recenzje / ESEJE

Wiersze bez odpowiedzi

Jacek Gutorow

Recenzja Jacka Gutorowa z książki Piosenka o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W tytu­le jed­nej ze swo­ich wcze­śniej­szych ksią­żek Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki zrów­nał poezję z miej­scem na zie­mi. Sko­ja­rze­nie traf­nie odda­je isto­tę pro­jek­tu, któ­ry zmie­rza ku temu, aby uza­sad­nić wła­sne ist­nie­nie, czy­niąc to w świe­cie pozba­wio­nym kon­tu­rów i racji, sank­cjo­nu­ją­cych cokol­wiek. Moż­na w przy­pad­ku tego poety mówić o pro­jek­cie egzy­sten­cjal­nym, zauwa­ża­jąc prze­cież, że język poetyc­ki nie dora­sta do egzy­sten­cji, a zara­zem ją prze­kra­cza. Takim para­dok­sem żywi się wła­śnie poezja Dyc­kie­go: niby-meta­fi­zycz­na, niby-iro­nicz­na, a prze­cież w koń­cu nie­da­ją­ca się z niczym porów­nać.

Uza­leż­nie­nia, o któ­rych pisze Tka­czy­szyn-Dyc­ki w naj­now­szym zbio­rze poetyc­kim, nie nale­żą jedy­nie do porząd­ku egzy­sten­cjal­ne­go. Nale­ży je chy­ba rozu­mieć sze­rzej – jako warun­ki poezji mają­cej być naszym „miej­scem na zie­mi”. Trze­ba je też wią­zać z inny­mi sło­wa­mi klu­cza­mi, za pomo­cą któ­rych Dyc­ki sta­ra się zbli­żyć do tego, co sta­no­wi o isto­cie poezji. Ich splot poja­wia się już w pierw­szym wier­szu tomu, gdzie poetyc­ka modli­twa o sło­wa wywo­łu­je wizję poezji, w któ­rej sta­le docho­dzi się do kre­sów języ­ka, przy czym owa obse­syj­na powta­rzal­ność ma cha­rak­ter cho­cho­ło­we­go tań­ca. Krę­ce­nie się w kół­ko i pozo­sta­wa­nie w krę­gu tych samych uza­leż­nień jest gestem, któ­ry wska­zu­je – choć czy­ni to nie­ja­ko ponad sło­wa­mi.

Refren i dra­mat

Powra­ca­nie tych samych fraz nie czy­ni prze­sła­nia wier­szy wyraź­niej­szy­mi czy bar­dziej oczy­wi­sty­mi. Wręcz prze­ciw­nie: kolej­ne nawro­ty słów i zdań zda­ją się być pozba­wio­ne racjo­nal­nej przy­czy­ny i zaciem­nia­ją i tak już nie­ja­sną lite­rę wier­szy. Jed­nak powta­rzal­ność fra­zy sta­je się zna­kiem roz­po­znaw­czym poety, śla­dem jego obec­no­ści. Kry­je się tu zresz­tą pułap­ka pew­nej dekla­ra­tyw­no­ści i jeśli autor Pio­sen­ki wpa­da w nią bar­dzo rzad­ko, to chy­ba tyl­ko z uwa­gi na przej­mu­ją­cą świa­do­mość reto­ry­ki wła­snych słów i zdol­ność iro­nicz­ne­go jej potrak­to­wa­nia. Wywo­ły­wa­ne tema­ty i obra­zy ule­ga­ją mimo wszyst­ko nie­znacz­nym trans­for­ma­cjom. Maestria Dyc­kie­go pole­ga na zdu­mie­wa­ją­cej umie­jęt­no­ści takiej modu­la­cji języ­ko­wej – naj­czę­ściej led­wie zauwa­żal­nej i ogra­ni­czo­nej do odmien­ne­go zaak­cen­to­wa­nia fra­zy czy roz­bi­ja­nia jej prze­rzut­nia­mi – że w efek­cie zda­nia wywo­łu­ją róż­ne sen­sy, choć sło­wa pozo­sta­ją te same. Mówiąc ina­czej, refre­nicz­ność wier­szy Dyc­kie­go jest pro­gre­syw­na – kolej­ne repe­ty­cje ogni­sku­ją się wokół odmien­nych kon­tek­stów i sen­sów, dając w koń­cu wra­że­nie ruchu czy też, jeśli kto woli, dra­ma­tu oso­by.

