recenzje / ESEJE

„Wszystkie niespokojne składnie”

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze książki Wtracenie Przemysława Suchaneckiego, która ukazała się w Biurze Literackim 31 grudnia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zgod­nie z dekla­ra­cją, doty­czą­cą „wszyst­kich skład­ni”, zapo­wia­da się szum­nie, a koń­czy na dwóch kon­kre­ty­za­cjach: Šala­mun i Kar­po­wicz. Oczy­wi­ście, jest dokład­nie odwrot­nie, a dwa waż­ne dla awan­gar­dy nazwi­ska są tyl­ko uła­twie­niem dla recen­zen­tów nie­ma­ją­cych cza­su na bar­dziej wni­kli­we czy­ta­nie. Oni zapi­szą zatem, że „debiu­tant eks­pe­ry­men­tu­je w gra­ni­cach dwóch wiel­kich mode­li poetyc­kiej odkryw­czo­ści, potwier­dza­nych nazwi­ska­mi Šala­mu­na i Kar­po­wi­cza”. A tak napraw­dę pogło­sów i świa­do­mych oraz pół­świa­do­mych nawią­zań jest wię­cej. Ta nie­spo­koj­na skład­nia ma chwi­la­mi coś ze skład­ni Pół­ki, Góry, Bre­wiń­skie­go, Bąka, Rybic­kie­go, Taran­ka, i wyda­je się bar­dziej zanu­rzo­na w idio­mach rówie­śnych lub pra­wie rówie­śnych niż w tych odle­glej­szych, acz­kol­wiek Šala­mu­na sły­szy się tu wyraź­nie i od pierw­szej chwi­li. Nato­miast Kar­po­wi­cza trze­ba się doszu­ki­wać – może poja­wia się tam, gdzie sły­szy­my szczę­kli­we fra­zo­wa­nie, gra­ją­ce na mor­fe­mach, iskrzą­ce mię­dzy mor­fe­ma­mi; i jest w tym jakieś ulot­ne pokre­wień­stwo z nie­któ­ry­mi frag­men­ta­mi utwo­rów Pszo­nia­ka. Muszę kapry­śnie przy­znać, że wolę Sucha­nec­kie­go w tej dru­giej for­mie. Mam tu na myśli wier­sze peł­ne, opo­wia­da­nio­we, opar­te na dłu­gich, krą­głych fra­zach, wiją­ce się absur­dal­nie i wokół absur­du (np. „Cie­pły, błę­kit­ny oddech”). Jak widać, i ja wpa­dłem w pułap­kę łatwej dycho­to­mi­za­cji, wybie­ra­jąc z boga­tej ofer­ty wszel­kie wdzięcz­ne i ład­nie odno­wio­ne, uwspół­cze­śnio­ne „šala­mu­ni­zmy”.

Gra z czy­tel­ni­kiem, wcią­ga­nie go w pułap­ki, z któ­rych w trak­cie lek­tu­ry musi się wyplą­ty­wać, zaczy­na się od tytu­łu. Co on wywo­łu­je w czy­tel­ni­ku? Jakie duchy? Wyda­je mi się, że tro­chę „bia­ło­szew­skie”, a tro­chę „miło­będz­kie”, uru­cha­mia­jąc natych­miast sko­ja­rze­nia w sty­lu: „race nie”, „race w cenie”, „nie­ce­nie rac” itp. Ule­ga­jąc suge­styw­no­ści tego tytu­łu, pier­wot­ny tytuł tej impre­sji brzmiał „Wywo­ły­wa­nie i wtrą­ca­nie (tra­ce­nie)”. Coś mię­dzy „wytra­ce­niem” a „wtrą­ca­niem”. Tra­ce­nie przez wtrą­ca­nie? Owszem, spo­ro tu wtrę­tów rado­śnie roz­bi­ja­ją­cych (zbi­ja­ją­cych z tro­pu) nie tyl­ko tok nar­ra­cji, lecz rów­nież ciąg chcą­cych się upo­rząd­ko­wać sko­ja­rzeń. Coś się tra­ci, z cze­goś rezy­gnu­je, żeby zyskać, pod­kre­ślić, uwy­dat­nić. Powsta­je prze­czu­cie więk­szej prze­strze­ni tek­sto­wej, któ­ra zosta­ła jak­by „wytra­co­na”, ogra­ni­czo­na, oczysz­czo­na, zaś do oczu czy­tel­ni­ka doszły tyl­ko strzę­py uzna­ne za wła­ści­we. Kto uznał? Pew­nie autor. Ale i pani redak­tor ‒ awan­gar­do­wa poet­ka, suro­wa czy­ści­ciel­ka tek­stów Joan­na Muel­ler. I autor nam o tym wszyst­kim opo­wie­dział, szy­fru­jąc w tytu­le swo­je przej­ścia: wytra­cił impet, bo mu coś wytra­co­no, ale w sumie jest zado­wo­lo­ny. Te wszyst­kie szy­ka­ny i ogra­ni­cze­nia pod­pi­sał wła­snym nazwi­skiem, iden­ty­fi­ku­jąc się ze sztu­ką tak wytra­ca­nej ener­gii języ­ka. Bo jest we mnie wra­że­nie, że to mogło być bar­dziej roz­bu­cha­ne, sza­leń­czo dzi­kie, ale zosta­ło w porę wyha­mo­wa­ne. Przy­jem­nie czy­ta się tak oczysz­czo­ne, „wyha­mo­wa­ne” debiu­tanc­kie tomi­ki.

Przede wszyst­kim ogra­ni­czo­no, jak sądzę, ilość pytań, uzna­jąc tę dzie­cię­cą stra­te­gię za nie­co już wyeks­plo­ato­wa­ną. Tutaj pytań jest tyle, ile trze­ba. I doty­czą kwe­stii pod­sta­wo­wych. Po rów­no: spo­łecz­nych i meta­fi­zycz­nych. Chwi­la­mi powsta­je wra­że­nie, że samo posta­wie­nie pyta­nia jest wypo­wie­dzią mają­cą cha­rak­ter odpo­wie­dzi, że pyta­nie orga­ni­zu­je i ogra­ni­cza prze­strzeń dal­sze­go zna­cze­nia, narzu­ca­jąc akto­wi komu­ni­ka­cji domi­nu­ją­cy rys. Albo może jest tak, że czy­tel­nik nie chce goto­wych odpo­wie­dzi, może te udzie­lo­ne, wymy­ślo­ne przez auto­ra nie zado­wa­la­ją go. Może chciał­by na jed­no­znacz­ne pyta­nie usły­szeć wie­lo­znacz­ną odpo­wiedź. Taką, któ­ra w para­dok­sal­ny spo­sób nastę­pu­je i nie nastę­pu­je. Wisi w powie­trzu, zagęsz­cza ocze­ki­wa­nie i koń­czy się bar­dziej czymś niż niczym, choć­by to było tyl­ko ilu­zo­rycz­ne „wysy­ła­nie oddzia­łów”, któ­re mają „rato­wać z neu­ro­tycz­nej wie­ży”.

Mówię o pew­nej gru­pie tek­stów, wyra­sta­ją­cych z dzie­cię­cych zabaw w pyta­nia i odpo­wie­dzi, z kul­tu­ry „sesji Q&A”. Gdy machi­nal­nie wpi­sa­łem takie hasło do wyszu­ki­war­ki, wysko­czył komu­ni­kat tra­fia­ją­cy w sed­no stra­te­gii tych wier­szy: „Bez odpo­wied­nie­go przy­go­to­wa­nia two­ja sesja będzie mar­twa, albo jeśli już w jakiś spo­sób oży­je, sta­nie się cha­otycz­na i przy­po­mi­na­ją­ca idą­ce­go na”, tu mi się urwa­ło, zerwa­ło się łącze, pozo­sta­wia­jąc w wiel­kim nie­do­po­wie­dze­niu, czy­li w kli­ma­cie tej poezji; i jak nakrę­co­ny przez zaraź­li­wą idio­ma­ty­kę Sucha­nec­kie­go usi­ło­wa­łem zaokrą­glić fra­zę: „przy­po­mi­na­ją­ca idą­ce­go na ścię­cie” albo „przy­po­mi­na­ją­ca idą­ce­go na wro­ga z goły­mi pię­ścia­mi”. Przy pierw­szym dopo­wie­dze­niu robi się sen­ty­men­tal­nie albo jak nie­któ­rzy chcą: meta­fi­zycz­ne (patrz nie­przy­wo­ła­ny Mar­tin Heideg­ger), przy dru­gim spo­łecz­nie i bojo­wo (patrz przy­wo­ła­ny Karol Marks). I moż­na tak uzu­peł­niać na wie­le spo­so­bów, cią­gle będąc w kli­ma­cie tych utwo­rów. Ja się w tym miej­scu nie skar­żę, tyl­ko, zda­je się, chcę coś powie­dzieć o ich gęsto­ści, pojem­no­ści, tajem­ni­czym, kame­le­ono­wym bogac­twie.

Ksią­żecz­kę otwie­ra utwór „Barok”, w któ­rym mowa o kart­ce zrzu­co­nej „z wrza­sku w głę­bo­kość man­da­li”, a więc o czymś, co opusz­cza powierzch­nię i wędru­je w głąb, prze­no­si się z hała­su w ciszę, dry­fu­je w stro­nę medy­ta­cji. W tym kon­tek­ście – w tra­ce­nie wrzu­co­ne jest pisa­nie, a w pisa­nie tra­ce­nie. Cie­ka­we, że poeta w związ­ku z tym pro­ce­de­rem przy­wo­łał nazwę „barok”. Jakiś nad­miar i jakiś nie­do­miar. A to wszyst­ko „języ­kiem bez złu­dzeń”. Oto kipiel (bo jesz­cze nie otchłań) Sucha­nec­kie­go, baro­ko­wa szar­pa­ni­na mię­dzy pozo­rem, hała­śli­wą i bzdur­ną powierzch­nią, a poszu­ki­wa­ną głę­bią sku­pie­nia, wyra­fi­no­wa­nej reflek­sji. I zaraz po „Baro­ku” nastę­pu­je „Wykład­nia”. Epo­ka i inter­pre­ta­cja. Oczy­wi­ście, to wszyst­ko w tle. Na pierw­szym pla­nie oso­bo­wość, mru­ga­ją­cy do nas kłę­bek ner­wów, melo­de­kla­mu­ją­cy  coś o „tań­czą­cym jaj­ku”. Przy tym, trze­cim w tomie, tek­ście przy­da­rza mi się „freu­dow­ski wstrząs” – czy­tam „nie mia­łem żad­ne­go mime­sis” i myślę sobie, że to zda­nie god­ne poko­le­nio­we­go mani­fe­stu; po chwi­li docie­ra do mnie praw­da: „nie mia­łem żad­ne­go inte­re­su”. Robi się kupiec­ko, eko­no­micz­ne, wcze­sno­ka­pi­ta­li­stycz­nie. Ale widocz­nie tak mia­ło być. Taki fer­ment miał być stwo­rzo­ny przez kogoś, kto „roz­pa­da się i nie rozu­mie nic” z tego, co sta­je przed nim.

Kie­dy wró­cił inter­net, wyświe­tli­ło się wresz­cie: „przy­po­mi­na­ją­ca idą­ce­go na oślep zom­bie, któ­ry w poło­wie jest żywy, a w poło­wie nie”. O, prze­pra­szam Pań­stwa, to już mate­riał na zupeł­nie inne roz­wa­ża­nia.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania