Już pierwszy wiersz w najnowszej książce poetyckiej Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego Imię i znamię anonsuje formalno-tematyczną zasadę, jaka będzie obowiązywała w całym tomie. (Co zresztą dziwić nie powinno, jako że cała twórczość poety jest niezwykle jednorodna, a jej ewolucja, choć zauważalna i istotna, odbywa się w ograniczonym jednak zakresie). Dla jasności wywodu pozwalam sobie przytoczyć go w całości: „miałem wielkie szczęście do ludzi / i to nie tylko w Wólce Krowickiej / i nie tylko w Krowicy Hołodowskiej / a największe do starego Ilnickiego // choć jabłuszka otrzymywałem wyłącznie / od Lubuni Hryniawskiej (ale co to były / za jabłuszka) której na sam koniec / pomieszały się wszystkie języki świata // nie wykluczając ukraińskiego francuskiego / niemieckiego i nie uszczuplając polskiego / ale co to były za jabłuszka którymi mnie / wynagradzała odkąd uchodziłem // za najlepszego w jej oczach pastuszka” [„I. Gniazdo”, s. 5].
Wiersz jakby o niczym, napisany w tonie jednocześnie sielankowym (przywołuje się tu sielską arkadię dzieciństwa), melancholijnym (arkadia ta, o czym wiemy skądinąd, została utracona) i sentymentalnym („ale co to były / za jabłuszka”), zaburzonym nieznacznym zgrzytem w części środkowej w postaci dygresyjnej wzmianki o Lubuni Hryniawskiej, „której na sam koniec / pomieszały się wszystkie języki świata”. Nie wiemy, czy to „pomieszanie” nastąpiło wskutek choroby psychicznej, bardziej pospolitej starczej demencji czy to może tylko jakaś bliżej nieokreślona metafora. W każdym razie nastrój beztroski uległ zakłóceniu, pojawiło się podskórne, bo cokolwiek niejednoznaczne, napięcie. Ów dygresyjny wtręt, co znamienne, wprowadzony został w materię wiersza niejako „bezboleśnie”, płynnie, bez afektacji, z zachowaniem tego samego rejestru uczuciowego. Zupełnie jakby mówiło się o czymś mało istotnym, powszednim, normalnym. To jeden z bardziej charakterystycznych chwytów konstytuujących tę poetykę – równanie do jednego mianownika normy i jej przekroczenia, co nierzadko prowadzi do ujęć paradoksalnych: „siłą rzeczy hniłki były / najważniejsze (choć nie tak / istotne jak ciemna choroba / matki) bziuczki i hniłki // ważniejsze nawet aniżeli / niejedno jabłuszko które / otrzymałem od Hryniawskiej” [„XXVIII.”, s. 32]. Hniłki były, a jakże, najważniejsze, choć znów nie tak istotne…
Czasami owe dygresje wprowadzane są w sposób bardziej ekscesywny i demonstracyjny, często w postaci dysonansowej puenty: „matka natomiast dlatego że przyszła znikąd / postanowiła pokazać mi i przekazać polszczyznę // od najpiękniejszej strony […] i tylko przez nierozum który na nią spadał / krzyczała o strasznej deportacji [„XXX.”, s. 34]. Innym razem znów jakby mimochodem, bo z wykorzystaniem nawiasu: „(między nami / mówiąc nie wiedziałem że jestem // wnukiem rezuna) i tym samym wyznam / i przyznam się do imienia mojej matki / do jej wszystkich imion (łącznie / z banderówką)” [„V.”, s. 9]. Odnosi się wrażenie, że to, o czym się mówi jakoby „nawiasem”, jest w istocie ważniejsze od tego, co umieszcza się poza nim.
Niekiedy taka dysonansowa dygresja przełamuje narrację wiersza i staje się jego zasadniczym tematem albo też (rzadziej) wiersz w całości ma taki – bardziej lub mniej naznaczony traumą – charakter, całkowicie rezygnując z sielankowego sztafażu na rzecz ujęć zdecydowanie bardziej dramatycznych: „każda agresja mojej matki (w domu / w szpitalu) miała miejsce w języku / ukraińskim nie muszę powiadać jak bardzo / bałem się reakcji lekarzy pielęgniarzy // którzy patrzyli na mnie wilkiem / każda agresja mojego spolonizowanego / ojca to ten wściekły pies pomylony / z innym psem co w sumie daje dwa ogony // albo i więcej” [„XVIII. „, s.22]. Kto zna poprzednie książki poety, ten wie, jaką wagę mają słowa poświęcone ojcu, zupełnie dotąd w tej poezji nieobecnemu (powodu można się teraz domyślać).
