recenzje / ESEJE

Wszystko jest Sajgonem

Jacek Bierut

Recenzja Jacka Bieruta z książki Sajgon Karola Maliszewskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Na wykła­dzie dla piszą­cych stu­den­tów polo­ni­sty­ki, liczą­cych zapew­ne na to, że w przy­szło­ści napraw­dę zosta­ną pisa­rza­mi, wypo­wie­dzia­łem kie­dyś dość pochop­ne zda­nie, że lite­ra­tu­ra pol­ska jest w zasa­dzie lite­ra­tu­rą bez war­to­ścio­wej pro­zy. Wyjąw­szy, oczy­wi­ście, wyjąt­ki, o któ­rych tu nie będę pisał, bo nie to jest celem tego tek­stu. Wspo­mi­nam jed­nak o tej dia­gno­zie, bo wyda­je mi się ona dobrym punk­tem wyj­ścia.

Za dru­gi punkt wyj­ścia niech posłu­ży nie mniej pochop­ne zda­nie: Pol­ska kry­ty­ka lite­rac­ka w spo­sób zbyt nie­wy­ba­czal­ny bywa śle­pa. Taki Karol Mali­szew­ski na przy­kład, za prze­pro­sze­niem – pro­za­ik. Kto dziś pamię­ta choć­by jego Pró­by życia? Jed­ną z naj­bar­dziej uda­nych ksią­żek pro­za­tor­skich lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Prze­czy­ta­łem je wła­śnie na nowo i znów mia­łem wra­że­nie, że pol­sz­czy­zna w ostat­nim dwu­dzie­sto­le­ciu nie­wie­le wyda­ła lep­szej pro­zy. Nie żar­tu­ję. Nie prze­sa­dzam w sądach na biu­ro­we potrze­by, jak to tu bywa w zwy­cza­ju. Nicze­go nie nacią­gam. A jed­nak o pro­za­iku Karo­lu Mali­szew­skim cicho. O poecie owszem, pisa­ło się spo­ro i cza­sa­mi traf­nie, o kry­ty­ku jak naj­bar­dziej, czę­sto i wie­lo­wąt­ko­wo, nawet ze skraj­nie róż­nych pozy­cji i w skraj­nie odmien­nych tonach, a ja upar­cie powtó­rzę to, co sygna­li­zo­wa­łem już kil­ka lat temu przy oka­zji recen­zo­wa­nia Fara­mu­chy, w tria­dzie „poeta, pro­za­ik, kry­tyk lite­rac­ki” u Karo­la Mali­szew­skie­go wła­śnie dru­gi człon wyda­je mi się naj­waż­niej­szy.

Pomiń­my jed­nak Pró­by życia i Dzien­nik pozor­ny, dwie pierw­sze pro­zy auto­ra Roku w dro­dze, bo autor ten, w prze­ci­wień­stwie do wie­lu, z książ­ki na książ­kę sta­je się coraz lep­szy, bar­dziej panu­je nad kon­struk­cją cało­ści i coraz cie­ka­wiej mówi coraz cie­kaw­sze rze­czy. Spró­buj­my się na chwi­lę przyj­rzeć Fara­mu­sze, książ­ce znacz­nie doj­rzal­szej i bar­dziej uda­nej od poprzed­nich. Jest to pokręt­nie fin­go­wa­na goni­twa histo­rii, wie­lo­płasz­czy­zno­wy labi­rynt total­ny, w któ­rym czy­tel­nik dosta­je moż­li­wość samo­dziel­ne­go budo­wa­nia kon­struk­cji poprzez róż­ne warian­ty kolej­no­ści lek­tu­ry, nie dla samej zaba­wy prze­cież, ale rów­nież w celach poznaw­czych, że tak zażar­tu­ję, w celach nabie­ra­nia świa­do­mo­ści, że „chcąc wyjść z gów­na nie­ozna­czo­no­ści, wcho­dzi się w jesz­cze więk­sze gów­no”. Przy czym sce­ne­ria tego poru­sza­nia się jest wiel­ce barw­na i zaj­mu­ją­ca – czoł­gi w sześć­dzie­sią­tym ósmym w dro­dze do Pra­gi strze­la­ją­ce w kie­run­ku samot­nej sto­do­ły, kro­wie cyc­ki i zaawan­so­wa­ne tech­ni­ki doje­nia, dzie­cię­ce zaba­wy – choć­by wydłu­by­wa­nie gołę­bio­wi oczu, jaz­dy pocią­giem, pod­glą­da­nie przez eme­ry­tów opa­la­ją­cej się nago dzie­wusz­ki. Tych obraz­ków jest mnó­stwo, zaska­ku­ją, wła­żą sobie na ple­cy, jak­by każ­dy pró­bo­wał zabły­snąć tro­chę dłu­żej, tro­chę jaśniej niż inne, rów­nie żywe. Wszyst­kie jed­nak są ukie­run­ko­wa­ne w jeden punkt. Mali­szew­skie­mu nigdy bowiem nie szło o samą opo­wieść, o poklask i dochra­py­wa­nie się sta­tu­su lite­rac­kiej gwiaz­dy. Raczej o dorwa­nie cze­goś, co sam nazy­wa „bólem” i o (lite­rac­kie, oczy­wi­ście) for­my radze­nia sobie z nim. Ner­wo­wość nar­ra­cji, choć­by wie­lość nar­ra­to­rów, ich hie­rar­chia, prze­ka­zy­wa­nie, przej­mo­wa­nie, pod­kra­da­nie sobie toku mówie­nia, a co za tym idzie, rwa­nie wąt­ków, to u Mali­szew­skie­go nie są puste eks­pe­ry­men­ty for­mal­ne, tyl­ko jeden z wie­lu uży­tych środ­ków, by „dotknąć” tego, cze­go „dotknąć” się wła­ści­wie nie da. To wal­ka o „rozu­mie­nie miej­sca, momen­tu i oko­licz­no­ści” i dru­ga, o odna­le­zie­nie żywe­go języ­ka, któ­rym da się tę pierw­szą udźwi­gnąć. Rzad­ko któ­ry pol­ski pro­za­ik tak dobrze wie, co i jak chce napi­sać, i w dodat­ku potra­fi to zro­bić w tak intry­gu­ją­cy i nowa­tor­ski spo­sób. U Mali­szew­skie­go to świet­nie widać i w kon­struk­cji cało­ści, i w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Na przy­kład waż­ne jest dla nie­go, żeby nie tyl­ko umieć dostrzec wró­bla obska­ku­ją­ce­go „mło­de, zie­lo­ne gów­no”, któ­ry upa­trzył tam sobie jakąś pest­kę, ale też żeby w spo­sób nie­że­nu­ją­cy i nie­na­chal­ny umieć poka­zać to jako ale­go­rię sie­bie i wła­snych wysił­ków. Przy czym Fara­mu­cha to też w pew­nym stop­niu książ­ka o lite­ra­tu­rze, o pisa­niu ksią­żek, o dwu­znacz­nej roli piszą­ce­go, a tak­że w pew­nym sen­sie książ­ka kry­tycz­no-lite­rac­ka, gdzie umie się dostrzec „nie­zdar­ne kno­wa­nia lite­rac­kich wypierd­ków” „z duszycz­ką małą jak bobro­wy srom” i umie się im „dopier­do­lić” w spo­sób, jak sądzę, znacz­nie bar­dziej bole­sny, niż autor Fara­mu­chy robi to zazwy­czaj w tek­stach kry­tycz­nych.

Ale zostaw­my Fara­mu­chę, ten swo­isty trak­tat o doj­rze­wa­niu, o prze­do­sta­wa­niu się cało przez czter­dziest­kę, bo oto uka­zu­je się naj­lep­sze, co według mnie Karol Mali­szew­ski dotąd napi­sał. Saj­gon. Powieść twar­da i moc­na, śmier­dzą­ca pro­win­cjo­nal­nym kabo­tyń­sko-kato­lic­kim kolo­ry­tem i uni­wer­sal­ną ska­zą ero­tycz­no-egzy­sten­cjal­ną. Z pokręt­nie oba­la­nym prze­sła­niem, że trud­no uciec z miej­sca uro­dze­nia i od losu – czy­li swo­ista topo­gra­fia ugrzęź­nię­cia. W dodat­ku pod­sma­ro­wa­na poli­ty­ką (pisow­skim bru­dem), spon­ta­nicz­ną socjo­lo­gią i samo­wy­star­czal­ną sper­mą. A tak­że pato­lo­gia­mi pol­skie­go sys­te­mu szkol­nic­twa, a wła­ści­wie pato­lo­gia­mi ple­nią­cy­mi się wśród nauczy­cie­li i ich zwierzch­ni­ków, dla któ­rych jest to tyl­ko i aż miej­sce pra­cy, zwy­kłe, nie­wy­ma­rzo­ne, wyni­ka­ją­ce z koniecz­no­ści, „miej­sce, gdzie w archi­wum prze­cho­wu­je się two­je papie­ry, a księ­go­wość, zna­jąc numer kon­ta, doko­nu­je comie­sięcz­ne­go prze­le­wu”. Pod­sma­ro­wa­na, a jak­że, strasz­nie gorz­ką, skrzęt­nie ukry­wa­ną, zakrzy­ki­wa­ną w sobie, ale jed­nak moc­ną i nie­znisz­czal­ną miło­ścią do ludzi i świa­ta przez nich zamiesz­ki­wa­ne­go, a tak­że tego nie­ska­żo­ne­go dzia­ła­niem bliź­nich. I jesz­cze lite­ra­tu­ra, jak to zwy­kle u Mali­szew­skie­go, też miłość („Dla mnie wszyst­kie wier­sze są w jakiś spo­sób moje”) i nie­na­wiść do tek­stów, i nie­mal tyl­ko nie­na­wiść do rzesz piszą­cych, choć nie mają nic do napi­sa­nia, do ukła­dów i pato­lo­gii w sicie juror­skim i kry­tycz­nym. Do „Laluń” i ich auto­rów. Ale ta miłość i nie­na­wiść do lite­ra­tu­ry wyda­je się jed­nak mniej­sza od miło­ści i nie­na­wi­ści do dol­no­ślą­skie­go mia­stecz­ka („…a mia­łem tyle oka­zji, żeby stąd wyje­chać. Nie da rady, moja pan­no, coś trzy­ma za gar­dło, albo jak chcesz, za jaja. I nie pusz­cza”).

Tytu­ło­wy Saj­gon to niby naj­bied­niej­sza dziel­ni­ca w mie­ście, ale nazwa wiet­nam­skie­go mia­sta poja­wia się tu w tak wie­lu kon­tek­stach i zna­cze­niach, że jeden z nar­ra­to­rów nie bez racji w koń­cu stwier­dza, że „wszyst­ko jest Saj­go­nem”. Saj­gon w potocz­nej pol­sz­czyź­nie, jaką pamię­tam z dzie­ciń­stwa, ozna­czał bała­gan, tyl­ko taki tro­chę więk­szy, lub zamie­sza­nie, też takie tro­chę więk­sze. I na pierw­szy rzut oka tak wła­śnie skon­stru­owa­na jest ta książ­ka. Mali­szew­ski nie pierw­szy raz uciekł się do dania gło­su wie­lu nar­ra­to­rom. Moż­na odnieść wra­że­nie, że książ­kę pisa­ła nie­mal cała szko­ła, Trój­ka z Nowej Rudy, przy czym postać Karo­la Mali­szew­skie­go vel róż­ne prze­krę­co­ne wer­sje nazwi­ska, tam­tej­sze­go nauczy­cie­la i lite­ra­ta zna­ne­go tak­że poza Nową Rudą (w prze­ci­wień­stwie do innych tam­tej­szych lite­ra­tów, bo tam piszą nie­mal wszy­scy), jest jed­ną z głów­nych posta­ci, raczej nega­tyw­nych, któ­ra to sama rzad­ko docho­dzi do gło­su, a jesz­cze rza­dziej przej­mu­je nar­ra­cję (i to raczej po to, żeby dać rela­cję z tego, co widział poza mia­stecz­kiem, na przy­kład w dale­kiej Islan­dii na zapro­sze­nie pew­ne­go Huber­ta). Zabieg ten ma tę nie­pod­wa­żal­ną zale­tę, że pozwa­la czy­tel­ni­ko­wi obser­wo­wać mikro­ko­smos mia­stecz­ka i samej szko­ły z wie­lu per­spek­tyw, w opty­ce nie­ja­ko rota­cyj­nej. Akcja dzię­ki temu jest róż­no­rod­na, pło­chli­wa jak dzi­kie zwie­rząt­ko i z poli­ti­cal fic­tion przez róż­ne miło­ści i nie­szczę­ścia, kry­mi­nal­ne i reli­gij­ne wąt­ki, róż­ny­mi dróż­ka­mi zmie­rza do zamknię­cia, kie­dy czy­tel­nik dowia­du­je się że… (pro­szę się nie oba­wiać, jeśli to zdra­dzę, nicze­go Pań­stwo nie stra­cą, poza smut­ną i celo­wo nie­efek­tow­ną namiast­ką suspen­su) jest to histo­ria spi­sa­na głów­nie po to, żeby wyja­śnić, dla­cze­go wzmian­ko­wa­nej szko­le nie nada­no jed­nak imie­nia pew­ne­go czło­wie­ka.

Cze­muż to takie cie­ka­we? Może cho­ru­ję na podob­ne cho­ro­by z racji podo­bień­stwa wie­ku i miej­sca uro­dze­nia, ale wyda­je mi się, że spra­wa jest dość uni­wer­sal­na. Gdzie byśmy nie miesz­ka­li, miesz­ka­my na czy­imś miej­scu, wszę­dzie ktoś przed nami był, ist­nie­je spo­re praw­do­po­do­bień­stwo, że prze­ży­wał sta­ny, któ­re aku­rat my tak wyjąt­ko­wo, indy­wi­du­al­nie, nie­po­wta­rzal­nie prze­ży­wa­my. Posia­da­my przed­mio­ty, któ­re nale­ża­ły do kogoś inne­go. I nie jest takie waż­ne, czy ten ktoś został wypę­dzo­ny / prze­sie­dlo­ny / wysie­dlo­ny, jak Niem­cy z Nowej Rudy, czy po pro­stu umarł lub odszedł w inny spo­sób. Waż­ne jest, że zosta­je po nim nie eme­ry­tu­ra, tyl­ko ener­gia i nale­ży jakoś umieć się z nią obejść, żeby się nie odwró­ci­ła prze­ciw­ko nam, żeby coś nam obce­so­wo nie wark­nę­ło w pew­nej chwi­li „spier­da­laj, przy­błę­do”. Oczy­wi­ście, cho­dzi tu tyl­ko o tych, jak ich się nazy­wa w „Saj­go­nie”, „naj­wraż­liw­szych”, tych, co „z wodą, powie­trzem wchło­ną zasta­ne czło­wie­czeń­stwo, zaczną śnić, myśleć i czuć jak ci, co byli tu przed nim”. Ska­la tej wraż­li­wo­ści na pew­no jest sze­ro­ka i takie sta­ny potra­fią nękać w róż­nym stop­niu, i nie każ­dy jest aż tak uwi­kła­ny w te zależ­no­ści. Boha­ter każ­dej z powie­ści Mali­szew­skie­go uro­dził się w ponie­miec­kim domu, wypo­sa­żo­nym w ponie­miec­kie sprzę­ty, znaj­do­wał ponie­miec­kie książ­ki, bał się ponie­miec­kich duchów itd. Ale to samo może się ujaw­niać zupeł­nie ina­czej. Mia­łem kie­dyś oka­zję grać na gita­rze, któ­ra prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk kil­ku czo­ło­wych pol­skich gita­rzy­stów i może­cie mi wie­rzyć, to było coś zupeł­nie inne­go, niż cza­dze­nie na instru­men­cie nawet lep­szej kla­sy, ale przy­nie­sio­nym ze skle­pu. „Niem­cy szli od stro­ny weran­dy. Tak wyglą­da­ły moje maja­ki po śmier­ci ojca. Z szu­mem, trza­skiem, powie­wem prze­su­wa­ło się coś strasz­ne­go, ciem­ne­go, nie­miec­kie­go”. Nada­nie szko­le imie­nia nie­miec­kie­go pisa­rza, pisa­rza tutej­sze­go, nowo­rudz­kie­go, mia­ło w zamy­śle tro­chę uwol­nić dolin­kę, przy­wró­cić jej uświę­co­ne osa­dze­nie i lokal­ną magię.

Cze­mu się to nie uda­ło, cho­ciaż już wła­ści­wie doszło do skut­ku? Tak­że o tym jest ta książ­ka, o pol­skim pie­kieł­ku, o pol­skich fobiach, o ciem­nych i pro­stych inte­re­sach róż­nych grup spo­łecz­nych i lokal­nych oso­bi­sto­ści. Nie będę się o tym roz­pi­sy­wał, ale gale­ria zosta­ła nie­źle nakre­ślo­na i roz­pi­sa­na na gło­sy, ciel­ska i zapa­chy (na cze­le z sio­strą zakon­ną, trzę­są­cą całą szko­łą i para­fia­na­mi). To jest wiel­ki walor tej książ­ki. Wra­że­nie doku­men­tu, wra­że­nie auten­tycz­no­ści. Oczy­wi­ście, nie wiem, na ile Karol Mali­szew­ski autor, wpu­ścił do niej real­ne posta­cie i wyda­rze­nia, ale też nie wyda­je mi się to takie istot­ne. Po pro­stu, czy­ta­jąc, mia­łem wra­że­nie doty­ka­nia pol­skiej pro­win­cji, prze­glą­da­nia się w krzy­wym zwier­cia­dle „pol­skiej racji sta­nu”, oddy­cha­nia jej zatę­chłym, ale dum­nym ze swych użyt­kow­ni­ków powie­trzem.

Ale jak to u Mali­szew­skie­go bywa, wie­lość nar­ra­to­rów i wie­lość wąt­ków powo­du­je, że trud­no tę książ­kę uca­pić i powie­dzieć, że na pew­no wła­śnie o tym jest. Bo jest to rów­nież książ­ka o Karo­lu Mali­szew­skim, widzia­nym oczy­ma współ­ziom­ków. I pro­szę mi wie­rzyć, nie jest to postać pozy­tyw­na, raczej komicz­na, trak­to­wa­na z pobłaż­li­wo­ścią, postać nie­wy­god­na, dener­wu­ją­ca, peł­na pre­ten­sjo­nal­no­ści, wyszy­dza­na, głup­ko­wa­ta, wzbu­dza­ją­ca tro­chę zazdrość, przy czym nie­po­rad­na i nie­co krnąbr­na. Takie „gów­no upra­wia­ją­ce liry­kę” („Mały, brzyd­ki, z krzy­wy­mi noga­mi. Za szyb­ko koń­czy. Za bar­dzo się poci. Za mało zara­bia. Dzie­ci przez nie­go cho­ru­ją”). świet­nie to zosta­ło zary­so­wa­ne i dystans do sie­bie mistrzow­ski. Ale to tyl­ko wątek pobocz­ny. Spo­ro waż­niej­szym wąt­kiem wyda­je się miłość, a wła­ści­wie jej brak. Mnó­stwo tu samo­za­spo­ka­ja­nia się. Momen­ta­mi czy­tel­nik lepi się od sper­my, jest przy­le­pia­ny do praw­dzi­wych bądź wyima­gi­no­wa­nych narzą­dów kobie­cych. A wol­ność? Prze­cież to jest książ­ka o wol­no­ści i bra­ku wol­no­ści. A lite­ra­tu­ra? Prze­cież to jest książ­ka o lite­ra­tu­rze i ludziach w tej niszy się poru­sza­ją­cych, o tym jak lite­ra­tu­ra pol­ska stra­ci­ła dzie­wic­two. Ale tak­że powieść w obraz­kach i swo­ista powieść dro­gi. „Boha­te­rem tej książ­ki jest współ­cze­sny Sta­chu­ra. Ale Sta­chu­ra po liftin­gu, po doświad­cze­niu mał­żeń­skim, rodzin­nym, lokal­nym, Sta­chu­ra zatrzy­ma­ny na eta­cie”. Ale prze­cież to jest książ­ka o dzie­ciach. O Klau­dy­nie, któ­ra nauczy­ła się robić loda, o Grześ­ku, co kasu­je wszyst­ko, co ma zwią­zek z meta­lem w pro­mie­niu kil­ku kilo­me­trów.

I jesz­cze te eks­pe­ry­men­ty. Wędro­wa­nie nar­ra­cji z ust do ust. Wędro­wa­nie mot­ta z począt­ku w jeden z naj­waż­niej­szych momen­tów książ­ki. Felie­to­ny z lokal­nej gaze­ty, zja­wia­ją­ce się nagle jak komen­tarz i rów­nie nagle prze­kre­śla­ne, oba­la­ne przez kogoś, kto aku­rat ma głos. Pusz­cza­nie sta­nów wewnętrz­nych w szyb­ki zapis. Szu­ka­nie ana­lo­gii sie­bie w buj­nym i mar­nym świe­cie przy­ro­dy. I te posta­cie, ci ludzie, któ­rzy zmie­ni­li bieg rze­ki, żeby zerwać nawierzch­nię z dro­gi tyl­ko po to, żeby skie­ro­wać cały oko­licz­ny ruch koło­wy wzdłuż swo­ich dzia­łek, któ­re aku­rat mają do sprze­da­nia. Ta była żona, wbi­ja­ją­ca szpil­ki w trzci­no­wą kukieł­kę, celu­jąc w ser­ce swo­je­go byłe­go męża, i ma efek­ty. Ta nauczy­ciel­ka wal­czą­ca o sta­tus nauczy­cie­la dyplo­mo­wa­ne­go, na wszel­kie spo­so­by zbie­ra­ją­ca odpo­wied­nie pie­cząt­ki. Te żar­ty lite­rac­kie. „Tere­ny” Kocha­now­skie­go, „Obsza­ry” Bień­kow­skie­go i „Par­ce­le” Sen­dec­kie­go. Ten ciąg, ten ducho­wy łań­cuch „Harar, Bia­ła Afry­ka, Saj­gon”. Kobier­ski, Maj­zel, Mali­szew­ski. To cyto­wa­nie wła­snych wier­szy i obu­do­wy­wa­nie ich epic­kim, bar­dziej pre­cy­zyj­nym obra­zem i iro­nicz­nym komen­ta­rzem. Albo opis tego, w jaki spo­sób Karol Mali­szew­ski per­fek­cyj­nie zni­ka zaraz po zakoń­cze­niu ofi­cjal­nej czę­ści impre­zy lite­rac­kiej (cze­go prze­cież nikt na wła­sne oczy nie widział).

Oczy­wi­ście, nie wszyst­ko w tej książ­ce podo­ba mi się aż tak bar­dzo. Groź­nie zary­so­wa­ny i zupeł­nie w pew­nym momen­cie porzu­co­ny wątek ewen­tu­al­nych kon­se­kwen­cji prze­dłu­ża­nia się pisow­skich rzą­dów odbie­ra mi moż­li­wość czy­ta­nia tej książ­ki w reje­strach kaf­kow­skich, na co się dość obie­cu­ją­co zapo­wia­da­ło na począt­ku. Bar­dziej mnie jed­nak zawiódł sam język. Cóż z tego, że świet­ny, wie­lo­re­je­stro­wy, soczy­sty i jędr­ny. Przy takim zróż­ni­co­wa­niu nar­ra­to­rów mia­ło­by się ocho­tę na więk­sze zróż­ni­co­wa­nie, a wła­ści­wie zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nie ich języ­ków, bo tu się aż pro­si­ło o eks­pe­ry­ment choć tro­chę przy­po­mi­na­ją­cy Wol­ną try­bu­nę Skrzy­posz­ka. Ale nie moż­na mieć wszyst­kie­go.

I wra­ca­jąc do dwóch pochop­nych zdań na począt­ku tej pra­wie­re­cen­zji, coś się jed­nak rusza w pierw­szej kwe­stii, i w spra­wie dru­giej, weź­cie się tro­chę, o kry­ty­cy, do robo­ty, bo za łatwo byście chcie­li.

O autorze

Jacek Bierut

Urodzony w 1964 roku. Prozaik, poeta, krytyk literacki. Studiował filologię polską na uniwersytetach we Wrocławiu i w Lublinie. Laureat nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Fundacji Kultury oraz konkursu na książkowy Poetycki Debiut (2001). Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania

O Ustaleniach z Maastricht

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, Jac­ka Bie­ru­ta, Karo­la Pęche­rza i Krzysz­to­fa Siw­czy­ka.

Więcej

O czym jest ta piosenka?

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Słyn­ne i świet­ne Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej

Fragmentaryczność

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Skład­nia Kla­ry Nowa­kow­skiej.

Więcej

Proces marginalizacji, spychania i odpychania Inności

wywiady / o książce Jakub Skurtys Mateusz Kotwica

Z Jaku­bem Skur­ty­sem o książ­ce Saj­gon roz­ma­wia Mate­usz Kotwi­ca.

Więcej

Sajgon. Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Karol Maliszewski

Autor­ski komen­tarz Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Saj­gon.

Więcej