Podob­nie jest w Pio­sen­ce o zależ­no­ściach i uza­leż­nie­niach. Kolej­ne gru­py wier­szy nakła­da­ją się na sie­bie, dając wra­że­nie moc­ne­go prze­sła­nia, któ­re jed­nak roz­my­wa się w kolej­nych tek­stach, sku­pio­nych wokół odmien­ne­go ogni­ska i prze­ma­wia­ją­cych do nas podług odmien­ne­go klu­cza. Na przy­kład po wier­szach trak­tu­ją­cych o cho­ro­bie i śmier­ci mat­ki tudzież o powra­ca­ją­cych do poety duchach zmar­łych poja­wia­ją się wier­sze o przy­ja­cie­lu, nie­po­trzeb­nych książ­kach i współ­cze­snej poezji pol­skiej (zde­fi­nio­wa­nej jako „nekro­lo­gi”). Oba wąt­ki nie­spo­dzie­wa­nie zazę­bia­ją się w wier­szu XVIII, któ­ry może być trak­to­wa­ny jako punkt zwrot­ny tomu. W dal­szej czę­ści poja­wia się wątek nie­moż­no­ści napi­sa­nia współ­cze­snej powie­ści auto­bio­gra­ficz­nej; wątek cho­ro­by psy­chicz­nej; wątek homo­ero­tycz­ny. Przez całą książ­kę prze­wi­ja się temat umie­ra­ją­cej mat­ki, któ­ra nawie­dza poetę i zamy­ka go w krę­gu tych samych słów.

Co cie­ka­we, wła­śnie w odnie­sie­niu do mat­ki Dyc­ki pisze w pew­nym momen­cie: „powrót nie jest moż­li­wy”. Z jed­nej stro­ny jest to kon­sta­ta­cja oczy­wi­sta (mat­ka umar­ła), z dru­giej jed­nak brzmi zaska­ku­ją­co – wszak mamy do czy­nie­nia z poetą powro­tów, któ­ry już w następ­nym wier­szu wpa­da w kolej­ny krąg obse­syj­nych powtó­rzeń. Takie napię­cie pomię­dzy wyjąt­ko­wo­ścią pew­nych doświad­czeń a ogól­ni­ko­wo­ścią języ­ka, któ­ry spro­wa­dza poje­dyn­cze zda­rze­nia do wspól­ne­go mia­now­ni­ka, jest obec­ne u Dyc­kie­go na kil­ku pozio­mach. Choć­by na pozio­mie skład­ni, gdy ciąg ana­for naty­ka się na jakieś nie­spo­dzie­wa­ne sło­wo. Bądź na pozio­mie kon­struk­cji tomu, kie­dy gru­py wier­szy ule­ga­ją per­spek­ty­wicz­ne­mu „skró­ce­niu” w wier­szach nie­bę­dą­cych ich prze­dłu­że­niem. Wresz­cie na pozio­mie świa­ta przed­sta­wio­ne­go – moc­no klau­stro­fo­bicz­ne­go, wypeł­nio­ne­go cie­nia­mi zmar­łych, w nie­po­ko­ją­cym stop­niu mecha­nicz­ne­go, zre­du­ko­wa­ne­go do kil­ku wspo­mnień i powta­rza­ją­cych się gestów; ale też odręb­ne­go i suwe­ren­ne­go.

Mat­ka i sło­wa

Tak jak we wcze­śniej­szych tomach poety, tak i tutaj mamy spo­ro zasta­na­wia­ją­cych opi­sów czyn­no­ści niby to ruty­no­wych, a prze­cież pozba­wio­nych jakie­go­kol­wiek sen­su, jak­by zawie­szo­nych w sobie, poszu­ku­ją­cych dopie­ro punk­tu odbi­cia bądź zacze­pie­nia. Wyda­je się, że tego rodza­ju kon­sta­ta­cje to, z seman­tycz­ne­go punk­tu widze­nia, „puste prze­bie­gi”; nie­wie­le z nich wyni­ka poza li tyl­ko potwier­dze­niem fak­tu, któ­ry wła­śnie oznaj­mia­ją. Ale tak nie jest: tau­to­lo­gie – podob­nie jak powtó­rze­nia – odgry­wa­ją u Dyc­kie­go rolę zna­ków, czy też może strza­łek, wek­to­rów wska­zu­ją­cych kie­ru­nek napię­cia.