Dycki serwuje nam zatem raz błahe pozornie historie, innym razem znów jawnie niebłahe, a większość z nich dotyczy zamierzchłej zazwyczaj przeszłości, czasów dzieciństwa i młodości. Opisuje środowisko, które wywarło wpływ na kształtowanie się jego osobowości i w którym, jak się zdaje, upatruje źródła dzisiejszych niepokojów, zaburzeń i psychicznych aberracji: „myśli mam niedorzeczne […] myśli / mam chore” [„XLIII. Nad książką”, s. 47]. Pierwszorzędną rolę odgrywa tu oczywiście rodzinny dom („gniazdo”) – na poły ostoja (która się nie ostała), na poły źródło cierpień: „tak naprawdę odkąd / wyjechałem z przemyskiego / nigdzie już nie byłem / u siebie tylko na dworcu // tylko na dworcu można się / zatrzymać i uchwycić nagłej / myśli o powrocie do domu / który według różnych źródeł // spalił się (wraz z chorobą / matki) a co najmniej zawalił” [„XXIV.”, 28]. Jak to u Dyckiego bywa, idylliczne wizje przeszłości („to były dobre jasne dni […] to były naprawdę / dobre jasne dni”; „XXXI.”, s. 35) przeplatają się z przedstawieniami traumatycznymi: „przyszedłem by ci powiedzieć / że jestem bez ojca / i matki mojej nie widziałem / przy zdrowych zmysłach” [„XL.”, s. 44]. (Warto przy okazji zwrócić uwagę na kapitalnie wygrywane w wielu wierszach przerzutnie).
Opowieść ta, na którą składa się cała dotychczasowa twórczość, organizowana jest według kilku zasadniczych, charakterystycznych środków. Są nimi zwłaszcza:
1. redundancja – czytelnik otrzymuje (pozornie?) więcej informacji niż potrzebuje do zrozumienia tekstu (myśli); serwuje mu się podobnie brzmiące dygresje, w których datum przeważa nad novum;
2. amplifikacja – środek wspierający redundancję: poszczególne tematy (wątki) rozwijane są, rozbudowywane i dopełniane poprzez rozmaite jego słowne, obsesyjnie ponawiane realizacje („wróćmy jednak do starego Ilnickiego” itp.);
3. retardacja – na skutek owego „nadmiaru informacji”, powtórzeń, wtrętów, amplifikacji, krążenia wokół istoty rzeczy etc. puenta wciąż jest odraczana, myśl pozostaje nierozstrzygnięta, konstatacje podlegają ironicznemu zazwyczaj zawieszeniu: „do Chotynieckich i Kulczyckich / postaram się wrócić odkąd nie ulega / wątpliwości że Chotynieccy / pochodzili z Chotyńca koło Lubaczowa // dziś jednak nie umiem wielu rzeczy / uściślić (od tego mamy poezję / ażeby nie rozpadły się w proch dawne / imiona których już nikt oprócz mnie // nie wprowadzi do porannej i wieczornej / modlitwy) więc poprzestańmy / na powyższym wyszczególnieniu i przejdźmy / do Dzięgielewskich lub Oziębłowskich // poezja bowiem domaga się (niczym modlitwa / za zmarłych) wciąż nowych imion” [„XLIV. Modlitwa za zmarłych”, s. 48].
Nietrudno się na podstawie powyższego (niekompletnego) wyliczenia zorientować, iż wszystkim owym kompozycyjnym chwytom doskonale służy mocno eksploatowany w tej poezji mechanizm powtórzenia. Powtórzenia z jednej strony sprzyjają uzyskiwaniu spójności tekstu, wzmacniają jego uporządkowanie, pośrednio stymulując porządkowanie egzystencjalnych doświadczeń – z drugiej spójność nadwerężają, jako że te same frazy często wplatane są w zasadniczy wywód zupełnie (na pozór?) przypadkowo, sugerując pewną dowolność kompozycyjną i myślową, a nawet niejaki chaos. Ta swoiście poetycka dwuwartościowość wydaje się jednak najzupełniej zamierzona i pożądana (aczkolwiek to, co dobre dla poezji, niekoniecznie sprzyja egzystencji – i vice versa).
Należałoby się jednak zastanowić, czy rzeczywiście „od tego mamy poezję / ażeby nie rozpadły się w proch dawne / imiona”, czyli aby je, w uproszczeniu, ocalić od zapomnienia – podobnie jak cały przeszły świat, w którym egzystowały. Odnoszę bowiem wrażenie, że istotą wierszopisarstwa Dyckiego jest zgoła co innego. Zauważmy: „do Chotynieckich i Kulczyckich / postaram się wrócić […] dziś jednak nie umiem wielu rzeczy / uściślić […] więc poprzestańmy / na powyższym wyszczególnieniu i przejdźmy / do Dzięgielewskich lub Oziębłowskich // poezja bowiem domaga się […] wciąż nowych imion”. I w innych miejscach: „usiłuję sobie // przypomnieć coś więcej aniżeli jabłuszka / i hniłki i coś więcej aniżeli imię / Jakimowiczówny” [„II.”, s. 6]; „usiłuję sobie / przypomnieć coś więcej aniżeli imię dziadka / i coś więcej aniżeli imię mojej matki // banderówki” [„III.”, s. 7]. Parafrazując poetę: siłą rzeczy imiona są najważniejsze, ale jednak nie tak istotne jak owo „coś więcej”. Czym miałoby ono być?
Według psychoanalitycznej (Lacanowskiej) wykładni byłyby powtórzenia, jako zająknięcia, potknięcia języka, artykulacją „mowy prymarnej”, pośredniczącej między niewypowiadalną traumą pierwotnego („przedpodmiotowego”) doświadczenia Rzeczy, a raczej „doświadczenie własnej śmierci w konfrontacji z Rzeczą” jako metonimią Realnego, a jego „ujarzmieniem”, czyli wtórnym opracowaniem przez symboliczny porządek języka, ustanawiający fikcję autonomicznego ja, czyli „wyobrażonego cogito”.
„Język prymarny” pośredniczy zatem pomiędzy obcym i zewnętrznym wobec podmiotu czasem rzeczywistym wydarzenia a „przyjemną iluzją” czasu opowieści o nim, w którym następuje jego oswojenie, czyli „złagodzenie urazu i wprowadzenie go w uniwersum form symbolicznych”: „terapia zaczyna się – jak pisze Lacan w Funkcji i polu mowy i dyskursu w psychoanalizie – kiedy przestaje paplać ego i język, jąkając się i zacinając, dociera do ‘samej rzeczy, która mówi’ ” (zob. A. Bielik-Robson, Zew dalekiego boga: Lacan i symboliczne samobójstwo, w: tejże, „Na pustyni”. Kryptoteologie późnej nowoczesności, Kraków 2008).
Dlaczego „jąkając się i zacinając” i dlaczego jest to „doświadczenie własnej śmierci w konfrontacji z Rzeczą”? Bo jest to powrót do samych narodzin mowy podmiotu, do punktu, w którym zaczyna konstytuować się fikcyjne, wyobrażeniowe ja, separujące się od realnego bycia – powrót do momentu przejścia od chaosu milczącego istnienia do „kastrującego” istnienie porządku języka; momentu, w którym „to się wydarzyło”, miejsca traumy, w konfrontacji z którą dochodzi do ukonstytuowania się podmiotu.
„Cały adaptacyjny rozwój psyche, polegający na udoskonalaniu porządku symbolicznego, krąży wokół das Ding” – pisze Jacques Lacan w Etyce psychoanalizy. Krąży, nigdy nie mogąc Rzeczy uchwycić – co nie znaczy, że nie może się do niej zbliżyć. Ten akt przybliżania się do „czarnego słońca” Rzeczy przejawia się w nagłym urywaniu się tropu, w zakłóceniu procesu mowy, potykającej się na kilku uprzywilejowanych – choć zarazem zupełnie przypadkowych – znaczących, które sygnalizują owo ciemne miejsce, gdzie doszło do niemożliwego (traumatyzującego) spotkania z Rzeczą. I właśnie owo Lacanowskie z ducha „krążenie wokół das Ding” wydaje się charakteryzować poezję Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.
„Kilkoma uprzywilejowanymi znaczącymi”, o których wspomina Agata Bielik-Robson, byłyby w poezji autora Peregrynarza słowa-klucze. „Urywany trop” i „zakłócenia procesu mowy” to oczywiście powtórzenia, sprawiające wrażenie zacinającej się mowy, powracającej do raz już wypowiedzianych fraz, usiłującej wyartykułować je na nowo. Czym natomiast mogłaby być Rzecz, trauma, owo „czarne słońce”, miejsce, „gdzie to się wydarzyło”, powodując uraz wywołany spotkaniem z Realnym, ze względu na który czynione są adaptacyjne zabiegi psyche?
„Mowa prymarna jest niepewna, jąkająca się, w dużej mierze prywatna […]. Ego, które uciekło od miejsca swych narodzin – w krzyku, bólu i lęku, w obezwładniającej zależności pierwotnego uwiedzenia – żyje złudzeniem własnego autonomicznego bytu, podczas gdy naprawdę jest ono niczym, pustym shifterem, całkowicie bytu pozbawionym” [Bielik-Robson]. Ego, które uciekło od miejsca swych narodzin – w krzyku, bólu i lęku, od wielorakich „zależności i uzależnień”, czyli podmiot uciekający, i niemogący uciec, od swoich uwarunkowań w nadziei na w pełni autonomiczny byt, „podczas gdy naprawdę” bez owych uwarunkowań jest „całkowicie bytu pozbawionym”, wierny i niewierny zarazem swoim korzeniom – czyż to nie persona liryczna poezji Dyckiego? Przypomnijmy: „odkąd / wyjechałem z przemyskiego / nigdzie już nie byłem / u siebie”.
„Czarnym słońcem” byłoby zatem dosłownie i metaforycznie rozumiane „miejsce narodzin”, miejsce-dom, „gniazdo”. Miejsce-powód ucieczek i powrotów. Miejsce, w którym psyche pragnie powtórzyć i oswoić Wydarzenie, złagodzić uraz poprzez „wprowadzenie go w uniwersum form symbolicznych”, w mityczny porządek wiersza.
Dom-Rzecz nie daje się, oczywiście, precyzyjnie definiować. „Starogórnoniemieckie słowo thing – zauważa Heidegger – istotnie oznacza zbieranie się, a mianowicie zbieranie się w celu rozsądzenia omawianej sprawy, spornego przypadku. Dlatego dawne niemieckie słowa thing i dinc zaczynają oznaczać sprawę; nazywają one wszystko to, co w jakikolwiek sposób dotyczy człowieka, obchodzi go i co w konsekwencji wymaga omówienia.” Ujednoznacznienie Rzeczy, całkowita jej symbolizacja, oznaczałoby nie tylko likwidację „problemu” jako tego, co „wymaga omówienia”, zatem i poetyckiego tematu, w zasadzie więc zanik bodźca do artystycznie formułowanej refleksji, ale i zupełne unicestwienie podmiotu w jego dotychczasowej postaci. Oznaczałoby likwidację konstytutywnej Traumy i przedmiotu-przyczyny pożądania, czyli utratę racji i sensu istnienia. Owo poetyckie krążenie wokół Rzeczy, celowe, świadome jej omijanie, obudowywanie coraz gęstszą materią słów stało się bowiem celem samym w sobie, sposobem na integrację nieustannie zagrożonego dezintegracją podmiotu, jednostkowym sposobem bycia-w-świecie i „umierania we własny sposób” [Freud], strategią jego przetrwania, jedyną nadzieją na ocalenie/zbawienie. Scribo ergo sum, można by rzec.
Podsumowując, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki wypracował język, któremu udało (udaje) się utrwalić ulotność konstytutywnego doświadczenia Traumy i przekuć zwiewność umykającego, jąkającego się pojedynczego Ja w trwały, powtarzalny idiom. Nie należy się zatem spodziewać, że poeta z niego zrezygnuje i nagle objawi nam owo „coś więcej”, czyli to, o co chodzi, a co daremnie usiłuje wydobyć z przeszłości („od lat bowiem dostrzegam / nadaremność poezji kiedy usiłuję sobie / przypomnieć coś więcej”; III., s. 7) – a o czym przeczytacie Państwo zapewne w innych recenzjach i omówieniach.