Tom nie stawiający muru
debaty / ankiety i podsumowania Jacek BierutGłos Jacka Bieruta w debacie „Książka 2008”.
WięcejRecenzja Jacka Bieruta z książki Sajgon Karola Maliszewskiego.
Na wykładzie dla piszących studentów polonistyki, liczących zapewne na to, że w przyszłości naprawdę zostaną pisarzami, wypowiedziałem kiedyś dość pochopne zdanie, że literatura polska jest w zasadzie literaturą bez wartościowej prozy. Wyjąwszy, oczywiście, wyjątki, o których tu nie będę pisał, bo nie to jest celem tego tekstu. Wspominam jednak o tej diagnozie, bo wydaje mi się ona dobrym punktem wyjścia.
Za drugi punkt wyjścia niech posłuży nie mniej pochopne zdanie: Polska krytyka literacka w sposób zbyt niewybaczalny bywa ślepa. Taki Karol Maliszewski na przykład, za przeproszeniem – prozaik. Kto dziś pamięta choćby jego Próby życia? Jedną z najbardziej udanych książek prozatorskich lat dziewięćdziesiątych. Przeczytałem je właśnie na nowo i znów miałem wrażenie, że polszczyzna w ostatnim dwudziestoleciu niewiele wydała lepszej prozy. Nie żartuję. Nie przesadzam w sądach na biurowe potrzeby, jak to tu bywa w zwyczaju. Niczego nie naciągam. A jednak o prozaiku Karolu Maliszewskim cicho. O poecie owszem, pisało się sporo i czasami trafnie, o krytyku jak najbardziej, często i wielowątkowo, nawet ze skrajnie różnych pozycji i w skrajnie odmiennych tonach, a ja uparcie powtórzę to, co sygnalizowałem już kilka lat temu przy okazji recenzowania Faramuchy, w triadzie „poeta, prozaik, krytyk literacki” u Karola Maliszewskiego właśnie drugi człon wydaje mi się najważniejszy.
Pomińmy jednak Próby życia i Dziennik pozorny, dwie pierwsze prozy autora Roku w drodze, bo autor ten, w przeciwieństwie do wielu, z książki na książkę staje się coraz lepszy, bardziej panuje nad konstrukcją całości i coraz ciekawiej mówi coraz ciekawsze rzeczy. Spróbujmy się na chwilę przyjrzeć Faramusze, książce znacznie dojrzalszej i bardziej udanej od poprzednich. Jest to pokrętnie fingowana gonitwa historii, wielopłaszczyznowy labirynt totalny, w którym czytelnik dostaje możliwość samodzielnego budowania konstrukcji poprzez różne warianty kolejności lektury, nie dla samej zabawy przecież, ale również w celach poznawczych, że tak zażartuję, w celach nabierania świadomości, że „chcąc wyjść z gówna nieoznaczoności, wchodzi się w jeszcze większe gówno”. Przy czym sceneria tego poruszania się jest wielce barwna i zajmująca – czołgi w sześćdziesiątym ósmym w drodze do Pragi strzelające w kierunku samotnej stodoły, krowie cycki i zaawansowane techniki dojenia, dziecięce zabawy – choćby wydłubywanie gołębiowi oczu, jazdy pociągiem, podglądanie przez emerytów opalającej się nago dziewuszki. Tych obrazków jest mnóstwo, zaskakują, włażą sobie na plecy, jakby każdy próbował zabłysnąć trochę dłużej, trochę jaśniej niż inne, równie żywe. Wszystkie jednak są ukierunkowane w jeden punkt. Maliszewskiemu nigdy bowiem nie szło o samą opowieść, o poklask i dochrapywanie się statusu literackiej gwiazdy. Raczej o dorwanie czegoś, co sam nazywa „bólem” i o (literackie, oczywiście) formy radzenia sobie z nim. Nerwowość narracji, choćby wielość narratorów, ich hierarchia, przekazywanie, przejmowanie, podkradanie sobie toku mówienia, a co za tym idzie, rwanie wątków, to u Maliszewskiego nie są puste eksperymenty formalne, tylko jeden z wielu użytych środków, by „dotknąć” tego, czego „dotknąć” się właściwie nie da. To walka o „rozumienie miejsca, momentu i okoliczności” i druga, o odnalezienie żywego języka, którym da się tę pierwszą udźwignąć. Rzadko który polski prozaik tak dobrze wie, co i jak chce napisać, i w dodatku potrafi to zrobić w tak intrygujący i nowatorski sposób. U Maliszewskiego to świetnie widać i w konstrukcji całości, i w najdrobniejszych szczegółach. Na przykład ważne jest dla niego, żeby nie tylko umieć dostrzec wróbla obskakującego „młode, zielone gówno”, który upatrzył tam sobie jakąś pestkę, ale też żeby w sposób nieżenujący i nienachalny umieć pokazać to jako alegorię siebie i własnych wysiłków. Przy czym Faramucha to też w pewnym stopniu książka o literaturze, o pisaniu książek, o dwuznacznej roli piszącego, a także w pewnym sensie książka krytyczno-literacka, gdzie umie się dostrzec „niezdarne knowania literackich wypierdków” „z duszyczką małą jak bobrowy srom” i umie się im „dopierdolić” w sposób, jak sądzę, znacznie bardziej bolesny, niż autor Faramuchy robi to zazwyczaj w tekstach krytycznych.
Ale zostawmy Faramuchę, ten swoisty traktat o dojrzewaniu, o przedostawaniu się cało przez czterdziestkę, bo oto ukazuje się najlepsze, co według mnie Karol Maliszewski dotąd napisał. Sajgon. Powieść twarda i mocna, śmierdząca prowincjonalnym kabotyńsko-katolickim kolorytem i uniwersalną skazą erotyczno-egzystencjalną. Z pokrętnie obalanym przesłaniem, że trudno uciec z miejsca urodzenia i od losu – czyli swoista topografia ugrzęźnięcia. W dodatku podsmarowana polityką (pisowskim brudem), spontaniczną socjologią i samowystarczalną spermą. A także patologiami polskiego systemu szkolnictwa, a właściwie patologiami pleniącymi się wśród nauczycieli i ich zwierzchników, dla których jest to tylko i aż miejsce pracy, zwykłe, niewymarzone, wynikające z konieczności, „miejsce, gdzie w archiwum przechowuje się twoje papiery, a księgowość, znając numer konta, dokonuje comiesięcznego przelewu”. Podsmarowana, a jakże, strasznie gorzką, skrzętnie ukrywaną, zakrzykiwaną w sobie, ale jednak mocną i niezniszczalną miłością do ludzi i świata przez nich zamieszkiwanego, a także tego nieskażonego działaniem bliźnich. I jeszcze literatura, jak to zwykle u Maliszewskiego, też miłość („Dla mnie wszystkie wiersze są w jakiś sposób moje”) i nienawiść do tekstów, i niemal tylko nienawiść do rzesz piszących, choć nie mają nic do napisania, do układów i patologii w sicie jurorskim i krytycznym. Do „Laluń” i ich autorów. Ale ta miłość i nienawiść do literatury wydaje się jednak mniejsza od miłości i nienawiści do dolnośląskiego miasteczka („…a miałem tyle okazji, żeby stąd wyjechać. Nie da rady, moja panno, coś trzyma za gardło, albo jak chcesz, za jaja. I nie puszcza”).
Tytułowy Sajgon to niby najbiedniejsza dzielnica w mieście, ale nazwa wietnamskiego miasta pojawia się tu w tak wielu kontekstach i znaczeniach, że jeden z narratorów nie bez racji w końcu stwierdza, że „wszystko jest Sajgonem”. Sajgon w potocznej polszczyźnie, jaką pamiętam z dzieciństwa, oznaczał bałagan, tylko taki trochę większy, lub zamieszanie, też takie trochę większe. I na pierwszy rzut oka tak właśnie skonstruowana jest ta książka. Maliszewski nie pierwszy raz uciekł się do dania głosu wielu narratorom. Można odnieść wrażenie, że książkę pisała niemal cała szkoła, Trójka z Nowej Rudy, przy czym postać Karola Maliszewskiego vel różne przekręcone wersje nazwiska, tamtejszego nauczyciela i literata znanego także poza Nową Rudą (w przeciwieństwie do innych tamtejszych literatów, bo tam piszą niemal wszyscy), jest jedną z głównych postaci, raczej negatywnych, która to sama rzadko dochodzi do głosu, a jeszcze rzadziej przejmuje narrację (i to raczej po to, żeby dać relację z tego, co widział poza miasteczkiem, na przykład w dalekiej Islandii na zaproszenie pewnego Huberta). Zabieg ten ma tę niepodważalną zaletę, że pozwala czytelnikowi obserwować mikrokosmos miasteczka i samej szkoły z wielu perspektyw, w optyce niejako rotacyjnej. Akcja dzięki temu jest różnorodna, płochliwa jak dzikie zwierzątko i z political fiction przez różne miłości i nieszczęścia, kryminalne i religijne wątki, różnymi dróżkami zmierza do zamknięcia, kiedy czytelnik dowiaduje się że… (proszę się nie obawiać, jeśli to zdradzę, niczego Państwo nie stracą, poza smutną i celowo nieefektowną namiastką suspensu) jest to historia spisana głównie po to, żeby wyjaśnić, dlaczego wzmiankowanej szkole nie nadano jednak imienia pewnego człowieka.
Czemuż to takie ciekawe? Może choruję na podobne choroby z racji podobieństwa wieku i miejsca urodzenia, ale wydaje mi się, że sprawa jest dość uniwersalna. Gdzie byśmy nie mieszkali, mieszkamy na czyimś miejscu, wszędzie ktoś przed nami był, istnieje spore prawdopodobieństwo, że przeżywał stany, które akurat my tak wyjątkowo, indywidualnie, niepowtarzalnie przeżywamy. Posiadamy przedmioty, które należały do kogoś innego. I nie jest takie ważne, czy ten ktoś został wypędzony / przesiedlony / wysiedlony, jak Niemcy z Nowej Rudy, czy po prostu umarł lub odszedł w inny sposób. Ważne jest, że zostaje po nim nie emerytura, tylko energia i należy jakoś umieć się z nią obejść, żeby się nie odwróciła przeciwko nam, żeby coś nam obcesowo nie warknęło w pewnej chwili „spierdalaj, przybłędo”. Oczywiście, chodzi tu tylko o tych, jak ich się nazywa w „Sajgonie”, „najwrażliwszych”, tych, co „z wodą, powietrzem wchłoną zastane człowieczeństwo, zaczną śnić, myśleć i czuć jak ci, co byli tu przed nim”. Skala tej wrażliwości na pewno jest szeroka i takie stany potrafią nękać w różnym stopniu, i nie każdy jest aż tak uwikłany w te zależności. Bohater każdej z powieści Maliszewskiego urodził się w poniemieckim domu, wyposażonym w poniemieckie sprzęty, znajdował poniemieckie książki, bał się poniemieckich duchów itd. Ale to samo może się ujawniać zupełnie inaczej. Miałem kiedyś okazję grać na gitarze, która przechodziła z rąk do rąk kilku czołowych polskich gitarzystów i możecie mi wierzyć, to było coś zupełnie innego, niż czadzenie na instrumencie nawet lepszej klasy, ale przyniesionym ze sklepu. „Niemcy szli od strony werandy. Tak wyglądały moje majaki po śmierci ojca. Z szumem, trzaskiem, powiewem przesuwało się coś strasznego, ciemnego, niemieckiego”. Nadanie szkole imienia niemieckiego pisarza, pisarza tutejszego, noworudzkiego, miało w zamyśle trochę uwolnić dolinkę, przywrócić jej uświęcone osadzenie i lokalną magię.
Czemu się to nie udało, chociaż już właściwie doszło do skutku? Także o tym jest ta książka, o polskim piekiełku, o polskich fobiach, o ciemnych i prostych interesach różnych grup społecznych i lokalnych osobistości. Nie będę się o tym rozpisywał, ale galeria została nieźle nakreślona i rozpisana na głosy, cielska i zapachy (na czele z siostrą zakonną, trzęsącą całą szkołą i parafianami). To jest wielki walor tej książki. Wrażenie dokumentu, wrażenie autentyczności. Oczywiście, nie wiem, na ile Karol Maliszewski autor, wpuścił do niej realne postacie i wydarzenia, ale też nie wydaje mi się to takie istotne. Po prostu, czytając, miałem wrażenie dotykania polskiej prowincji, przeglądania się w krzywym zwierciadle „polskiej racji stanu”, oddychania jej zatęchłym, ale dumnym ze swych użytkowników powietrzem.
Ale jak to u Maliszewskiego bywa, wielość narratorów i wielość wątków powoduje, że trudno tę książkę ucapić i powiedzieć, że na pewno właśnie o tym jest. Bo jest to również książka o Karolu Maliszewskim, widzianym oczyma współziomków. I proszę mi wierzyć, nie jest to postać pozytywna, raczej komiczna, traktowana z pobłażliwością, postać niewygodna, denerwująca, pełna pretensjonalności, wyszydzana, głupkowata, wzbudzająca trochę zazdrość, przy czym nieporadna i nieco krnąbrna. Takie „gówno uprawiające lirykę” („Mały, brzydki, z krzywymi nogami. Za szybko kończy. Za bardzo się poci. Za mało zarabia. Dzieci przez niego chorują”). świetnie to zostało zarysowane i dystans do siebie mistrzowski. Ale to tylko wątek poboczny. Sporo ważniejszym wątkiem wydaje się miłość, a właściwie jej brak. Mnóstwo tu samozaspokajania się. Momentami czytelnik lepi się od spermy, jest przylepiany do prawdziwych bądź wyimaginowanych narządów kobiecych. A wolność? Przecież to jest książka o wolności i braku wolności. A literatura? Przecież to jest książka o literaturze i ludziach w tej niszy się poruszających, o tym jak literatura polska straciła dziewictwo. Ale także powieść w obrazkach i swoista powieść drogi. „Bohaterem tej książki jest współczesny Stachura. Ale Stachura po liftingu, po doświadczeniu małżeńskim, rodzinnym, lokalnym, Stachura zatrzymany na etacie”. Ale przecież to jest książka o dzieciach. O Klaudynie, która nauczyła się robić loda, o Grześku, co kasuje wszystko, co ma związek z metalem w promieniu kilku kilometrów.
I jeszcze te eksperymenty. Wędrowanie narracji z ust do ust. Wędrowanie motta z początku w jeden z najważniejszych momentów książki. Felietony z lokalnej gazety, zjawiające się nagle jak komentarz i równie nagle przekreślane, obalane przez kogoś, kto akurat ma głos. Puszczanie stanów wewnętrznych w szybki zapis. Szukanie analogii siebie w bujnym i marnym świecie przyrody. I te postacie, ci ludzie, którzy zmienili bieg rzeki, żeby zerwać nawierzchnię z drogi tylko po to, żeby skierować cały okoliczny ruch kołowy wzdłuż swoich działek, które akurat mają do sprzedania. Ta była żona, wbijająca szpilki w trzcinową kukiełkę, celując w serce swojego byłego męża, i ma efekty. Ta nauczycielka walcząca o status nauczyciela dyplomowanego, na wszelkie sposoby zbierająca odpowiednie pieczątki. Te żarty literackie. „Tereny” Kochanowskiego, „Obszary” Bieńkowskiego i „Parcele” Sendeckiego. Ten ciąg, ten duchowy łańcuch „Harar, Biała Afryka, Sajgon”. Kobierski, Majzel, Maliszewski. To cytowanie własnych wierszy i obudowywanie ich epickim, bardziej precyzyjnym obrazem i ironicznym komentarzem. Albo opis tego, w jaki sposób Karol Maliszewski perfekcyjnie znika zaraz po zakończeniu oficjalnej części imprezy literackiej (czego przecież nikt na własne oczy nie widział).
Oczywiście, nie wszystko w tej książce podoba mi się aż tak bardzo. Groźnie zarysowany i zupełnie w pewnym momencie porzucony wątek ewentualnych konsekwencji przedłużania się pisowskich rządów odbiera mi możliwość czytania tej książki w rejestrach kafkowskich, na co się dość obiecująco zapowiadało na początku. Bardziej mnie jednak zawiódł sam język. Cóż z tego, że świetny, wielorejestrowy, soczysty i jędrny. Przy takim zróżnicowaniu narratorów miałoby się ochotę na większe zróżnicowanie, a właściwie zindywidualizowanie ich języków, bo tu się aż prosiło o eksperyment choć trochę przypominający Wolną trybunę Skrzyposzka. Ale nie można mieć wszystkiego.
I wracając do dwóch pochopnych zdań na początku tej prawierecenzji, coś się jednak rusza w pierwszej kwestii, i w sprawie drugiej, weźcie się trochę, o krytycy, do roboty, bo za łatwo byście chcieli.
Urodzony w 1964 roku. Prozaik, poeta, krytyk literacki. Studiował filologię polską na uniwersytetach we Wrocławiu i w Lublinie. Laureat nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny i Fundacji Kultury oraz konkursu na książkowy Poetycki Debiut (2001). Mieszka we Wrocławiu.
Głos Jacka Bieruta w debacie „Książka 2008”.
WięcejKomentarze Bartłomieja Majzla oraz Jacka Bieruta.
WięcejKomentarze Agnieszki Wolny-Hamkało, Jacka Bieruta, Karola Pęcherza i Krzysztofa Siwczyka.
WięcejRecenzja Jacka Bieruta z książki Słynne i świetne Mariusza Grzebalskiego.
WięcejGłos Jacka Bieruta w debacie „Poetyckie książki 2004”.
WięcejGłos Jacka Bieruta w debacie „Nagrody literackie”.
WięcejRecenzja Jacka Bieruta z książki Składnia Klary Nowakowskiej.
WięcejZ Jakubem Skurtysem o książce Sajgon rozmawia Mateusz Kotwica.
WięcejAutorski komentarz Karola Maliszewskiego towarzyszący premierze książki Sajgon.
Więcej