Dla Dyc­kie­go sło­wa zda­ją się być bar­dziej gesta­mi niż okre­ślo­ny­mi sen­sa­mi. Stąd swe­go rodza­ju aktor­ski wymiar jego wier­szy. Poeta uży­wa języ­ka tak, jak­by coś poka­zy­wał. Sło­wa wca­le nie są przej­rzy­ste – może wła­śnie to jest ich zale­tą? Kło­pot z Dyc­kim wyni­ka czę­sto z naszych kło­po­tów z dosłow­no­ścią, któ­rą rezer­wu­je­my dla wypo­wie­dzi inne­go rodza­ju. Tym­cza­sem sło­wo jest u tego poety spro­wa­dzo­ne czę­sto do sta­tu­su rze­czy – to kolej­na zależ­ność wyróż­nia­ją­ca jego tomy poetyc­kie. I kie­dy Dyc­ki pro­si o sło­wa („daj mi sło­wa” z wier­sza I), to pro­si też o moż­li­wość uczest­nic­twa w świe­cie. Bo moż­na być uza­leż­nio­nym od świa­ta i wciąż nie czuć się jego czę­ścią.

Książ­kę zamy­ka­ją dwa waż­ne i pięk­ne wier­sze łączą­ce tema­ty­kę powo­ła­nia poetyc­kie­go, śmier­ci i twa­rzy mat­ki. Kto wie, czy to nie jeden z istot­niej­szych splo­tów w poezji Dyc­kie­go? W tek­ście ostat­nim poja­wia się echo pierw­sze­go wier­sza: „uczyń mnie uczyń poetą”. Wła­ści­wie cała książ­ka jest prze­dłu­żo­nym echem począt­ko­wej modli­twy o natchnie­nie – ale też doku­men­tem poraż­ki, bo sło­wa zamy­ka­ją poetę w krę­gu tych samych gestów. Momen­tem wyjąt­ko­wym wyda­je się w tym kon­tek­ście chwi­la śmier­ci. Jed­nak nawet śmierć oka­zu­je się tu pew­nym języ­kiem. W przed­ostat­nim wier­szu Dyc­ki odwo­łu­je się do słów sta­ro­pol­skie­go poety, „któ­ry już daw­no roz­ocho­cił się w ciem­no­ści” (XLIX). Tym samym autor „Pio­sen­ki” uza­leż­nia śmierć od kogoś inne­go, pod­po­rząd­ko­wu­jąc jej wyjąt­ko­wość (nie­wy­po­wie­dzia­ne­mu) imie­niu inne­go. Śmierć otwie­ra się w czy­ta­nym tek­ście, a cudzy­słów neu­tra­li­zu­je wypo­wia­da­ne kwe­stie: „nie nara­żaj się śmier­ci / gdy zamkniesz oczy i bar­dzo powo­li (bo to / boli) otwo­rzysz je na sie­bie”.

Ostat­nia nit­ka splo­tu to obraz Boga ukry­wa­ją­ce­go się w twa­rzy Mat­ki:

Panie Boże ukry­wa­ją­cy
twarz w twa­rzy
Maryi przed każ­dym kto żądał Cię
widzieć
i wzy­wał do wsta­wien­nic­twa
naj­póź­niej
dzi­siej­szej nocy uczyń mnie uczyń
poetą

Czy w takim momen­cie – kie­dy poecie obja­wia się ukry­ty Bóg – moż­na jesz­cze mówić o jakimś języ­ku? Może to raczej kres języ­ka? I czy nie powin­ni­śmy w tym momen­cie wró­cić do począt­ku, w któ­rym skry­ty i zacho­wa­ny jest sens Pio­sen­ki („daj mi sło­wa abym kres / nazwał umie­jęt­nie kre­sem / i w nim tań­czył”)? A może powin­no się raczej mówić o sen­sie odro­czo­nym, i na razie tyl­ko odgry­wa­nym, bo na żad­ne pro­ste prze­sła­nia nas nie stać, a rzecz cała spro­wa­dza się do tytu­ło­wych „uza­leż­nień i zależ­no­ści”?

***

Pytań jest wię­cej; prze­my­ka­ją w lek­tu­rze jak przy­pad­ko­we dźwię­ki i nie spo­sób na nie odpo­wie­dzieć. Zresz­tą w tych wier­szach nie cho­dzi o odpo­wie­dzi, to chy­ba już jasne. Bo jeśli poezja ma być miej­scem na zie­mi, to było­by to miej­sce wygna­nia, miej­sce wciąż zagro­żo­ne i kwe­stio­no­wa­ne.

Nie wszy­scy potra­fią pisać tak na koń­cu języ­ka. Dyc­ki robi to przej­mu­ją­co.


Tekst po raz pierw­szy uka­zał się w „Tygo­dni­ku Powszech­nym”. Dzię­ku­je­my redak­cji za zgo­dę na prze­druk.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania