recenzje / ESEJE

I wszystkie długi zostaną spłacone

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa książki Trawers Andrzeja Sosnowskiego, wydanej w Biurze Literackim w wersji papierowej 6 marca 2017 roku, a w wersji elektronicznej 31 lipca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Gdy myśli­my o war­to­ści róż­nych rze­czy, kie­ru­je­my się tyl­ko jed­nym kom­pa­sem, i nawet jeśli rzad­ko wska­zu­je na pół­noc, pozwa­la nam fan­ta­zjo­wać, że wie­my, dokąd zmie­rza­my.
Raj Patel, War­tość nicze­go[1]

Od bru­tal­nie roz­szar­py­wa­nej żywej ener­gii mło­do­ści aż po otwar­tą ranę wie­ku sędzi­we­go życie roz­pry­sku­je się nie­prze­rwa­nie na wszyst­kie stro­ny pod cio­sa­mi przy­mu­so­wej pra­cy. Żad­na z dotych­cza­so­wych cywi­li­za­cji nie była w takim stop­niu prze­po­jo­na pogar­dą dla życia; nigdy wcze­śniej poko­le­nie dła­wio­ne odra­zą, nie było ogar­nię­te tak potęż­ną pasją życia. Ludzie, mor­do­wa­ni poma­łu w zme­cha­ni­zo­wa­nych rzeź­niach pra­cy, zaczy­na­ją roz­ma­wiać, śpie­wa­ją, piją, tań­czą, kocha­ją się, opa­no­wu­ją uli­ce, chwy­ta­ją za broń i odkry­wa­ją nową poezję.
Raoul Vane­igem, Rewo­lu­cja życia codzien­ne­go[2]

Spo­so­by czy­ta­nia wier­szy Andrze­ja Sosnow­skie­go zmie­ni­ły się na prze­ło­mie ostat­niej deka­dy – to fakt bez­sprzecz­ny. Wystar­czy pobież­nie nawet przej­rzeć pokon­fe­ren­cyj­ną publi­ka­cję (o mimo wszyst­ko kry­tycz­no­li­te­rac­kim cha­rak­te­rze) pod redak­cją Pio­tra Śli­wiń­skie­go Wier­sze na głos (2010), by zauwa­żyć roz­dź­więk mię­dzy tym, co wyła­nia­ło się jesz­cze z Lek­cji żywe­go języ­ka (2003), a aktu­al­nym nastro­jem kry­ty­ki. W jakimś uprasz­cza­ją­cym sen­sie moż­na by zresz­tą powie­dzieć, że zmia­ny w recep­cji Sosnow­skie­go pokry­wa­ją się po pro­stu z prze­mia­na­mi naszej huma­ni­sty­ki. Zachwyt post­struk­tu­ra­li­zmem z lat 90. i pierw­szych ustą­pił poszu­ki­wa­niom bądź to kul­tu­ro­wym, z domi­nu­ją­cą rolą antro­po­lo­gii i róż­no­ra­kich mate­ria­li­zmów, bądź też quasi-reli­gij­nym, z post­se­ku­la­ry­zmem na cze­le. Zmie­ni­ły się też pod­sta­wo­we pyta­nia. Zamiast tego, w jaki spo­sób tekst Sosnow­skie­go doko­nu­je auto­de­kon­struk­cji?, jak pogry­wa sobie z porząd­kiem języ­ka?, na ile odda­je post­mo­der­ni­stycz­ną kon­dy­cję koń­ca histo­rii?, zaczę­to pytać: co stoi za tym tek­stem?, kto go wypo­wia­da?, w jaki spo­sób nawią­zu­je on ero­tycz­ną rela­cję z czy­tel­ni­kiem?, czy ma wymiar cie­le­sny, afek­tyw­ny, a wresz­cie: poli­tycz­ny?

Zmia­na nasta­wie­nia widocz­na jest wśród kry­ty­ków, zwłasz­cza młod­szych, zmę­czo­nych tek­stu­al­nym i dekon­struk­cyj­nym para­dyg­ma­tem, pozo­sta­je jed­nak pyta­nie, czy jest widocz­na rów­nież u same­go Sosnow­skie­go? Czy w jakimś miej­scu jego lite­rac­kiej bio­gra­fii powsta­ło pęk­nię­cie, któ­re pozwa­la prze­czy­tać dzie­ło auto­ra Życia na Korei od nowa, ina­czej? Pró­bo­wał oczy­wi­ście Grze­gorz Jan­ko­wicz w wybo­rze Zmie­nia to postać legen­dar­nych rze­czy (2015), i chy­ba z jego książ­ki (choć wbrew posło­wiu same­go kry­ty­ka) naj­wy­raź­niej wyła­nia się wła­śnie „dru­gi” Sosnow­ski – z lek­tu­ry nie­uprze­dzo­nej monu­men­tal­no­ścią pierw­szych tomów, wol­nej od Oce­anów dopie­ro w poło­wie roz­pę­dza­nej Kon­wo­jem, takiej, w któ­rej przede wszyst­kim zna­czą Dom ran i Syl­wet­ki i Cie­nie.

Dawid Kuja­wa w arcy­cie­ka­wej recen­zji (Rze­sza nie­za­stą­pio­nych najem­nych kon­su­men­tów, „art­PA­PIER” 2015, nr 19) twier­dzi, że wyda­ny w ubie­głym roku Dom ran to rodzaj prze­ło­mu w dzie­le auto­ra Życia na Korei. Ja nato­miast uwa­żam, że nale­ży go raczej czy­tać z poprzed­ni­mi książ­ka­mi, wspól­nie, przez figu­rę „Syl­we­tek” i „Cie­ni”, przez kate­go­rię „ran­do­mu” (nazwij­my to – „uto­wa­ro­wie­niem przy­pad­ko­wo­ści”), wywo­ła­ną w Domu ran, wresz­cie przez boha­te­ra lirycz­ne­go, któ­ry kon­ty­nu­uje swo­ją pseu­do­ro­man­tycz­ną, wam­pi­rycz­ną wędrów­kę przez baśnio­we gru­zy cywi­li­za­cji w jej spek­ta­ku­lar­nej ema­na­cji doby póź­ne­go kapi­ta­li­zmu. Sosnow­ski prze­bie­ra się za roman­tycz­ne­go upio­ra, roz­wi­ja oczy­wi­ście mic­kie­wi­czow­ską sty­li­za­cję, a w Tra­wer­sie poma­ga mu jesz­cze Rim­baud, poetyc­ki prze­wod­nik wszyst­kich mor­skich wypraw w nie­zna­ne, któ­ry wiódł go na zatra­ce­nie w Syl­wet­kach i Cie­niach ku zie­mi Zan­zi­ba­ru, i dalej – w głąb kolo­nial­nej Afry­ki. Ale sty­li­zu­je się rów­nież na upio­ra post­ro­man­tycz­ne­go, zna­ne­go ze współ­cze­sne­go kina, zwłasz­cza z Tyl­ko kochan­ko­wie prze­ży­ją (2013), bo mię­dzy este­ty­zmem auto­ra Tra­wer­su i Jima Jar­mu­scha zna­leźć moż­na spo­ro pokre­wieństw. Wresz­cie, jest rów­nież „bied­nym zom­bie” z Domu ran, tym samym, w któ­re­go żyłach pły­nie obłęd­na „dyk­ta Lete”, dena­tu­rat zapo­mnie­nia, spi­ri­tus wiecz­ne­go teraz.

Ów podróż­nik-upiór, zdą­ża­ją­cy pie­kiel­ny­mi rze­ka­mi do współ­cze­snej Sodo­my – „jak się bawi sto-li-ca/ sto-li-ca/ sto-li-ca” (z począt­ku poema­tu „Tra­wers”, s. 33) – to ten sam, któ­ry pró­bo­wał opa­no­wać Dom ran, zamiesz­kać w nim, a z deka­den­cji uczy­nić inną moż­li­wość dla teraź­niej­szo­ści. Jak gło­si tytu­ło­wy poemat tomu, tra­fia on wresz­cie do mia­sta, w któ­rym nikt nie miesz­ka, w któ­rym „sta­li rezy­den­ci” wio­dą tym­cza­so­we życia w cie­niu „wie­ży syn­dy­ka masy upa­dło­ścio­wej sta­re­go świa­ta” (s. 33), wpa­tru­jąc się w nią jak w osta­tecz­ny zwor­nik sen­su, żyran­ta ich egzy­sten­cjal­ne­go eks­ce­su. Tu jed­nak poja­wia się kolej­ne uję­cie upio­ra i jego wam­pi­rycz­na aura: jest nim sam kapi­ta­lizm, wysy­sa­ją­cy życio­we siły robot­ni­ków, zom­bie zaś wra­ca­ją do swo­ich fil­mo­wych korze­ni z Nocy żywych tru­pów (1968), gdzie były spo­so­bem odre­ago­wa­nia skon­stru­owa­nej przez for­dyzm figu­ry pra­cow­ni­ka najem­ne­go i ide­al­ne­go kon­su­men­ta w jed­nym („nb. tru­pów żywych od daw­na tu nie ma / poszły sobie  «w piz­du» albo jesz­cze dalej/ tam/ gdzie hula  «obłęd­ny wiatr z obsy­dia­nu»”, s. 40). Sosnow­ski pogry­wa w Tra­wer­sie z pod­sta­wo­wy­mi poję­cia­mi eko­no­mii neo­li­be­ral­nej: pra­cą, kon­sump­cją, pro­duk­cją, towa­rem i han­dlem, pogry­wa na ska­lę dotąd u nie­go nie­spo­ty­ka­ną i z pew­no­ścią odsła­nia ich reto­rycz­ną nie­jed­no­znacz­ność, ale czy robi coś wię­cej? Czy w ogó­le może zro­bić wię­cej? Z pew­no­ścią jest to jed­nak coś wię­cej niż „aktu­ali­zo­wa­nie ćwi­cze­nia z języ­ka nowo­cze­sno­ści”, doty­czą­ce­go począt­ku i koń­ca, jak ujął to zręcz­nie Tomasz Cie­ślak-Soko­łow­ski w „biBLio­te­ce” (Ukar­to­wa­ny koniec. O począt­ku [i zakoń­cze­niu] Tra­wer­su), coś co prze­kra­cza obse­syj­nie powra­ca­ją­cy w poema­cie # – sym­bol począt­ku komen­ta­rza (hash), ale też mocy zbio­ru, poten­cjal­no­ści.

Zanim jed­nak o kon­kre­tach, trze­ba roz­wa­żyć kil­ka kon­struk­cyj­nych i poję­cio­wych deta­li. Pamię­ta­my dobrze, że poems były skon­stru­owa­ne jak cen­ton, a frag­men­ty roz­sia­nych po tomie zdjęć skła­da­ły się w obraz amfi­te­atru – sce­ny Poezji, po któ­rej prze­cha­dza się jesz­cze geniusz/duch Dawi­da Bowie­go, że w Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi osta­tecz­nie roz­sy­py­wa­ły się zna­ki, Syl­wet­ki i Cie­nie powta­rza­ły poemat o wybu­chach wul­ka­nów Seans po histo­rii dwa razy, a Dom ran to pół tomik, pół zbiór prze­kła­dów, któ­ry ukła­da się w pry­wat­ną histo­rię este­ty­ki według Andrze­ja Sosnow­skie­go (roz­pro­szo­ny po książ­ce cykl Chro­no i perio). Z Tra­wer­sem jest podob­ny pro­blem, któ­ry poja­wił się zresz­tą w kon­tek­ście kulu­aro­wych i ofi­cjal­nych roz­mów: że dosta­je­my dwa tyl­ko nowe tek­sty (począt­ko­we „Hey non­ny, non­ny” i tytu­ło­wy poemat „Tra­wers”), cała resz­ta zaś sta­no­wi prze­druk lub prze­kład, a o ory­gi­nal­no­ści sta­no­wić musi nie treść, lecz zasa­dy kom­po­zy­cji.

W sumie Tra­wers to tomik bar­dzo skrom­ny, moż­na powie­dzieć, że powsta­ły raczej z koniecz­no­ści wypeł­nie­nia wydaw­ni­czych umów, że skła­da się na nie­go pra­ca wyko­na­na gdzie indziej, na potrze­by innych dzia­łań lub wydaw­nictw. A jed­nak ów skrom­ny tomik to mito­lo­gicz­na wręcz opo­wieść o zmia­nie kie­run­ku, a wła­ści­wie pyta­nie, czy taka zmia­na jest w ogó­le moż­li­wa. Dwa prze­dru­ko­wa­ne poema­ty – „Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi” (pod innym tytu­łem, o czym dalej – „Gdzie koniec tęczy już doty­ka zie­mi”) oraz dr cali­ga­ri rese­tu­je świat, wraz z samym Tra­wer­sem two­rzą posta­po­ka­lip­tycz­ną try­lo­gię i – jak to u Sosnow­skie­go – zaczy­na­ją się wza­jem­nie dopeł­niać. Moż­na powie­dzieć – uży­wa­jąc deleu­ze­jań­skich meta­for – że Sosnow­ski doko­nał rete­ry­to­ria­li­za­cji wła­snej twór­czo­ści, prze­gru­po­wał ją tak, by z dłuż­szych form powsta­ła spój­na opo­wieść o „zie­mi obie­ca­nej”, któ­ra wyła­nia się po ustą­pie­niu wód, w akwa­tycz­nym mimo wszyst­ko świe­cie, a któ­rą kon­sty­tu­uje „pra­ca” nad poję­cia­mi z zakre­su filo­zo­fii lite­ra­tu­ry, teo­lo­gii i eko­no­mii (samo rozu­mie­nie „pra­cy” w tym przy­pad­ku spró­bu­ję wyja­śnić dalej, bo wyda­je się ono klu­czem do tomu i zara­zem głów­ną przy­nę­tą na kry­ty­ków).

Mię­dzy samy­mi poema­ta­mi mamy jesz­cze prze­kła­dy z Ilu­mi­na­cji Rim­bau­da, roz­miesz­czo­ne syme­trycz­nie, peł­nią­ce rolę retar­da­cji, a jed­nak wcho­dzą­ce w cie­ka­wą grę z poję­cia­mi, na któ­rych bazu­je Tra­wers. Nale­ża­ło­by się zatem zasta­no­wić, co wniósł autor Życia na Korei do prze­kła­dów, któ­re już oswo­ili­śmy w pol­sz­czyź­nie, dla­cze­go wybrał aku­rat te tek­sty, czym róż­nią się one od zna­nych powszech­nie wer­sji? Jeśli bowiem doko­nu­je się u Sosnow­skie­go ruch rete­ry­to­ria­li­za­cji, to obej­mu­je on rów­nież tych, któ­rzy jego twór­czość inspi­ro­wa­li. Dom ran prze­peł­nio­ny był deka­den­ty­zmem i iro­nią rodem z Baudelaire’a, w dr. cali­ga­rim… wię­cej było z nie­miec­kie­go ducha roman­ty­zmu, Syl­wet­ki i Cie­nie podą­ża­ły zaś za mate­ria­li­stycz­nym, stra­ceń­czym woła­niem Rim­bau­da. Coś jed­nak łączy wszyst­kie te książ­ki, i jest to – moim zda­niem – deleu­ze­jań­ska z grun­tu idea „jakie­goś życia”, nie jako kate­go­rii-fety­sza, pozwa­la­ją­cej na oddzie­le­nie żywych od umar­łych, tego, co pro­duk­tyw­ne, od tego, co znie­wa­la, jak rów­nież same­go życia od histo­rii lite­ra­tu­ry (któ­rą Sosnow­ski stał się wbrew sobie), ale jako róż­nych spo­so­bów wymy­ka­nia się temu fety­szo­wi, pozo­sta­wa­nia poza struk­tu­ry­zu­ją­cy­mi to „jakieś życie” for­ma­mi i kate­go­ria­mi (este­ty­ki, nauki, histo­rii, pra­cy, jed­nost­ki).

Pierw­sza kwe­stia doty­czy zatem tego, co w Tra­wer­sie robi Rim­baud i co wydo­by­wa z nie­go Sosnow­ski. Dru­ga zaś tego, co robi sam Tra­wers (tom) z daw­ny­mi wier­sza­mi, wyję­ty­mi z kon­tek­stu, prze­pi­sa­ny­mi raz jesz­cze. Na sześć prze­kła­dów z Rim­bau­da – Ruch, H, Dżinn (u Mię­dzy­rzec­kie­go Duch, ale to Sosnow­ski zda­je się lepiej wyczu­wać kli­mat Baśni z tysią­ca i jed­nej nocy oraz zbli­ża­ją­cą się już islam­ską przy­go­dę poety), Poboż­nie, Demo­kra­cja i Mia­sta – aż czte­ry pocho­dzą z koń­ca Ilu­mi­na­cji. Zacznij­my zatem od koń­ca: Rim­bau­dow­skie Mia­sta dosłow­nie zapo­wia­da­ją Tra­wers (poemat); nie jest zatem tak, że prze­kła­dy wyłącz­nie inkru­stu­ją tom Sosnow­skie­go, zapeł­nia­ją tre­ścią bra­ki wła­snej poezji. Czy­ta­my: „Co za mia­sta! Co za lud, dla któ­re­go powsta­ły te Alle­ghe­ny i Liba­ny sen­nych marzeń! Cha­ty z krysz­ta­łu i drew­na, co prze­miesz­cza­ją się na nie­wi­dzial­nych wcią­gar­kach i szy­nach” (s. 32). Opo­wieść Rim­bau­da o wyła­nia­ją­cej się przed ocza­mi „nowej zie­mi”, mitycz­nej („Orszak kró­lo­wych Mab w suk­niach rdza­wych”), ale już uwi­kła­nej w poję­cia pra­cy i pro­duk­cji, sta­nie się opo­wie­ścią same­go Sosnow­skie­go o jego wod­nej „sto-li-cy” z Tra­wer­su. „A któ­rejś godzi­ny zsze­dłem na ruchli­wy bul­war w Bag­da­dzie, gdzie kor­po­ra­cje opie­wa­ły radość nowej pra­cy, pod dusz­nym wia­trem, krą­żąc i nie mogąc umknąć bajecz­nym wid­mom gór, gdzie mie­li­śmy się odna­leźć” (tam­że) – tak prze­kła­da poeta eks­ta­zę mia­sta w świę­to aku­mu­la­cji, tak usta­wia też boha­te­ra wła­sne­go poema­tu, któ­re­go może­my wziąć prze­cież za głos z Mia­sta (innej, nie­tłu­ma­czo­nej tu pro­zy z Ilu­mi­na­cji): „Jestem prze­lot­nym i nie nazbyt zgorzk­nia­łym miesz­kań­cem sto­li­cy uwa­ża­nej za nowo­cze­sną, gdyż jaki­kol­wiek zna­ny smak wyru­go­wa­ny został z wnętrz i ścian jej domów, podob­nie jak z pano­ra­my mia­sta” (przeł. Artur Mię­dzy­rzec­ki). Tym­cza­sem Tra­wers: „przy­jem­nie spa­li­śmy roz­rzu­ce­ni po róż­nych wodach/ teraz sam far­wa­ter i może jesz­cze jakiś dziw­ny prąd/ nio­są nas na dobrą spra­wę do sto­li­cy”, „Sto­łecz­ne mia­sto ma sto dwa­dzie­ścia kon­dy­gna­cji”.

Poboż­nie i Demo­kra­cja to z kolei (a myślę tyl­ko o ukła­dzie tomu) pie­śni wyj­ścia, dwa poże­gna­nia: w pierw­szym wzno­si się toast za świat minio­ny, za „dys­kret­ny urok bur­żu­azji”, za „zdro­wie Cir­ce­to z wyso­kich lodów, tłu­stej jak ryba i pała­ją­cej jak dzie­sięć mie­się­cy czer­wo­nej nocy” (s. 30), w dru­giej przy wtó­rze bęb­nów i pod hasłem „demo­kra­cji” czy­tel­nicz­ka sta­je się już człon­ki­nią kolo­nial­nej wypra­wy, jed­nym z „dobro­wol­nych rekru­tów” podró­ży: „W kra­iny pokry­te pie­przem i roz­la­złe – w służ­bie naj­po­twor­niej­szych łupiestw prze­my­sło­wych i mili­tar­nych” (s. 31). Jeśli poszcze­gól­ne fra­zy zesta­wić z inny­mi tłu­ma­cze­nia­mi Demo­kra­cji, to u Sosnow­skie­go „spe­ce od kom­for­tu” czy „dra­pież­na filo­zo­fia” brzmią już nie jak ety­kie­ty dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go kolo­nia­li­zmu, ale jak wyim­ki z pod­ręcz­ni­ka współ­cze­sne­go reki­na biz­ne­su. Podob­nie jest z Ruchem i H, z któ­rych wyła­nia się nadal żywot­ne zaple­cze euro­pej­skie­go impe­ria­li­zmu w służ­bie kapi­ta­łu.

To wła­śnie Rim­bau­dow­ski Ruch, podróż stat­kiem ku nowym zie­miom, na „arce”, któ­ra prze­wo­zi „edukację,/ Ras, klas i zwie­rząt, na tym Okręcie/ Spo­czy­nek i zawro­ty głowy/ W dylu­wial­nym świetle,/ W strasz­li­we wie­czo­ry badaw­cze” (s. 18), to on – wiersz – wypra­wia czy­tel­ni­ka w morze, dalej nawet niż mitycz­ne „her­ba­cia­ne pola Batu­mi”, wień­czą­ce poprzed­ni poemat „Gdzie koniec tęczy już doty­ka zie­mi” (s. 17). Moż­na powie­dzieć, że wraz z Sosnow­skim prze­szli­śmy na dru­gą stro­nę tęczy, poza koniec wszyst­kich rze­czy, na zie­mie obie­ca­ne; ale to wciąż za mało, bo Tra­wers pro­wa­dzić chce dalej, ku kolej­nej wypra­wie, któ­rą prze­rwać może tyl­ko cisza, schtum. W jakiś nie­sa­mo­wi­ty spo­sób dwu­znacz­ne spoj­rze­nie na kolo­nia­lizm z Ilu­mi­na­cji (zara­zem kry­tycz­ne i afir­ma­cyj­ne, mate­ria­li­stycz­ne i zupeł­nie fan­ta­zyj­ne) zosta­je przez Sosnow­skie­go zak­tu­ali­zo­wa­ne i wprzę­gnię­te w jego wła­sną opo­wieść o pono­wo­cze­snym sto­sun­ku mię­dzy pra­cą i cza­sem oraz o tym, że war­tość (towa­ru, zna­ku, życia) jest pochod­ną tego sto­sun­ku.

W pierw­szej kolej­no­ści przy­cho­dzi jed­nak w Tra­wer­sie na myśl Foucaul­tow­skie poję­cie hete­ro­to­pii, w jej naj­słyn­niej­szej odsło­nie – jako okrę­tu moż­li­wo­ści i wehi­ku­łu wyobraź­ni:

jeże­li w koń­cu pomy­śli­my, że żaglo­wiec to pły­wa­ją­cy skra­wek miej­sca, miej­sce bez miej­sca, któ­ry ist­nie­je sam z sie­bie, któ­ry jest sam w sobie zamknię­ty, a zara­zem odda­ny nie­skoń­czo­no­ści morza, i że, od por­tu do por­tu, z dry­fu w dryf, z bur­de­lu do bur­de­lu, pły­nie jak dale­ko roz­cią­ga­ją się kolo­nie – w poszu­ki­wa­niu naj­cen­niej­szych skar­bów, któ­re ukry­wa­ją w swo­ich ogro­dach – zro­zu­mie­my, dla­cze­go żaglo­wiec był dla naszej cywi­li­za­cji, od XVI wie­ku po dzi­siaj, nie tyl­ko naj­do­sko­nal­szym instru­men­tem eko­no­micz­ne­go roz­wo­ju […], ale jed­no­cze­śnie naj­do­sko­nal­szym rezer­wu­arem wyobraź­ni. Żaglo­wiec sta­no­wi hete­ro­to­pię par exel­len­ce. W cywi­li­za­cji pozba­wio­nej żaglow­ców wysy­cha źró­dło marzeń, szpie­go­stwo zaj­mu­je miej­sce przy­go­dy, a pira­tów zastę­pu­je poli­cja[3].

W tym sen­sie Tra­wers były­by tomem dro­gi, poetyc­ką wypra­wą ku nowym zie­miom, nowym moż­li­wo­ściom i języ­kom, ale wypra­wą świa­do­mą swo­je­go eko­no­micz­ne­go pod­ło­ża: pod­bo­ju, eks­plo­ata­cji, zawłasz­cze­nia, kolo­ni­za­cji. Tytu­ło­wy poemat, wień­czą­cy książ­kę, oka­zu­je się tym­cza­sem opusz­cze­niem tej hete­ro­to­pij­nej prze­strze­ni, zej­ściem na ląd, mie­rze­niem się z mate­rial­no­ścią pozo­sta­łe­go świa­ta.

Dawid Kuja­wa pozwo­lił sobie w recen­zji na sze­reg – świę­te pra­wo kry­ty­ka – pomi­nięć, któ­re zręcz­nie roz­wią­zu­ją mu na przy­kład pro­blem iro­nii u Sosnow­skie­go jako temat prze­szły, z któ­re­go wyzwo­lił się autor Tra­wer­su w stro­nę poważ­nie trak­to­wa­nej kry­ty­ki mecha­ni­zmów spo­łecz­nych za pomo­cą awan­gar­do­we­go gestu (czy taką uciecz­ką mógł­by być poże­gnal­ny toast z „Poboż­nie”?). Iro­nia słu­ży Kuja­wie za chłop­ca do bicia, zosta­je połą­czo­na z libe­ral­ną demo­kra­cją (Ror­ty) i oka­zu­je się zasło­ną dla tego wszyst­kie­go, co w post­mo­der­ni­zmie kale­kie, pase­istycz­ne i nie­podat­ne na zmia­ny. Mam zresz­tą wra­że­nie, że pro­blem z „iro­nią” jest wśród mło­dej kry­ty­ki szer­szy, a trak­to­wa­nie jej jako kate­go­rii poli­tycz­nie prze­cią­żo­nej i szko­dli­wej – powszech­ne. Zapo­mi­na­my jed­nak, że mię­dzy iro­nią Rorty’ego (wer­sja anglo­ame­ry­kań­ska) i iro­nią, na któ­rą powo­łu­je się na ogół Sosnow­ski, rów­nież w Tra­wer­sie – de Mana, Kier­ke­ga­ar­da, Hegla i Schle­gla, a więc iro­nią kon­ty­nen­tal­nej filo­zo­fii, jest prze­paść. Wła­ści­wie w każ­dym z tych przy­pad­ków iro­nia zna­czy­ła co inne­go i była zdol­na do inne­go rodza­ju inter­wen­cji w sfe­rze ducha bądź mate­rii, a zrzu­ca­nie na nią winy za ide­olo­gię libe­ral­ne­go kon­sen­su, przy­sła­nia­ją­cą mecha­ni­zmy kapi­ta­li­stycz­ne, jest spo­rym uprosz­cze­niem i wyko­rzy­sta­niem naj­bar­dziej potocz­nej defi­ni­cji – „mówie­nia nie na serio”.

Nawet jeśli do takiej się jed­nak odwo­ła­my, co już osła­bia żądło kry­ty­ki spo­łecz­nej w poetyc­kich gestach Sosnow­skie­go, pozo­sta­je coś, co zupeł­nie zlek­ce­wa­żył Kuja­wa: Tra­wers jako tom, nie zaś jeden tyl­ko poemat. Pro­blem pole­ga bowiem na tym, że sam poemat jest zale­d­wie dopeł­nie­niem opo­wie­ści, „nowej ody­sei”, jak chcę ją widzieć, korzy­sta­jąc z Rim­bau­dow­skich tro­pów z Ilu­mi­na­cji, akwa­tycz­nej meta­fo­ry­ki same­go „tra­wer­so­wa­nia” czy powra­ca­ją­cej na koniec poema­tu grec­kiej for­my oὖτις – nikt, pseu­do­ni­mu Ody­sa. Roz­po­czy­na ją jed­nak prze­wrot­ne „Hey non­ny, non­ny”, a więc krót­ka pro­za meta­li­te­rac­ka na temat gra­nic, rozu­mie­nia i źró­deł iro­nii wła­śnie, osa­dzo­nej na wie­lu pozio­mach, pod­wa­ża­ją­cej instan­cje mówią­ce, przy­wo­łu­ją­cej nie tyl­ko – wprost – Hegla, Melville’a, Szek­spi­ra i Debor­da, ale też kil­ku co naj­mniej teo­re­ty­ków rze­czo­nej kate­go­rii. Gdy­by myśleć o Tra­wer­sie w kate­go­riach epo­su, to pierw­szy utwór musiał­by peł­nić funk­cje apo­stro­fy, Iro­nia zaś zyski­wa­ła­by wte­dy nie­mal­że boski wymiar.

Naj­bar­dziej pro­ble­ma­tycz­na kwe­stia prze­nie­sie­nia Sosnow­skie­go z płasz­czy­zny tek­stu­al­nej na płasz­czy­znę napięć mię­dzy kry­ty­ką poetyc­ką i spo­łecz­ną doty­czy zatem tego, co pomi­nął Kuja­wa, tzn. jak pod płasz­czem de Manow­skiej mimo wszyst­ko iro­nii – „per­ma­nent­nej para­ba­zy ale­go­rii tro­pów”, któ­rą suge­ru­je się już w począt­ko­wym „Hey non­ny, non­ny”, a roz­wi­ja w samym „Tra­wer­sie” („choć nie jest to sztu­ka trak­to­wa­na zbyt poważnie/ może «naj­istot­niej­sze» są dnie i noce żywych tropów/ wiem że uśmie­chasz się szyderczo/ tak tak nie tru­pów tro­pów dro­gi kole­go tro­pów”, s. 40) – mówić o Sosnow­skim mate­ria­li­stycz­nym, kry­tycz­nym, cie­le­snym, o Sosnow­skim w odnie­sie­niu do świa­ta, któ­re­go mitycz­ną pery­fra­zę stwo­rzył na kar­tach Tra­wer­su, ośmie­sza­jąc jed­no­cze­śnie tęsk­no­tę czy­tel­nicz­ki za mime­sis. Zwra­ca­łem już uwa­gę, że nale­ży się zasta­no­wić nad wyko­rzy­sta­niem Debor­da, nad wpro­wa­dze­niem do słow­ni­ka Sosnow­skie­go echa jego języ­ka, w Domu ran jesz­cze cokol­wiek wid­mo­we­go, tutaj pro­fa­no­wa­ne­go i użyt­ko­wa­ne­go już z wiel­ką, poetyc­ką swo­bo­dą. Jestem jed­nak prze­ko­na­ny, że jak w fina­ło­wym tek­ście Syl­we­tek i Cie­ni prze­chwy­cił autor Aga­tę Bie­lik-Rob­son i jej inter­pre­ta­cje wła­snych wier­szy, tak tutaj prze­chwy­tu­je rów­nież same­go Debor­da, w krzy­wym zwier­cia­dle speł­nia­jąc fan­ta­zje pary­skie­go maja i nie two­rząc wca­le hory­zon­tal­nej uto­pii, jak chciał­by to widzieć Kuja­wa, a raczej stric­te wer­ty­kal­ną dys­to­pię nowej wie­ży Babel[4].

Jeśli uwzględ­ni­my „Hey non­ny, non­ny”, nabu­do­wa­ne tam figu­ry, sytu­ację komu­ni­ka­cyj­ną – rodzaj savo­ir-vivre’u skie­ro­wa­ne­go do kobiet, „sióstr”, „nie­wiast” – to czym będzie się róż­nić cytat z Debor­diań­ską odmo­wą pra­cy „Ne tra­va­il­les jama­is”, wypi­sa­ną na murze pod­czas majo­wych pro­te­stów, od słyn­nej for­mu­ły Bartleby’ego „I would pre­fer not to”? Oba oka­żą się nie tyle wyzwa­niem rzu­co­nym kapi­ta­li­zmo­wi, jak dzie­je się to w ich współ­cze­snych inter­pre­ta­cjach, ani nawet poli­tycz­ną dekla­ra­cją same­go Sosnow­skie­go, jak widzi to Kuja­wa, ile po pro­stu figu­ra­mi rady­kal­nej pasyw­no­ści, pokrew­ny­mi raczej roz­wa­ża­niom Maurice’a Blan­cho­ta niż Karo­la Mark­sa, mają­cy­mi „ograć” (uniesz­ko­dli­wić, spa­cy­fi­ko­wać, uwieść) adre­sat­kę (kobie­tę, czy­tel­nicz­kę), a rów­no­cze­śnie „ogry­wa­ny­mi” (rekon­te­stu­ali­zo­wa­ny­mi, wyko­rzy­sty­wa­ny­mi) przez sam tekst na zasa­dzie hie­rar­chicz­ne­go sze­re­go­wa­nia zna­czeń.

Wstrzy­mu­jąc się zatem od roz­wa­ża­nia kwe­stii „zaan­ga­żo­wa­nia Sosnow­skie­go”, wolał­bym sku­pić się wła­śnie na tych figu­rach pasyw­no­ści, na iro­nicz­nej zachę­cie do pasyw­no­ści – skie­ro­wa­nej do kobiet, wiecz­nie oszu­ki­wa­nych i zdra­dza­nych przez męż­czyzn. Wie­my, że kobie­ty Sosnow­skie­go (dziew­czyn­ki raczej – bo prze­cież ów savo­ir-vivre z „Hey non­ny, non­ny” słu­żyć ma dopie­ro ich „wycho­wa­niu”) to rów­no­cze­śnie tro­py, że zamiast real­ny­mi posta­cia­mi oka­zu­ją się raczej pew­nym figu­ra­tyw­nym porząd­kiem języ­ka, ucie­le­śnio­nym i antro­po­mor­fi­zo­wa­nym wybie­giem reto­rycz­nym, dzię­ki któ­re­mu język prze­glą­da się sam w sobie5. Czym zatem była­by pro­po­zy­cja pasyw­no­ści, odmo­wy pra­cy i dzia­ła­nia, skie­ro­wa­na ku nie­mu same­mu? Chę­cią prze­rwa­nia pro­ce­su pro­duk­cji zna­czeń? Odmo­wą inter­pre­ta­cji? Wstrzy­ma­niem ruchu wier­sza i języ­ka (schtum z począt­ku i koń­ca Tra­wer­su)? I czy nie jest cza­sem tak, że wła­śnie odmo­wa – kry­ty­ko­wa­na jesz­cze przez Hegla – ma cha­rak­ter „naj­wyż­szej pra­cy, któ­rą jed­nost­ka jako taka podej­mu­je dla wspól­no­ty” (s. 5); i to ona wła­śnie, a nie duch uogól­nie­nia – jak chciał­by nie­miec­ki filo­zof – sygnu­je u Sosnow­skie­go bie­gun moż­li­we­go? A zatem poetyc­ko ogra­na zosta­ła­by w tej krót­kiej pro­zie nie czy­tel­nicz­ka-sio­stra, a – o iro­nio! – heglizm i zwią­za­na z nim filo­zo­fia histo­rii jako dzie­jów dosko­na­lą­ce­go się ducha (odpo­wied­ni­kiem tego gestu był­by w Domu ran wiersz „Hegel”). War­to by ten ruch prze­śle­dzić na tle całe­go tomu i zasta­no­wić się nad jego miej­scem w prze­kła­dach Rim­bau­da. Poeta prze­klę­ty, któ­ry porzu­ca lite­ra­tu­rę na rzecz wypraw han­dlo­wych w głąb Afry­ki, któ­ry nigdy nie ujrzy wyda­nia swo­ich Ilu­mi­na­cji w for­mie książ­ko­wej, bo też nie­spe­cjal­nie mu na tym zale­ży, rów­nież oka­zu­je się bowiem figu­rą odmo­wy: tym razem odmó­wio­no jed­nak poezji, moder­ni­stycz­nej muzie, doko­nu­jąc osta­tecz­ne­go gestu likwi­da­cji lite­rac­kie­go pola.

Ale war­to pamię­tać o czymś jesz­cze – jak „Hey non­ny, non­ny” mówi swo­im adre­sat­kom: „Sigh no more”, nie mar­tw­cie się, wy, oszu­ka­ne kobie­ty, raczej śpie­waj­cie i raduj­cie się, bo taka jest natu­ra rze­czy. Tak nie tyl­ko kobie­tom, ale też nie­wol­ni­kom, chło­pom, robot­ni­kom i pra­cow­ni­kom najem­nym mówio­no przez całe wie­ki: hey non­ny, non­ny, tak już jest. Jeśli gdzieś widział­bym zatem pra­cę, jaką wiecz­na iro­nia wyko­nu­je nad pierw­szym utwo­rem Sosnow­skie­go, nie było­by to roz­wa­ża­nie cyta­tów z dzie­jów aka­de­mic­kiej dys­pu­ty nad poję­cia­mi pra­cy i jej odmo­wy (a nie ukry­waj­my, że zna­jo­mość Debor­da i Melville’a to raczej spe­cjal­ność Jan­ko­wi­cza niż robot­ni­cze­go falan­ste­ru), ale zdol­ność odsło­nię­cia wła­snych ram komu­ni­ka­cyj­nych (peda­go­gi­ka jako rodzaj insty­tu­cjo­nal­ne­go ujarz­mie­nia) i wydrwie­nia argu­men­to­wa­nia z „natu­ry rze­czy”, odpo­wied­ni­ka libe­ral­ne­go sta­tus quo. Aka­de­mic­ki splen­dor zosta­je tu posta­wio­ny na rów­ni z „dobrym oby­cza­jem”, jako spo­so­bem wpro­wa­dza­nia spo­łecz­nej dys­tynk­cji.

Sko­ro pasyw­ność poja­wia się jed­nak u Sosnow­skie­go wprost, trze­ba też pod­kre­ślić jej prze­ciw­ny bie­gun, aktyw­ność wła­śnie, któ­ra w Tra­wer­sie (poema­cie) zwią­za­na zosta­je z poję­ciem pra­cy. Ruchli­wość, prze­miesz­cza­nie się, pro­duk­cja – to wła­ści­wo­ści, któ­re na ogół przy­pi­su­je­my życiu, tym­cza­sem – jak poka­zu­je Sosnow­ski – jest to raczej pozór życia, Spek­takl, w któ­rym poszcze­gól­ne ele­men­ty (akto­rzy), raz wpra­wio­ne w ruch, zde­rzać się będą ze sobą po kres cza­sów, a stan ten nazwą wiecz­nym świę­tem teraź­niej­szo­ści, kre­sem alie­na­cji.

Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że Tra­wers jest poema­tem o pra­cy, o róż­nych poję­ciach pra­cy. Moż­na się zatem zasta­no­wić, czym była­by ta wyzwo­lo­na z hie­rar­chicz­nej rela­cji, uwol­nio­na od alie­na­cji pra­ca? Powra­ca­ją u Sosnow­skie­go tema­ty poszu­ki­wa­nia pra­cy, bra­ku pra­cy, ale też pra­cy zmie­nia­ją­cej się w zaba­wę, hiper­pro­duk­tyw­no­ści i pra­co­ho­li­zmu, jest pra­ca dzie­ci, przy­wo­dzą­ca na myśl dzie­więt­na­sto­wiecz­ną orga­ni­za­cję fabryk i zara­zem wyzwo­lo­ną siłę kre­atyw­no­ści, o jaką wal­czy­li Debord z Vane­ige­mem, ale jest też para­fra­zo­wa­ne „Arbe­it macht frei” w posta­ci nie mniej prze­ra­ża­ją­cej: „Gdzie zaczy­na się wol­ność tam koń­czy się praca/ napi­sa­li te sło­wa nad każ­dym wlo­tem zej­ściem i zjaz­dem w podziemia/ iro­nicz­nie tek­stu­rą frak­tu­rą szwabachą/ w meta­lu” (s. 44). Po dro­dze odfil­tro­wa­ne zosta­je kolej­ne, moder­ni­stycz­ne pięt­no: Bataille’owska zatra­ta, potlacz i trwo­nie­nie owo­ców pra­cy. To wszyst­ko są prze­szłe repre­zen­ta­cje poję­cia – jak­by Sosnow­ski prze­pro­wa­dzał iście Foucaul­tiań­ską arche­olo­gię, by stwo­rzyć jesz­cze jed­ną moż­li­wość: pra­ca uwol­nio­na od kapi­ta­łu, wol­na od poję­cia aku­mu­la­cji, jest pra­cą poetyc­ką, pra­cą same­go wier­sza, poeisis, czy­li two­rze­niem opo­wie­ści, ruchu tro­pów, nie tru­pów.

Naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cą rze­czą w Tra­wer­sie jest jed­nak pró­ba pomy­śle­nia poetyc­kiej hete­ro­to­pii, w któ­rej speł­nia­ją się wszyst­kie marze­nia i zacie­ra­ją cza­sy: pra­ca zosta­je znie­sio­na („tak że histo­ria powra­ca jako weso­ła nowi­na i rado­sna farsa/ nikt nie naby­wa nikt nie zarob­ku­je nikt nie czer­pie”, s. 45), kapi­tał odsy­ła doni­kąd („wia­do­me pole sym­bo­licz­ne daw­no temu zosta­ło wywie­zio­ne hen w teren i zami­no­wa­ne”, s. 37), trwa wiecz­ne świę­to zysku i stra­ty („doby­tek całe­go życia wszy­scy tra­cą tu mniej wię­cej raz na dwa tygo­dnie”, s. 36), anar­chi­stycz­ne marze­nie o zani­ku insty­tu­cji speł­nia się dosłow­nie, a po urzę­dach i finan­sje­rze zosta­ją tyl­ko budyn­ki i arte­fak­ty („są nie­cie­ka­we sadzaw­ki w kil­ku biu­ro­wych kompleksach/ sta­ra chuj­nia biz­ne­su i administracji/ zacho­wa­nych  «ku prze­stro­dze» bądź  «na urą­go­wi­sko»”, s. 40). Coś jed­nak nazna­cza ten świat pięt­nem, wyostrza kry­tycz­ny pery­skop: poję­cie dłu­gu. Świat Tra­wer­su to świat nie­spła­cal­nych dłu­gów, świat, w któ­rym wszyst­ko prze­pa­da i zara­zem trwa bez moż­li­wo­ści prze­pad­ku. Naj­waż­niej­sza chy­ba meta­fo­ra – „syn­dyk masy upa­dło­ścio­wej sta­re­go świa­ta”, będą­cy samą opo­wie­ścią, lite­ra­tu­rą lub jej insty­tu­cją – zwra­ca uwa­gę czy­tel­nicz­ki na pozor­ność rela­cji mię­dzy kapi­ta­łem, pro­duk­cją i cza­sem. To, co Marks ujął w zgrab­ny wzór, a co zna­my pod poję­ciem aku­mu­la­cji, u Sosnow­skie­go zosta­je unie­ru­cho­mio­ne. Dłu­gu nikt nie jest w sta­nie spła­cić, ale też nikt nie ocze­ku­je spła­ty. War­tość towa­rów i usług, mie­rzo­na dotąd rela­cją mię­dzy pra­cą i prze­zna­czo­nym na nią cza­sem, oka­zu­je się poję­ciem archa­icz­nym, a jaki­kol­wiek sys­tem odnie­sień i prze­li­czeń jest już nie­moż­li­wy. Boha­ter poema­tu posta­wio­ny zosta­je w iście kaf­kow­skiej sytu­acji, podob­nie jak boha­ter Pro­ce­su wobec bra­my Pra­wa: nicze­go się od nie­go nie żąda, nicze­go nie wyma­ga. Na hory­zon­cie maja­czy Syn­dyk – sym­bol, zwor­nik sen­sów, trzy­ma­ją­cy w kupie ów „pod­ży­ro­wa­ny świat”, ale wszy­scy wie­dzą, że weksle nie mają już pokry­cia. Moż­na powie­dzieć – z celo­wym nad­uży­ciem pol­sz­czy­zny – że w Tra­wer­sie sta­ry świat oddzie­dzi­czo­no w dłu­gu. Posta­po­ka­lip­tycz­na rze­czy­wi­stość Sosnow­skie­go przy­po­mi­na jed­nak w dużej mie­rze kosz­mar­ny sen neo­li­be­ral­nych eko­no­mi­stów, któ­ry po czę­ści ziścił się w roku 2008, gdy oka­za­ło się, że zna­ki nie mają pokry­cia, tabe­le nijak mają się do real­nych towa­rów i coraz mniej osób uzna­je wie­rzy­tel­ność sys­te­mu.

Roz­pad czy raczej roz­mon­to­wa­nie struk­tu­ry zależ­no­ści kapi­ta­łu od cza­su wyni­ka z pro­ste­go zało­że­nia: czas jako taki wypeł­nił się u Sosnow­skie­go, pyta­nie tyl­ko, co było przy­czy­ną, a co skut­kiem? Czy wiel­ka woda, po któ­rej pły­wa­ją bar­ki-wyspy roz­bit­ków z Tra­wer­su, to woda biblij­ne­go poto­pu, czy może coś wię­cej – prze­my­śla­na wła­śnie dys­to­pia efek­tu kli­ma­tycz­ne­go? Łatwo zawra­cać wizje Sosnow­skie­go i znaj­do­wać dla nich mito­lo­gicz­ne lub biblij­ne ramy, ale co, jeśli symu­lu­je on w ten spo­sób przy­szłość? Jeśli „wiecz­ne świę­to teraź­niej­szo­ści”, życie w peł­nej eks­ta­zie na gru­zach minio­nych cywi­li­za­cji, w splen­do­rze i aurze prze­szłych zda­rzeń, będzie po pro­stu naszym losem? Czy dług, to naj­bar­dziej pro­ble­ma­tycz­ne poję­cie po kry­zy­sie ban­ko­wym z poprzed­niej deka­dy, nie jest innym okre­śle­niem dla cza­su kupio­ne­go „na zapas”, nazwą sprze­da­ży czy­jeś rela­cji mię­dzy cza­sem i pie­nią­dzem (a więc ukry­tą za nim pra­cą i pro­duk­tyw­no­ścią)? A tym samym, czy osta­tecz­ne spła­ce­nie dłu­gów nie ozna­cza kre­su pro­duk­cji, koń­ca pra­cy i same­go życia? Tra­wers poka­zu­je, że życie trwa w naj­lep­sze, ale w żad­nym razie nie jest już rozu­mia­ne tak, jak rozu­mie je czło­wiek nowo­cze­sny, a tym bar­dziej mark­si­sta. Zosta­je uwol­nio­ne – na co słusz­nie zwra­ca uwa­gę Kuja­wa – od sub­sump­cji pod kapi­tał, ale tym samym speł­nić się musi to, co Marks rozu­miał pod poję­ciem „czło­wie­ka total­ne­go”. I speł­nia się, zosta­je opo­wie­dzia­ne, a zara­zem wymy­ka się czy­tel­nicz­ce z „Hey non­ny, non­ny”, oka­zu­jąc się jakimś rodza­jem prze­cią­że­nia sys­te­mu, kie­ru­ją­ce­go ku śmier­ci na archi­tek­to­nie („ten skwer/ nazy­wa­cie pla­cem dobrej śmierci/ ha ha/ cała świet­na śmierć w architektonie/ cały try­umf życia w tym archi­tek­to­nie”, s. 46), tak jak­by zmia­na wek­to­rów sił w rela­cji pię­niądz-czas, a tym samym prze­mia­na alie­na­cji w eman­cy­pa­cję, powo­ły­wa­ła do życia post­hu­ma­ni­stycz­ną hybry­dę, czło­wie­ka post­ka­pi­ta­li­stycz­ne­go, nową for­mę upio­ra, któ­ry doko­nał prze­war­to­ścio­wa­nia wszyst­kich war­to­ści.

Wciąż jed­nak czy­ta­my Sosnow­skie­go – na fali mark­sow­skich, deleu­ze­jań­skich, antro­po­lo­gicz­nych ujęć – jako filo­zo­fa i kry­ty­ka spo­łecz­ne­go. A jeśli to nie w dia­gno­zach, któ­re sta­wia (zna­nych, wtór­nych), ale w spo­so­bie ich for­mu­ło­wa­nia, w tym, że przy­cho­dzą wła­śnie z poezji, tkwi cała siła rze­czo­ne­go gestu? A jeśli tak, to auto­no­mia pola lite­rac­kie­go zosta­je oczy­wi­ście wzmoc­nio­na, a Pra­ca, Kapi­tał, Alie­na­cja, Kon­su­men­ci, Rezy­den­ci i Debord sta­ją się taki­mi samy­mi figu­ra­mi (tro­pa­mi), jak Pan poże­ra­ją­cy Behe­mo­ta i roz­ma­wia­ją­cy z de Manem w Syl­wet­kach i Cie­niach, jak dr Cali­ga­ri i Wodzu Dich­ter z Po tęczy, jak dziew­czyn­ka z zapał­ka­mi i dzi­kie wod­ne kró­le­stwo. Iro­nia Sosnow­skie­go – nie jako figu­ra, lecz kate­go­ria – doko­nu­je naj­pierw ukon­kret­nie­nia pojęć w onto­lo­gicz­ne gniaz­da, a następ­nie spłasz­cze­nia samej onto­lo­gii (jak na prze­dru­ko­wa­nej ilu­stra­cji, koń­czą­cej Tra­wers, a będą­cej czę­ścią „Gdzie koniec tęczy...”, czy­li frag­men­cie par­ty­tu­ry Suity zako­piań­skiej Witol­da Sza­lon­ka). Wciąż jed­nak wyda­je mi się, że z tak poję­tą iro­nią kapi­ta­lizm może mieć pro­blem, a poli­tycz­ność gestu poety nie pole­ga wyłącz­nie na resty­tu­cji „awan­gar­do­wo­ści” w jej marze­niach o spo­łecz­nej zmia­nie, ale na zdol­no­ści snu­cia dys­to­pij­nych baśni, któ­re obna­ża­ją refe­ren­cjal­ną pust­kę Spek­ta­klu, pró­bu­ją­ce­go za wszel­ką cenę utwier­dzić swo­je „czy­tel­nicz­ki”, że ist­nie­je osta­tecz­na zasa­da, podług któ­rej zło­to wymie­nia się na zło­tów­ki, a zło­tów­ki na książ­ki, pral­ki i lodów­ki.

 


Przy­pi­sy:
[1] Raj Patel, War­tość nicze­go: jak prze­kształ­cić spo­łe­czeń­stwo ryn­ko­we i na nowo zde­fi­nio­wać demo­kra­cję, przeł. Han­na Jan­kow­ska, War­sza­wa 2010, s. 27.
[2] Raoul Vane­igem, Rewo­lu­cja życia codzien­ne­go, przeł. Mate­usz Kwa­ter­ko, Gdańsk 2004, s. 46.
[3] Michel Foucault, Inne prze­strze­nie, przeł. Agniesz­ka Rej­niak-Majew­ska, „Tek­sty Dru­gie” 2005, nr 6, s. 125 (korzy­stam z bar­dziej poetyc­kiej wer­sji, zmo­dy­fi­ko­wa­nej przez Joan­nę Orską na potrze­by Repu­bli­ki poetów, Kra­ków 2013, s. 17).
[4] O ile w Domu ran wyczu­wal­ny był przede wszyst­kim cię­żar kry­tycz­ne­go gestu i widocz­ne wzmoc­nie­nie figu­ry nad­da­ne­go pod­mio­tu, któ­ry „usta­wiał” to, co poetyc­kie, wzglę­dem tego, co spo­łecz­ne, o tyle Tra­wers wra­ca w rejo­ny poetyc­kiej pra­cy z poems czy Syl­we­tek i Cie­ni, odzy­sku­je iro­nię i pozwa­la wie­lu pod­mio­tom i gło­som „zagu­bić się” w dys­to­pij­nej opo­wie­ści (z cza­sem zresz­tą moje nega­tyw­ne podej­ście do poprzed­nie­go tomu zła­god­nia­ło). Por. Roz­mo­wa redak­cyj­na wokół „Domu ran” Andrze­ja Sosnow­skie­go, http://przerzutnia.pl/rozmowa-redakcyjna-wokol-tomu-andrzeja-sosnowskiego-dom-ran/.
[5] Por. Paul de Man, Antro­po­mor­fizm i trop w liry­ce, przeł. Tade­usz Pió­ro, „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” 1999, nr 10/11, s. 119–144.

Tekst pier­wot­nie uka­zał się w „Nowej Deka­dzie Onli­ne”, 25.06.2017, http://nowadekada-online.pl/recenzuja-dawid-kujawa-jakub-skurtys/. Dzię­ku­je­my redak­cji i auto­ro­wi za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania