Jeśli przez parodię rozumieć krytyczny, demaskujący stosunek do rzeczywistości, w szczególności zaś do tekstów, które roszczą sobie prawo do przedstawiania i tłumaczenia świata, to jest ona dla Tadeusza Różewicza środowiskiem naturalnym.
Nowy zbiór tekstów, który dostarcza nam zadziorny klasyk, przyprawia o zawrót głowy. Mieści się w nim materia zarazem pierwsza i ostatnia. Są tam prozatorskie, dramatyczne i poetyckie substraty, rzeczy nieobrobione, na które nakładają się świadectwa definitywnej świadomości życia i literatury. W rezultacie pośpieszne zapisy i gorzkie sentencje wydają się tym samym. Ich podobieństwo wynika z rozpoznania fundamentalnej bezsilności wobec przemijania oraz naszej własnej, gatunkowej, ludzkiej i nieludzkiej głupoty.
Z którejkolwiek strony patrząc, nie widać większej różnicy między brudnopisem i pisaniem na czysto, między literaturą serio i buffo, tonem wysokim i niskim, powagą i niepowagą, a nawet między parodią i jej obiektem.
Jednak zacieranie się różnic nie oznacza, że poecie na nich nie zależy, że jest mu wszystko jedno. Przypisywanie Różewiczowi grzechu nihilizmu, czyli zrzucenia wszystkich wartości na ten sam, niski poziom, to jedno z największych nieporozumień dotyczących twórcy „Kartoteki”. Powtarzające się od dziesięcioleci oskarżenia wysuwane przez autorytety moralne, na przykład kard. Wyszyńskiego, oraz niektórych krytyków nie zrobiły na nim – jak się zdaje – większego wrażenia. Co więcej, poeta od lat, także w książce najnowszej, prowokuje czytelników do reaktywowania tej nieprzychylnej sobie opinii. Po co? Czy tylko z przekory? A może dla nieoczywistej przyjemności wykluczenia samego siebie ze społeczności, której jedną z cech jest nieustający głód podziwu?
Odkładam na bok dziecinne żale o to, że mówi, choć mówienie nie ma ponoć sensu, czy też, że nie umiera, chociaż sto razy ogłosił swą artystyczną śmierć, że – kpiąc ze sławy – stale powiększa jej kapitały. Różewicz jest pisarzem wieloimiennym – chciałoby się powiedzieć: jak każdy wybitny artysta – a zatem rozliczanie go z konsekwencji rozumianej jako wiązanie się słowem oznaczałoby nie tylko buchalteryjne czy prawodawcze podejście do sztuki, ale i byłoby chyba znakiem czegoś gorszego: poczucia, że sztuka jako afront czyniony naszym przyzwyczajeniom nie jest po prostu potrzebna.
Paradoks polega bowiem na tym, że poeta końca nie może zamilknąć. Jego gest negacji musi być stale ponawiany, treść zaprzeczenia również. Jest jak „otwarta rana”, tak o wierszu pisał kiedyś Różewicz. Tworzenie to w jego wydaniu ciągłe nieoswojenie, szyderstwo z rytuałów pamięci, odmowa przystąpienia do gildii zadowolonych z siebie intelektualistów. Więc żeby nie dać się przyszpilić czytelniczej formułce, nawet takiej, która na coś trafnie wskazuje, na przykład na pesymizm i niezgodę, trzeba o sobie namolnie przypominać i raz za razem pokazywać światu figę. Nie dać się ustatecznić i uklasycznić, nie pozwolić przytaknąć sobie. Powtarzać, powtarzać to, co już dawno powiedziane, co już nudne, żeby nie wydało się komuś, że najstraszniejsze, ale i najwstydliwsze problemy współczesności można wreszcie skwitować i odłożyć na półkę podpisaną: „wielkie, nieaktualne”. Zatem: „zaczynam od początku / zaczynam jeszcze raz / zaczynam od końca” („Poszukiwacze złota piękna i prawdy”).
Dlatego poeta nie daje się zakneblować przez podziw. Jestem sławny, powie w wierszu, ale nie tak, jakbyście chcieli czy wyobrażali sobie sławnego pisarza. A zresztą – czy my wszyscy nie udajemy tylko, że obchodzi nas pisarz? Pisarz, czy jego odblask, legenda, styl, coś, w co nie potrzeba się zbytnio angażować? Albo czy – popierając literaturę (sztukę, naukę) – nie próbujemy się zaledwie towarzysko czy społecznie odkuć?
W negliżowaniu próżności i pustki wiersz „Credo” stoi obok najokrutniejszych utworów Różewicza „Poematu autystycznego”, „Walentynek” czy „recyclingu”, by wspomnieć tylko późniejsze z jego wierszy. Tytułowe credo jest w tym wypadku językiem depresji. Świadczy o tym przyspieszony, raptowny puls wyliczanki, rymowanki, łudząca lekkość, gryzmolenie, dziecięcość wiersza. Cechy te nie rozpraszają przygnębienia, lecz nadają mu tym bardziej przygnębiający charakter. Toporność Różewiczowskiego sarkazmu nie szuka żadnego przebrania, wali między oczy, w zapamiętałym rozgoryczeniu: „siedzimy na parnasie / pokazujemy / parchy kikuty rany blizny / (te za ojczyznę i te od ojczyzny) / kucamy pod świątyniami bankami / przy wrotach cmentarnych / przy krematoriach ścianach śmierci / siedzimy w mundurach hełmach / w krwią przesiąkniętych szmatach muzealnych / w pasiakach i frakach / kostiumach teatralnych”. Potworne szyderstwo z nagród artystycznych („grosik dla powieścio-pisarza / grosik dla poety męczennika / błazna śpiewającego”), którym przydaje się wielkie znaczenie, mimo że nie mają żadnego, nie dotyczy wyłącznie oficjalnej kultury, która łajdaczy się za pieniądze „wielkiego Sponsora”, lecz przeobraża się – autoszyderczo – w nową apokalipsę, ogarniając całą rzeczywistość i wszystkie podstawowe wartości.
Wracamy do ich zrównania. Różewicz nie jest ani nihilistą pragnącym wyzwolenia spod ucisku tradycji, ani – jak sugerował Czesław Miłosz – mściwym poszukiwaczem odstępstw od wzorca, którego wyznawanie deklaruje chrześcijaństwo. Jest częścią epoki mającej nihilizm za swe ponure doświadczenie. Jest też radykalnym realistą. Stosowana przez niego poetyka fragmentu (zapisku, notatki, wiersza na brudno) odzwierciedla bylejakość świata. Unicestwienie formy stanowi odpowiedź na dewaluację stylu, która z gigantyczną energią odbywa się w obrębie kultury masowej. Fragmentaryczność jest więc jedynym wiarygodnym sposobem bycia.
Czy naprawdę? Czy nie lepiej byłoby wznieść się ponad zgiełk uliczny, „czarną pianę gazet” jak Zbigniew Herbert czy Adam Zagajewski, by następnie przynajmniej postarać się dźwignąć rzeczy z upadku? Tylko że poeta wpatrzony z wyższością w nędzę czasów należy do nich w stopniu większym, bardziej nieodwołalnie i bezsilnie niż ten, który spiera się z nimi, pozostając w bliższym kontakcie: „pochylony nad mętną / gnuśną pełną odchodów / rzeką życia / próbuję”. Inny wiersz zaczyna się słów: „niepokoję się tym / że jestem taki zwyczajny”. Różewicz para się zarazem próbowaniem egzystencji, tej uderzającej w nozdrza, żadnych zaś upiększonych wersji – i zanurza się w niej bez reszty, aż do osiągnięcia pełnej nierozpoznawalności.
Poeta, jak wyznaje we wstępie do poematu o cudownie brzmiącym tytule „Áladerrida”, od wczesnych lat chętnie pisywał parodie znanych autorów. Nic w tym dziwnego, gdyż parodia jest najpierw jednym z najbardziej pożytecznych ćwiczeń na lekcjach literatury, później zabawą mistrzów i amatorów wyrafinowanego humoru, a także rodzajem dialogu z przeszłością (np. z Mickiewiczem w wierszu „Mam żal do Ojca Adama”). Jednak – jeśli sądzić po Kup kota… – bywa ona również trudnym dzieckiem pustki, pustki po prawdzie czy pięknie. W sytuacji kiedy „prawdziwy świat / został skradziony ludziom / i bogom”, poeta jest parodystą czy tego chce, czy nie. Wiersz jako wołanie o wiersz parodiuje świat, w którym poezja nie jest już nikomu do niczego potrzebna.
Pierwodruk tekstu ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk.