recenzje / ESEJE

„Wild water kingdom timex show / jaki dziwny letargiczny trans”

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa z książki poems Andrzeja Sosnowskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Przy­wy­kli­śmy już chy­ba, że Andrzej Sosnow­ski poni­żej pew­ne­go pozio­mu nie scho­dzi, a każ­dym kolej­nym tomi­kiem dopra­co­wu­je i uści­śla (a raczej roz­bi­ja, zaciem­nia, wymy­ka się i wykpi­wa!) swój poetyc­ki sys­tem. To wszak mistrz hiper­tek­stu, autor, któ­ry z ror­tiań­skiej filo­zo­fii „wie­lu rów­no­rzęd­nych słow­ni­ków” uczy­nił jed­ną z bar­dziej twór­czych zasad współ­cze­snej poezji. Autor­ski kon­cept Sosnow­skie­go: wier­sze, któ­rych egzy­sten­cja wyczer­pu­je się poprzez mno­że­nie i powta­rza­nie kolej­nych gło­sów, a rów­no­cze­śnie roz­ra­sta się i ule­ga entro­pii przez absorp­cję wszyst­kie­go, co nazwać byśmy mogli „szu­mem sys­te­mu”, jest nadal w Pol­sce nie­do­ści­gnio­ny. Poeta nie spo­czął wszak na lau­rach i odda­je nam kolej­ny, na pozór skrom­ny tomik, pod tyleż pro­stym, co zagad­ko­wym tytu­le: poems. Szyb­ko oka­zu­je się jed­nak, że przejść przez wier­sze Sosnow­skie­go, to jak przejść na dru­gą stro­nę języ­ka, w miej­sce, gdzie zapę­tla­ją się zna­cze­nia. Jak stwier­dził autor w roz­mo­wie z Tom­kiem Maje­ra­nem i Ada­mem Zdro­dow­skim, nie­kie­dy nie moż­na oprzeć się „cza­so­prze­strzen­nie­mul­ti­me­dial­ne­mu wra­że­niu, że wszyst­ko się zacię­ło i nie ma wyj­ścia z serii nie­ustan­nie powra­ca­ją­cych utra­pień i non­sen­sów”. Ta zasa­da prze­ni­ka w wier­sze Sosnow­skie­go, sta­wia­jąc nas wobec czy­stej moż­li­wo­ści, wie­lo­ści świa­tów i sys­te­mów, któ­re obse­syj­nie powra­ca­ją jako frag­men­ty, refre­ny i moty­wy. Nas – to zna­czy nasz głos, bowiem fizycz­na obec­ność zatar­ła się w tej poezji nie­mal do gra­nic, a pró­ba przy­wró­ce­nia pod­mio­to­wo­ści (w poems naresz­cie „ja” „mówi za sie­bie”) pod­da­wa­na jest cią­głej wery­fi­ka­cji. Osta­tecz­nie zosta­je wła­śnie ów głos:

poma­lut­ku mówię mój głos ma tyle warstw
sto warstw sce­nicz­nych szep­tów i usko­ków
zaka­mar­ków scho­dów wind to są rusz­to­wa­nia
dla utwo­rów

Autor Po tęczy kon­se­kwent­nie zazna­cza nie­pew­ność, gdy po raz kolej­ny wymy­ka mu się język, a refe­ren­cja zaim­ków zosta­je pod­wa­żo­na cudzy­sło­wem. Mamy do czy­nie­nia z wier­sza­mi, w któ­rych „mój” i „ja” są zale­d­wie cyta­ta­mi z sys­te­mu języ­ka, podob­nie jak „arcy­po­etyc­kie”, wyuży­te daw­no apo­stro­fy do muzy, moty­wy ero­ty­ków czy for­my bal­la­do­we, któ­re na rów­nych pra­wach zesta­wia Sosnow­ski („pani ręka na „mym” kola­nie jest… uro­cza”). Tym­cza­sem jeste­śmy świad­ka­mi roz­pa­du; roz­pa­du świa­do­me­go, choć mimo­wol­ne­go. Głos zosta­je roz­pi­sa­ny cyfro­wo, uka­za­ny w per­spek­ty­wie prze­strze­ni, w wie­lo­ści świa­tów, w któ­rych może brzmieć i prze­pa­dać. Tak powsta­ją „rusz­to­wa­nia dla utwo­rów” – mate­riał dla spe­cja­li­stów od aran­ża­cji dźwię­ku, bo to „im przy­pa­da / świat”. Sosnow­ski stu­diu­je sytu­ację czło­wie­ka w nowych realiach, w świe­cie na poły wir­tu­al­nym, symu­la­krum hiper­tek­stów, two­rzo­nych przez coraz to nowe narzę­dzia. Otrzy­mu­je­my tomik, któ­ry przy­naj­mniej w jed­nym z odczy­tań, oka­zu­je się pre­cy­zyj­nym cię­ciem, wiwi­sek­cją „gło­su”, któ­rej autor doko­nu­je z chi­rur­gicz­ną pre­cy­zją w roz­ra­sta­ją­cym się dia­lo­gu z poetyc­ką muzą, sym­bo­lem i tra­dy­cją:

obie­ca­łem ci wier­sze i co z tego wyszło
co było nam pisa­ne mono­ton­na muzo
pani chce robić biop­sję „mego” gło­su

Poeta po raz kolej­ny sta­wia waż­ne dzi­siaj pyta­nie: czy moż­li­wa i potrze­ba jest obro­na nie­za­leż­no­ści gło­su w prze­strze­ni gene­ro­wa­nej przez mecha­ni­zmy, maszy­ny, przy­rzą­dy, w świe­cie zre­ifi­ko­wa­nym do gra­nic? W takim bowiem świe­cie musi on zaist­nieć, zna­leźć dla sie­bie lukę, ale też współ­brz­mieć z całym ima­gi­na­rium. Do koń­ca nie wie­my więc, czy nasz głos jest gło­sem pod­mio­tu (może pod­miot daw­no już wyka­so­wa­no z tek­stu?), czy też pochod­ną dzia­ła­nia mecha­ni­zmów, w któ­rych żyje:

wycią­gam wier­sze jak żela­zne dru­ty
wszyst­kie przy­rzą­dy mówią swo­im gło­sem
laryn­go­graf spek­tro­graf stro­bo­skop spek­tro­fon
że w inwer­sji w raku sekun­dy pój­dą na wspak

Powra­ca do nas refren, w któ­rym wszyst­kie te gło­sy zle­wa­ją się w jed­no, a ich mecha­ni­cyzm zawie­ra w sobie coś z fascy­na­cji tajem­ni­cą bytu, uję­tą w tej wła­śnie chwi­li:

czu­ły sprzęt robi pi pi czu­wa­ją świa­teł­ka
świet­ne przy­rzą­dy mówią jed­nym tchem

Głos jest poli­fo­nicz­ny, mul­ti­me­dial­ny, amor­ficz­ny i z koniecz­no­ści – sie­cio­wy. Wokół nie­go współ­ist­nie­je sys­tem postrze­ga­nia cza­su i prze­strze­ni, w któ­rym nara­sta­ją kolej­ne mani­fe­sta­cje naszych żyć. Sys­tem niczym rak roz­prze­strze­nia się, pochła­nia, uza­leż­nia, ale i roz­sze­rza. Pod­miot roz­pa­da się w sys­te­mie i zara­zem sta­je się nim:

bie­gnę do cie­bie i tak bło­go się roz­pa­dam
mój pro­fil ład­nie świe­ci i mio­ta się w sie­ci
traf­ne prze­rzu­ty z nie­świa­do­mych węzłów
chłon­nych skład­ni wypro­mie­nio­wa­nych

Na pla­nie filo­zo­ficz­nym tom ma być pole­mi­ką z Sein und Zeit, co zresz­tą postu­lu­je Sosnow­ski w posło­wiu, któ­re współ­two­rzy, obok mot­ta i kolej­nych wier­szy otwar­cia: „Sor­tes”, oraz dwóch zna­nych nam już z innych publi­ka­cji poema­tów („zaba­wy wio­sen­ne” i „dr caglia­ri rese­tu­je świat”), praw­dzi­wy teatral­ny spek­takl odczy­tań. To kolej­na z moż­li­wo­ści: czy­tać ten tom zgod­nie z kolej­no­ścią, klu­cza­mi Sosnow­skie­go, wejść od począt­ku w ową inter­tek­stu­al­ność, któ­ra z każ­dym utwo­rem roz­ra­sta się, i obser­wo­wać niczym duch to, co prze­ni­ka przez odbior­cę. Sor­tes był sta­ro­żyt­nym spo­so­bem wró­że­nia z tek­stów, pole­ga­ją­cym na odczy­ta­niu przy­pad­ko­we­go wer­su jak wróż­by. Tę meto­dę, bli­ską wszak awan­gar­do­wym eks­pe­ry­men­tom, wyko­rzy­stał Sosnow­ski, jako pod­kład uży­wa­jąc Ajschy­lo­sa i Eury­pi­de­sa. Oba tek­sty „Sor­tes” są jak­by odpo­wie­dzią Joan­nie Orskiej na jej recen­zję w Deka­dzie Lite­rac­kiej („Genial­ny upa­dek”, DL nr 3, 2009). Sosnow­ski stwo­rzył wresz­cie nie­na­pi­sa­ny dotąd dra­mat – tra­ge­dię chó­ru, któ­rą ukła­da z prze­strze­ni i cza­su, akcen­tu­jąc nastę­pu­ją­ce po sobie cykle wejść i wyjść, pozy­cję rekwi­zy­tów, miej­sce przy­szłej akcji. Cały tom jest bowiem opo­wie­ścią o tym, co dotąd było dru­gim pla­nem – opo­wie­ścią o prze­strze­ni roz­ry­wa­nej przez czas, o tre­ści, któ­ra wypeł­nia wie­lo­ma gło­sa­mi ramę antycz­nej tra­ge­dii. Poezji Sosnow­skie­go wtó­ru­ją poszat­ko­wa­ne zdję­cia-sce­ny wyko­na­ne przez Bian­kę Rolan­do – frag­ment świa­ta, któ­ry z każ­dym kolej­nym obraz­kiem sta­je się peł­niej­szy, ale nigdy nie osią­gnie peł­ni. Od stro­ny muzycz­nej (tutaj po raz kolej­ny Sosnow­ski wykra­cza poza tra­dy­cyj­ne ramy, dając nam boga­ty przy­pis w posta­ci ambit­ne­go odau­tor­skie­go komen­ta­rza i … lin­ków do YouTu­be­’a) tom jawi się rów­nie boga­to, zabie­ra­jąc nas w podróż przez dzie­je muzy­ki popu­lar­nej, jako dosko­na­łe­go lustra świa­ta, bli­skie­go ducho­wi przy­wo­ły­wa­nych wciąż roman­ty­ków. W ten spo­sób odby­wa­my przy­go­dę, w któ­rą wpro­wa­dza nas mistycz­ny kawa­łek Tric­ky­’e­go: „Ghost Town/Poems” i opa­tru­je­my kolej­ne wier­sze kon­tek­sta­mi, przez Elvi­sa, Mal­col­ma McLa­re­na i Las Ket­chup, aż po mani­fest Joh­na Len­no­na „Instant Kar­ma”, do któ­re­go nawią­zu­je frag­ment zamy­ka­ją­cy cykl:

czym był­by ten świat bez che­er­le­ade­rek
na pusty­ni groź­ny duchu powierzch­ni
pięk­ny jak dred­not pod bły­ska­wi­ca­mi
trzy poma­rań­cze w bez­kre­snej pusty­ni
(ot war­to war­to war­to war­to war­to)
na wie­trze i nie­zmien­nie we all shi­ne on
like the moon and the stars and the sun

Nawią­zań tam zresz­tą bez liku, od roman­ty­zmu angiel­skie­go Schel­leya („hap­py tho­se for whom the fold / of / szczę­śli­wi dla któ­rych fałd / ów”), przez Höl­der­li­na i Bia­ło­szew­skie­go, po śre­dnio­wiecz­ną nie­miec­ką legen­dę o upro­wa­dze­niu dzie­ci z Hame­lin. Sosnow­ski z peł­ną bie­gło­ścią poru­sza się mię­dzy tra­dy­cja­mi: lite­rac­ką, muzycz­ną i fil­mo­wą, wpla­ta­jąc w to wąt­ki ludo­we i dając nam obraz praw­dzi­wej som­nam­bu­licz­nej syne­ste­zji:

pustyn­nik to jest taki skocz­ny ptak
namiot­nik to jest taka zna­na ćma
(pięk­na pani mia­ła zaś namiot­kę)
wild water king­dom timex show
jaki dziw­ny letar­gicz­ny trans
trwa oblę­że­nie tle­nu w H2O
aż będzie tyl­ko ha dwa
ha ha

Z dru­giej stro­ny, pomi­ja­jąc cały moder­ni­stycz­ny czy też post­mo­der­ni­stycz­ny szta­faż, któ­ry obu­do­wu­je lite­rac­ką świa­do­mość auto­ra, moż­na by przy­to­czyć tu zna­ny wiersz Świe­tlic­kie­go: „Oczy­wi­ście, że nie ma miło­ści. / Moż­na już ode­tchnąć, moż­na wetch­nąć / reszt­ki swo­je­go cie­pła / w reszt­ki cie­pła świa­ta.” i dosko­na­le nada­wał­by się on na począ­tek pole­mi­ki z Sosnow­skim. Autor Życia na Korei rzu­ca wszak wyzwa­nie całej współ­cze­snej poezji pol­skiej, któ­ra temat miło­ści uzna­ła za lite­rac­ką for­muł­kę, a jego poru­sza­nie otar­ło się głów­nie o patos, bru­ta­lizm lub gro­te­skę. Z wnę­trza tek­stów co chwi­la ata­ku­je nas w posta­ci pew­nych idio­mów jeden z naj­waż­niej­szych pro­ble­mów póź­ne­go roman­ty­zmu, prze­nie­sio­ny w nowo­cze­sne realia i świa­do­my języ­ko­we­go zapo­śred­ni­cze­nia. Sosnow­ski snu­jąc swo­je „histo­rie miło­sne” bada bar­dzo cien­ką, a być może już cał­ko­wi­cie wir­tu­al­ną gra­ni­cę mię­dzy kon­wen­cją a natu­ral­no­ścią. Para­dyg­mat roman­ty­zmu, któ­ry w myśli potocz­nej nie został nadal zastą­pio­ny żad­nym innym sys­te­mem, zosta­je w tych wier­szach posta­wio­ny pod murem, obna­żo­ny, ale nie roz­strze­la­ny. W języ­ko­wej maestrii kon­tek­stów domi­nu­je bowiem u Sosnow­skie­go mię­si­stość obra­zu, a w tych kil­ku zale­d­wie danych nam apo­stro­fach-ero­ty­kach pozo­sta­je prze­czu­cie „zacho­wa­nej tajem­ni­cy”. O war­to­ści wyzwa­nia sta­no­wi tym razem detal, wyrwa­ny z roman­tycz­nej poety­ki frag­men­tu i dosko­na­le pasu­ją­cy do współ­cze­snych sylw. Detal jest roz­dar­ciem szcze­li­ny mię­dzy tym, co tyl­ko kon­wen­cjo­nal­ne, tym co nie­ist­nie­ją­ce, a tym co zna­ne i zapo­zna­ne. Jak pisał Jaro­sław Rym­kie­wicz w swo­im stu­dium o Mic­kie­wi­czu, są tyl­ko dwie siły, „któ­re wspie­ra­ją ist­nie­nie w jego odwiecz­nej wal­ce z nie­ist­nie­niem: nasza pamięć i nasza wyobraź­nia”. Sosnow­ski wtó­ru­je mu, z wyobraź­ni czy­niąc akt woli, a pamię­cią ilu­stru­jąc języ­ko­wą jakość sys­te­mu. Głos tej nocy „z cza­sem bła­hej bez­sen­nej i bez dna” bory­ka się wciąż z zapo­śred­ni­cze­niem, mając do dys­po­zy­cji cywi­li­za­cję śmier­ci i wła­sną przy­god­ność, wobec któ­rej roman­tycz­ne prze­ło­my tra­cą meta­fi­zycz­ny wydźwięk:

gdy gustaw digi­mor­fu­je w kon­ra­da
w bla­skach ace­to­nu i poświa­tach próż­ni
dal­sze muta­cje bez ilu­mi­na­cji
kon­rad jowisz sens na małą ska­lę
halo ale ale
jesz­cze deta­le
w ory­gi­na­le

Detal, neo­lo­gicz­ny punkt w języ­ku, ano­ma­lia, któ­ra zwra­ca uwa­gę i bynaj­mniej nie jest u Sosnow­skie­go efek­ciar­skim wybie­giem, to cha­rak­te­ry­stycz­na stro­na tej poezji. Cały medycz­no-instru­men­tal­ny posmak (choć­by genial­na „nekro­my­cy­na i nean­ty­zy­na sio­stro”) towa­rzy­szy nam jako sta­lo­we, zim­ne i cha­otycz­ne tło świa­ta, języ­ko­wy ekwi­wa­lent utra­co­nych moż­li­wo­ści bycia. Autor powo­łu­je się w war­stwie ide­olo­gicz­nej, pisząc posło­wie do czy­tel­ni­ka, na książ­kę Har­ri­sa Kult car­go. Kre­dyt i czas, ale zasta­no­wić się nale­ży, na ile jego zwrot w stro­nę tego dzie­ła jest rze­czy­wi­sty, a na ile bazu­je tyl­ko na naszym przy­zwy­cza­je­niu do inter­tek­stu­al­no­ści, do tego, że tek­sty żywią się same sobą. Czy książ­ka Har­ri­sa w ogó­le ist­nie­je ‑to jed­no z pytań, dru­gie: czy owa pole­mi­ka z Heideg­ge­rem nie jest jedy­nie tro­pem inter­pre­ta­cyj­nym, przez któ­ry Sosnow­ski cha­rak­te­ry­zu­je wła­sny tekst? Na ile bez­czel­nie zagrał tym razem autor z czy­tel­ni­kiem, two­rząc wid­mo­wy przy­pis do nie­ist­nie­nia i jak bar­dzo jego świa­do­mość lub nie­świa­do­mość może zmie­nić recep­cję tego tomu, niech każ­dy odpo­wie we wła­snej lek­tu­rze. Sosnow­ski pro­wo­ku­je i nie­ja­ko wycho­dzi naprze­ciw naszym ocze­ki­wa­niom, po to by poka­zać zno­wu, że każ­dy sche­mat ule­ga w jego twór­czo­ści natych­mia­sto­we­mu roz­pa­do­wi. Obok wid­mo­wej książ­ki mamy rów­nie wid­mo­wą i amor­ficz­ną biblio­gra­fię przy­pi­sów (lin­ki z datą dostę­pu to wszak kolej­na pró­ba uchwy­ce­nia nie­trwa­ło­ści, rela­ty­wi­zmu cza­su i prze­strze­ni) oraz hip­no­tycz­ną wizję świa­ta. Sosnow­ki po raz kolej­ny recytuje/resetuje wbrew wszyst­kim („nie­win­nie bez ser­ca i z dale­ka / dok­tor cali­ga­ri recy­tu­je świat”). Kult car­go w peł­ni, a na sprze­daż wiel­kie show: zegar­ki Timex, igni­spar­ki, wagi­na­lia i fan­to­my, wokół któ­rych prze­paść; fan­ta­zma­tycz­ny sen w ciem­no­ści:

cóż było nam pisa­ne jed­no­staj­na muzo
noc z cza­sem bez­den­na bła­ha i bez tchu
wykwint snu i śnieć pleśń naciek ropa rdza

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania