recenzje / ESEJE

Za kulisami poematu i w środku

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.

Biuro Literackie

Tek­sty odzy­ska­ne Tade­usza Róże­wi­cza w rze­tel­nym, wyczer­pu­ją­cym temat opra­co­wa­niu kry­tycz­nym Prze­my­sła­wa Dako­wi­cza, wraz z przy­go­to­wa­nym przez nie­go wcze­śniej tomem Wier­sze odzy­ska­ne (2021), wpi­su­ją się w szer­szy nurt zain­te­re­so­wań naszą lite­ra­tu­rą XX wie­ku i zara­zem swe­go rodza­ju modę: na mar­gi­na­lia, bru­lio­ny, tek­sty wygrze­ba­ne z szu­flad i zapo­mnia­nych gazet oraz pry­wat­ną kore­spon­den­cję o zero­wych walo­rach lite­rac­kich. W nie­co daw­niej­szych cza­sach, gdy huma­ni­sty­ka dzie­li­ła się rze­czy­wi­ście na tę spe­cja­li­stycz­ną, to zna­czy aka­de­mic­ką, o histo­rycz­no­li­te­rac­kim ukie­run­ko­wa­niu, i tę popu­lar­ną, czy­ta­ną przez zain­te­re­so­wa­nych, w tym ludzi pió­ra, takie tomy okre­śli­li­by­śmy jako „mate­ria­ły do badań nad…”. Gro­ma­dzi­ło się w nich tek­sty pro­ble­mo­we, odzy­ska­ne listy, prze­dru­ki odna­le­zio­nych dzieł o pomniej­szej war­to­ści lite­rac­kiej, za to istot­nych z per­spek­ty­wy nauko­wej. Obec­nie jed­nak te bie­gu­ny się zatar­ły. Huma­ni­sty­ka aka­de­mic­ka się­ga po mar­gi­na­lia mię­dzy inny­mi po to, żeby badać reflek­sję meta­li­te­rac­ką twór­ców minio­nych epok (por. dwu­to­mo­wa Nauka cho­dze­nia, po czę­ści rów­nież poświę­co­na Róże­wi­czo­wi i wyni­ka­ją­ca bez­po­śred­nio z inspi­ra­cji jego tek­sta­mi). Wydaw­cy popu­lar­ni, korzy­sta­jąc z róż­ne­go rodza­ju dota­cji miej­skich, eks­plo­ru­ją wła­ści­wie te same prze­strze­nie: cza­sem wydo­by­wa­ją z nich cen­ne arte­fak­ty, pozwa­la­ją­ce zapo­znać się z kuli­sa­mi warsz­ta­tu dane­go arty­sty, a cza­sem po pro­stu pły­ną na fali tej mody na bada­nie pery­fe­rii twór­czo­ści lite­rac­kiej. Bodaj naj­gło­śniej­szym przy­pad­kiem tego typu z ostat­nich lat było wyda­nie Kro­no­sa Witol­da Gom­bro­wi­cza, czy­li cze­goś, co wła­ści­wie powin­no pozo­stać cie­ka­wost­ką dla bada­czy, a sta­ło się obiek­tem mar­ke­tin­go­wej kam­pa­nii i nie­zdro­wej przy­jem­no­ści czy­tel­ni­ków, szu­ka­ją­cych auten­ty­zmu, samych „bebe­chów” Gom­bro­wi­czow­skie­go pisar­stwa. Róże­wicz miał na ten temat podob­ne zda­nie, pisząc w ankie­cie dla „Try­bu­ny Robot­ni­czej”:

Kuli­sy! Być może czy­tel­ni­cy wyobra­ża­ją sobie jakieś cie­ka­we, tajem­ni­cze spra­wy, któ­re dzie­ją się za owy­mi kuli­sa­mi „twór­czo­ści lite­rac­kiej”. Przy­wy­kli do legend o XIX-wiecz­nych arty­stach i poetach wyobra­ża­ją sobie czę­sto zbyt malow­ni­czo i egzo­tycz­nie życie twór­ców. Moim zda­niem za kuli­sa­mi pierw­sze­go lep­sze­go biu­ra, skle­pu, spół­dziel­ni itd. dzie­je się wię­cej niż za „kuli­sa­mi twór­czo­ści lite­rac­kiej”.

O ile celem aka­de­mic­kich publi­ka­cji jest zebra­ne i opra­co­wa­nie roz­pro­szo­nych doku­men­tów, a cza­sem nawet peł­na edy­cja kry­tycz­na, spo­rzą­dza­na zapew­ne z nadzie­ją, że kie­dyś uda się prze­my­cić wydaw­cy ideę „pism zebra­nych” (vide:ostat­nie świet­ne opra­co­wa­nie Pism roz­pro­szo­nych Julia­na Przy­bo­sia od Wydaw­nic­twa UAM), o tyle ofi­cy­ny lite­rac­kie sku­pi­ły się na byciu dostar­czy­cie­la­mi świa­dectw pisar­skich, doku­men­tów poka­zu­ją­cych kuli­sy dzia­łal­no­ści twór­czej oraz eks­plo­ro­wa­niu atrak­cyj­no­ści „nie­go­to­wych” tek­stów, co zresz­tą dosko­na­le wpi­su­je się w neo­awan­gar­do­we sym­pa­tie samych twór­ców, któ­rzy pro­ce­so­wi oglą­du pod­le­ga­ją. Wro­cław­skie War­stwy opra­co­wu­ją więc w kolej­nych tomach ese­je Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, a Insty­tut Miko­łow­ski pra­cu­je od lat nad Witol­dem Wirp­szą (tu bar­dzo cen­ne wzno­wie­nia) i Rafa­łem Wojacz­kiem, wycią­ga­jąc z szu­flad (par­don – z prze­past­nych piw­nic Osso­li­neum) nowe wier­sze czy zapo­mnia­ne listy.

Jako nie­dziel­ny czy­tel­nik nie potra­fię oce­nić przy­dat­no­ści i atrak­cyj­no­ści tego typu ini­cja­tyw. Czy jest to żero­wa­nie na auto­ry­te­cie pisa­rza i jego mar­ki (czę­sto zwią­za­nej z danym mia­stem, a więc dobrze pasu­ją­cej do miej­skich budże­tów kul­tu­ral­nych), zbyt­nie przy­wią­za­nie do ido­li z prze­szło­ści, czy rze­czy­wi­ście szcze­ra wia­ra w to, że wygrze­ba­ne wier­sze czy roz­pro­szo­ne w pra­sie notat­ki z poło­wy dwu­dzie­ste­go wie­ku przy­nio­są czy­tel­ni­ko­wi jakąś for­mę przy­dat­nej mu wie­dzy, este­tycz­nej przy­jem­no­ści, a może nawet epi­fa­nii, zwią­za­nej z samym obco­wa­niem z „gło­sem” czy „cha­rak­te­rem” dane­go pisa­rza? Jako badacz lite­ra­tu­ry dwu­dzie­ste­go wie­ku nie­zmier­nie się jed­nak cie­szę, że kor­pus dzieł poszcze­gól­nych auto­rów coraz bar­dziej się w ten spo­sób roz­ra­sta, a opi­su­jąc kanon, nie trze­ba za każ­dym razem prze­szu­ki­wać archi­wów (sam cze­kam nie­cier­pli­wie, aż ktoś wyko­na za mnie podob­ną pra­cę nad Waży­kiem i zgro­ma­dzi na przy­kład utwo­ry z pra­sy i te póź­ne, nie­pu­bli­ko­wa­ne, odej­mu­jąc mi tro­chę histo­rycz­no­li­te­rac­kiej i edy­tor­skiej grze­ba­ni­ny).

Wypa­da jed­nak zauwa­żyć, że pra­ca nad dorob­kiem Tade­usza Róże­wi­cza – rów­nież tym „mniej­szym”, poza­ka­no­nicz­nym, wcho­dzi­ła w zakres zain­te­re­so­wań Biu­ra Lite­rac­kie­go już za cza­sów wro­cław­skich. W 2011 uda­ło się zebrać i wydać nie­zwy­kle cen­ny zbiór roz­mów z poetą Wbrew sobie, a wie­my dosko­na­le, że Róże­wicz nie było miło­śni­kiem tej for­my. W Biu­rze uka­za­ły się też póź­ne książ­ki poety: Kup kota w wor­ku (work in pro­gress) oraz Nauka cho­dze­nia, dwa pośmiert­ne wybo­ry wier­szy (Znikanie/ Ostat­nia wol­ność w wybo­rze Jac­ka Guto­ro­wa oraz Cre­do w opra­co­wa­niu Jana Sto­lar­czy­ka), a tak­że wie­le innych ksią­żek oko­licz­no­ścio­wych.

Ostat­nią z nich była bodaj­że Odwró­co­na stre­fa (2021), anto­lo­gia wier­szy, czy też „wid­mo­wych spo­tkań”, poświę­co­nych twór­czo­ści poety, a wła­ści­we nie­ist­nie­ją­ce­go dia­lo­gu mię­dzy dwo­ma auto­ra­mi – Róże­wi­czem i Kar­po­wi­czem (podob­no mia­ła powstać też podob­na anto­lo­gia dedy­ko­wa­na Przy­bo­sio­wi, bodaj­że w WBPi­CAK, ale chy­ba jesz­cze się nie uka­za­ła). Jak gło­sił wów­czas wydaw­ca w opi­sie tomu: „To nie laur­ka na set­ne uro­dzi­ny Kar­po­wi­cza i Róże­wi­cza, ale dowód, że twór­czość każ­de­go z nich jest wciąż biją­cym, żywym źró­dłem, z któ­re­go chęt­nie czer­pią zarów­no oso­by w świe­cie lite­rac­kim już uzna­ne, jak i auto­rzy dopie­ro poszu­ku­ją­cy swo­je­go lite­rac­kie­go idio­mu”. Może i tak, może rze­czy­wi­ście jest to dowód wzmo­żo­ne­go lite­rac­kie­go zain­te­re­so­wa­nia auto­rem Sza­rej stre­fy, choć jesz­cze nie­daw­no, przy oka­zji radio­wej roz­mo­wy wokół róże­wi­czow­skiej BN-ki poetyc­kiej (opra­co­wa­nej przez Andrze­ja Skren­dę) ze śp. Jac­kiem Łuka­sie­wi­czem, skłon­ny byłem twier­dzić, że Róże­wicz chwi­lo­wo jesz­cze znaj­du­je się w czyść­cu, a jego twór­czość – poza szkol­nym kano­nem, powta­rza­nym do znu­dze­nia – inte­re­su­je głów­nie bada­czy, i to wła­śnie ta część poza­ka­no­nicz­na cie­szy się naj­więk­szą uwa­gą.

Co inne­go Kar­po­wicz, Wirp­sza, Miło­będz­ka, Bia­ło­szew­ski… Mar­cin Mokry się­gnął wła­śnie po Peipe­ra w żywych liniach nowych ustach, Tomasz Bąk po Ster­na Nagim wod­ni­kiem w śród­mie­ściu, a Krzysz­tof Pie­tra­la napi­sał swój debiut Sto­ry Jones Waży­kiem… Róż­ne tra­dy­cje awan­gar­dy i neo­awan­gar­dy odzy­wa­ją się w wier­szach naj­młod­szych poetów i poetek, ale aku­rat Róże­wicz koja­rzy się raczej ze skost­nia­łym mode­lem wier­szo­wym niż eks­pe­ry­men­ta­mi z póź­nych pism, choć­by tymi z zakre­su poetyc­kie­go recyc­lin­gu i odsła­nia­nia pro­ce­su twór­cze­go. Nie zmie­nia to jed­nak fak­tu, że za jego twór­czo­ścią stoi gro­no wybit­nych auto­ry­te­tów lite­ra­tu­ro­znaw­czych, któ­re nie­jed­no­krot­nie są też poeta­mi (jak Dako­wicz czy Guto­row) albo aktyw­ny­mi lub były­mi kry­ty­ka­mi lite­rac­ki­mi (jak Skren­do czy Bro­war­ny) oraz swe­go rodza­ju koniunk­tu­ra poli­tycz­na. W 2021 świę­to­wa­li­śmy prze­cież Rok Róże­wi­czow­ski i były to obcho­dy znacz­nie prze­kra­cza­ją­ce skrom­ne moż­li­wo­ści władz Wro­cła­wia, finan­so­wa­ne cen­tral­nie. Nic więc dziw­ne­go, że zosta­je po nich kil­ka cie­ka­wych ksią­żek (por. choć­by monu­men­tal­ny pierw­szy tom cyklu bio­gra­ficz­ne­go Róże­wicz. Rekon­struk­cja Mag­da­le­ny Gro­chow­skiej, War­sza­wa 2021). Dobrze, że zaj­mu­je się nimi rów­nież wydaw­nic­two, któ­re tym róże­wi­czow­skim mar­gi­na­liom poświę­ci­ło wcze­śniej już spo­ro cza­su i uwa­gi.

***

Pra­cę Dako­wi­cza w obu tomach – wier­szy i pro­zy – trze­ba doce­nić. Na potrze­by Tek­stów odzy­ska­nych odna­lazł on, zebrał i opra­co­wał ponad 200 stron utwo­rów, w więk­szo­ści pra­so­wych, w tym zarów­no ese­je, auto­ko­men­ta­rze, frag­men­ty dra­ma­tu (naj­ob­szer­niej­sza w tomie rekon­struk­cja dra­ma­tu „Będą się bili…” o legen­dzie komu­ni­stycz­ne­go pod­zie­mia Maria­nie Bucz­ku) i pro­zy oraz zapo­mnia­ne lub igno­ro­wa­ne dotąd roz­mo­wy. Naj­wcze­śniej­sze się­ga­ją jesz­cze cza­sów przed­wo­jen­nych i doko­nu­ją wręcz prze­wro­tu w tym, co uzna­je­my za pra­so­wy debiut Róże­wi­cza (oka­zu­je się nim zaan­ga­żo­wa­ny komen­tarz fil­mo­wy ‑pięt­na­sto­let­nie­go wów­czas ucznia w mie­sięcz­ni­ku „Pod Zna­kiem Marii”), naj­now­sze to póź­ne roz­mo­wy z pra­sy popu­lar­nej i testa­ment poety. Jed­nym z walo­rów Tek­stów odzy­ska­nych jest wła­śnie ta chro­no­lo­gicz­na skró­to­wość i wie­lo­ga­tun­ko­wość. Bez wda­wa­nia się w deta­licz­ne stu­dia moż­na dzię­ki temu prze­śle­dzić, jak zmie­niał się styl poety i jego spo­sób myśle­nia przez prze­szło sie­dem­dzie­siąt lat. „Tek­sty odzy­ska­ne – pisze w posło­wiu autor Afa­zji pol­skiej – pozwa­la­ją czy­tel­ni­ko­wi wej­rzeć w pro­ces doskonale­nia i sub­tel­nie­nia warsz­ta­tu pisar­skie­go, czy­nią zeń świad­ka artystycz­nego doj­rze­wa­nia Tade­usza Róże­wi­cza oraz kształ­to­wa­nia się jego lite­rac­kie­go pro­gra­mu”.

Z wcze­snych utwo­rów wyła­nia się Róże­wicz-uczeń i póź­niej­szy żoł­nierz pod­zie­mia: zapa­trzo­ny w star­sze­go bra­ta, bojo­wy, prze­ko­na­ny o wła­snej racji, zło­to­usty, ale też spo­łecz­nie wraż­li­wy, wal­czą­cy nie tyl­ko o pol­skość, ale rów­nież prze­ciw kul­tu­rze zie­miań­skiej i „kla­som posia­da­ją­cym”, w imię wsi i socjal­nej (by nie powie­dzieć: socja­li­stycz­nej) spra­wie­dli­wo­ści. Wcze­sny, komu­ni­zu­ją­cy epi­zod Róże­wi­cza, trwa­ją­cy jesz­cze w latach pięć­dzie­sią­tych, a będą­cy kon­se­kwen­cją jego mło­dzień­czej wraż­li­wo­ści (por. wier­szyk „Do sza­re­go pra­cow­ni­ka”), rekon­stru­uje w tomie Dako­wicz z dużym zro­zu­mie­niem i reto­rycz­ną powścią­gli­wo­ścią, nie stro­niąc rów­nież od prze­dru­ków tek­stów ści­śle z tym zwią­za­nych. Co rusz wkra­da­ją się Róże­wi­czo­wi we wcze­sne pro­zy bojo­we, rewan­ży­stow­skie i wca­le jesz­cze nie nihi­li­stycz­ne frag­men­ty, któ­rych nie spo­sób uznać za koniunk­tu­ra­lizm wobec nowej sytu­acji poli­tycz­nej:

Tak drża­ła wycią­gnię­ta ręka, ręka pro­szą­ca o zmi­ło­wa­nie, ręka wycią¬gnięta do zmar­łe­go Boga, ręka oskar­ża­ją­ca czło­wie­ka, mor­der­cę dzie­ci.

Nagle zwi­nę­ła się dłoń w pocisk gnie­wu, nie­na­wi­ści, zemsty; zgasł jasny pro­mień na dło­ni.

Obja­wi­ła mi się praw­da jedy­na, koniecz­na, nie­unik­nio­na: ta pięść robot­ni­ka wybuch­nie jak strasz­li­wy ładu­nek i znisz­czy sta­ry, zły świat, któ­ry topi się we krwi ludów, któ­ry mor­du­je dzie­ci, któ­rym wła­da­ją ciem­ne moce mię­dzy­na­ro­do­wych kapi­ta­li­stów, świat, któ­ry wzy­wa imie­nia Boga nada­rem­nie.

Podob­ną naiw­no­ścią (gdzie­nie­gdzie z lek­ką tyl­ko nutą iro­nii) urze­ka­ją dziś socre­ali­stycz­ne repor­ta­że z podró­ży zagra­nicz­nych dla „Echa Tygo­dnia” (choć to wła­śnie w prak­ty­ce repor­ter­skiej wska­zu­je Róże­wicz źró­dło swo­jej „fak­to­gra­ficz­nej” poety­ki) czy hero­icz­ny w zamy­śle dra­mat o Bucz­ku i nie mniej topor­ne opo­wia­da­nie „Towa­rzysz Marian” z „Pło­my­ka”, gdzie Buczek sta­je się wręcz nowym Ordo­nem. Dla wiel­bi­cie­li lite­ra­tu­ry socre­ali­stycz­nej – jak zna­lazł. A jed­nak, gdy czy­tam otwie­ra­ją­cy książ­kę głos mło­de­go Róże­wi­cza w „Dys­ku­sji o naszym kino-teatrze”, w któ­rej pada­ją wprost argu­men­ty o semic­kim, wro­gim Kościo­ło­wi Kato­lic­kie­mu cha­rak­te­rze fil­mów zagra­nicz­nych (pro­du­ko­wa­nych przez Żydów) i o koniecz­no­ści boj­ko­tu tego „złe­go” (w zna­cze­niu – jak rozu­miem – moral­nym) kina do cza­su, aż wykształ­ci się i zyska na popu­lar­no­ści praw­dzi­wie kato­lic­ki film pol­ski, to wolał­bym jako czy­tel­nik o tym eta­pie życia poety i o tym tek­ście po pro­stu nie wie­dzieć. Mam wów­czas nad biur­kiem, przy któ­rym piszę tę recen­zję, zawie­szo­ny zamiast krzy­ży­ka taki iro­nicz­ny pytaj­nik: na ile mówi do nas pięt­na­sto­let­ni Róże­wicz z począt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku, a na ile czter­dzie­stocz­te­ro­let­ni Dako­wicz pra­wie sto lat póź­niej? Tom Wier­szy odzy­ska­nych też otwie­rał prze­cież laur­ko­wy, tan­det­ny wiersz „Modli­twa”, opu­bli­ko­wa­ny na łamach tego same­go mie­sięcz­ni­ka „Pod zna­kiem Marii”, ale w nim przy­naj­mniej nie było akcen­tów anty­se­mic­kich i miał być uwer­tu­rą do póź­niej­szych, trud­nych zma­gań poety z meta­fi­zy­ką. Pró­bu­ję sobie wów­czas przy­po­mnieć, o czym i w jakim tonie pisa­łem, będąc w podob­nym do Róże­wi­cza wie­ku (na szczę­ście bez publi­ka­cyj­nych suk­ce­sów), i chy­ba wolał­bym, żeby nikt o tym nie wie­dział i nie zapra­gnął kie­dyś zebrać tego w jakiej­kol­wiek anto­lo­gii „pism juwe­ni­lij­nych”…

Nie­mniej jed­nak nie­zmien­nie aktu­al­ne pozo­sta­ją roz­wa­ża­nia o pol­skich czy­tel­ni­kach poezji, któ­re mło­dy Róże­wicz poczy­nił jesz­cze przed woj­ną, opo­wia­da­jąc się oczy­wi­ście po stro­nie awan­gar­dy („przy­nie­sie nowej poezji cał­ko­wi­te zwy­cię­stwo”), prze­ciw „kon­ser­wa­tyw­ne­mu” Ska­man­dro­wi i sze­rzej – poezji „jadal­nej”, lek­ko­straw­nej (te meta­fo­ry kuli­nar­ne nie­ste­ty wów­czas czę­sto wra­ca­ły w dys­ku­sjach lite­rac­kich):„… miast kro­czyć w jed­nym sze­re­gu ze zdo­byw­czą awan­gar­dą, czy­tel­nik pol­ski »cofa się«. Zało­że­nia bowiem poetyc­kie awan­gar­dy i sama twór­czość na tych zało­że­niach opar­ta napa­wa­ją stra­chem umysł prze­cięt­ne­go inte­li­gen­ta”.

Z pozo­ru nie­wie­le się zmie­ni­ło, a korek­ta, któ­rą Róże­wicz wpro­wa­dza w kate­go­rię „pro­ste­go czło­wie­ka” (jego odpo­wied­ni­kiem był­by dziś mitycz­ny „zwy­kły czy­tel­nik”) jest nie­zwy­kle trzeź­wa: ów kon­su­ment lite­ra­tu­ry to mimo wszyst­ko inte­li­gent, a dziś repre­zen­tant kla­sy śred­niej, któ­ry sta­wia raczej na wygo­dę i este­tycz­ną przy­jem­ność niż dys­kom­fort i inte­lek­tu­al­ne wyzwa­nia. Już tutaj widać jed­nak i pewien wyż­szo­ścio­wy sto­su­nek Róże­wi­cza do publicz­no­ści lite­rac­kiej, jego ści­sły zwią­zek z wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ną kon­cep­cją sztu­ki, swe­go rodza­ju eli­ta­ry­zmem este­tycz­nym awan­gar­dy, któ­ry widocz­ny będzie nawet pół wie­ku póź­niej, w z pozo­ru „post­mo­der­ni­stycz­nych” i ludycz­nych” eks­pe­ry­men­tach ze Śmiet­ni­ka (pod red. Jaro­sła­wa Borow­ca) czy Kup kota w wor­ku. Nie muszę chy­ba doda­wać, że wła­śnie ten pozo­ro­wa­ny ludycz­ny ele­ment mnie w Róże­wi­czu iry­tu­je naj­bar­dziej, bo loku­je się on na zupeł­nie innym bie­gu­nie, niż podob­nie wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ny eks­pe­ry­ment z cove­ra­mi i recy­klin­giem na przy­kład Ada­ma Wie­de­man­na – a przez to jest nie­za­mie­rze­nie sztucz­ny.

Z tych póź­niej­szych tek­stów odzy­ska­nych i zgro­ma­dzo­nych w tomie wyglą­da jed­nak ku nam coraz bar­dziej zmę­czo­ny życiem pisarz, wbrew sobie sta­wia­ny na coko­le, wyko­nu­ją­cy kolej­ne kur­tu­azyj­ne gesty z poczu­ciem, że nie­wie­le ma już do doda­nia, ale każ­dy chciał­by, żeby powie­dział cho­ciaż sło­wo, a może jed­nak – Sło­wo. Uni­ka gazet lub odpo­wia­da wie­lo­krop­ka­mi, a naj­le­piej zda­je się czuć w for­mu­le bycia „nie na miej­scu”. Poja­wia­ją się więc w tomie kolej­ne odmo­wy wzię­cia udzia­łu w róż­no­ra­kich ankie­tach i wyda­rze­niach, skrom­ne podzię­ko­wa­nia za listy oraz nagro­dy, pró­by znik­nię­cia i grzecz­ne­go „wymik­so­wa­nia się” z całej tej lite­rac­kiej zaba­wy, oczy­wi­ście z typo­wym dla Róże­wi­cza poczu­ciem humo­ru. To mimo wszyst­ko dość smut­na część tej książ­ki, bo widać w niej dosko­na­le, jak cią­ży poecie pozy­cja Sta­re­go Mistrza i zwią­za­ne z tym medial­ne for­my bycia lau­re­atem, któ­re oka­zu­ją się bar­dziej męczą­ce niż fizycz­na sta­rość, na któ­rą sta­ra się zwró­cić uwa­gę słu­cha­czy i czy­tel­ni­ków. Może to, co napi­szę, nie będzie spe­cjal­nie zręcz­ne, ale kto miesz­kał we Wro­cła­wiu w ostat­nich latach życia auto­ra Nie­po­ko­ju, dosko­na­le pamię­ta umi­zgi miej­sco­wej wła­dzy, Sile­siu­so­we pokło­ny i poli­tycz­ne spo­ufa­le­nia, któ­re mia­ły uka­zać poli­ty­ków w świe­tle nie­prze­mi­ja­ją­cej przy­jaź­ni i sza­cun­ku wobec auto­ra. Świa­dec­twem tego w tomie jest roz­mo­wa „Wiersz szu­ka domu”, dru­ko­wa­na w „Tygo­dniu Powszech­nym”, prze­pro­wa­dzo­na przez ówcze­sne­go pre­zy­den­ta Wro­cła­wia, zna­ne­go mece­na­sa sztu­ki, Rafa­ła Dut­kie­wi­cza. Jesz­cze ze stu­diów pamię­tam iro­nicz­ne komen­ta­rze na ten temat, wymie­nia­ne w Insty­tu­cie Polo­ni­sty­ki… Jest to zresz­tą topos, któ­ry stwo­rzył sam Róże­wicz w słyn­nym wier­szu „przy­szli żeby zoba­czyć poetę” z 1982 roku, jak­by dosko­na­le wie­dział, co będzie dalej.

Co robię? Cho­dzę na spa­ce­ry – obo­jęt­nie komen­tu­je przy­zna­nie Nagro­dy Lite­rac­kiej Nike na łamach „Gaze­ty Wybor­czej” za tom Mat­ka odcho­dzi– takie mam hob­by, ponie­waż nie jeż­dżę kon­no ani samo­cho­dem i nie wio­słu­ję. Naj­bar­dziej lubię spa­ce­ry na małych odcin­kach, od punk­tu do punk­tu, tam i z powro­tem robię kil­ka kilo­me­trów. Cza­sem ludzie cho­dzą tak od ścia­ny do ścia­ny, sześć kro­ków w jed­ną, sześć w dru­gą stro­nę, ale niech pani nie pisze, że czu­ję się jak ci zamknię­ci w celi, bo zaraz ktoś wymy­śli jakąś nad­in­ter­pre­ta­cję.

Ja po pro­stu cho­dzę, bo to mi spra­wia radość. Idę i zbie­ram kasz­ta­ny i żołę­dzie, jesie­nią nie mogę się oprzeć cza­ro­wi kasz­ta­nów. Może to ata­wizm z dzie­ciń­stwa, gdy z kasz­ta­nów i żołę­dzi robi­ło się zabaw­ki, usta­wia­ło się jak sze­re­gi woj­ska.

***

Naj­wię­cej rado­ści spra­wia­ją w Tek­stach odzy­ska­nych krót­kie pro­zy – przy­po­mi­na­ją bowiem i o kunsz­cie języ­ko­wym Róże­wi­cza, i o róż­no­rod­nej sty­li­sty­ce, któ­rą potra­fił się posłu­gi­wać. War­to na nie zwró­cić uwa­gę nie tyl­ko jak na pisar­skie wpraw­ki auto­ra, ale jako na dosko­na­łe zada­nia dla adep­tów kur­sów kre­atyw­ne­go pisa­nia, któ­rzy mogą z nich czer­pać wie­dzę o kunsz­cie krót­kiej for­my, czy będzie to temat obo­zo­wy w „Cze­kam…”, ode­gra­ny w rytm stu­ka­ją­cych kół pocią­gu, czy wręcz baro­ko­wy, orna­men­ta­cyj­ny frag­ment żoł­nier­ski „Borem, lasem”, któ­ry, swo­ją dro­gą, zde­cy­do­wa­nie wzo­ru­je się este­tycz­nie na żoł­nier­skich pro­zach Józe­fa Cze­cho­wi­cza:

Oddział posu­wał się szyb­kim mar­szem. Chmu­ra kurzu zasnu­ła ma­szerujących i tyl­ko mia­ro­wy odgłos świad­czył o tym, że peł­za­ją­cy obłok ma sto kil­ka­dzie­siąt pod­ku­tych gwoź­dzia­mi koń­czyn. Znu­żona, splą­ta­na dro­ga roz­wi­ja­ła się mozol­nie pod noga­mi pie­chu­rów. Wie­lo­go­dzin­ny marsz osia­dał oło­wiem w całym cie­le, usztywnio­ne nogi grze­ba­ły w syp­kim, miał­kim pia­chu i mie­si­ły go na cia­sto.

Chcia­ło­by się powie­dzieć: ten to miał fra­zę! Nawet w tak nie­istot­nych, przy­pad­ko­wych tek­stach, któ­re potem, już na potrze­by zbio­rów opo­wia­dań, pod­da­wał wie­lo­krot­nym cię­ciom i prze­rób­kom, widać kunszt oraz języ­ko­wy geniusz Róże­wi­cza. Aż trud­no uwie­rzyć, że wyło­ni się z tego poeta do gra­nic lako­nicz­ny, wręcz kostycz­ny w swo­im rozu­mie­niu kon­se­kwen­cji awan­gar­do­we­go mini­ma­li­zmu.

Skren­do w BN-owskim opra­co­wa­niu poezji dawał czy­tel­ni­kom dwie pro­ste lecz poręcz­ne wska­zów­ki, jak dziś czy­tać Róże­wi­cza, a raczej cze­go od tej lek­tu­ry nie ocze­ki­wać:

… jest dzie­dzi­cem awan­gar­dy – cza­sem wręcz synem mar­no­traw­nym, zbun­to­wa­nym, nie­po­kor­nym, ale jed­nak z niej się wywo­dzą­cym. Dla­te­go rady­kal­nie odrzu­ca porząd­ki rodza­jo­we i gatun­ko­we. Swą gene­ral­ną stra­te­gię przed­sta­wia nastę­pu­ją­co: „U mnie zawsze jest „tak zwa­ny”, „tak zwa­na”, bo czy­sty gatu­nek ule­ga róż­nych defor­ma­cjom, róż­nym zabie­gom”. (…) Dru­ga wska­zów­ka: przy­jąć, że wier­sze tego auto­ra nie mają osta­tecz­nej wer­sji, koń­co­wej redak­cji, osta­tecz­ne­go i „wła­ści­we­go” miej­sca w jego dorob­ku. Poja­wia­ją się i zni­ka­ją w kolej­nych wyda­niach, migru­ją z książ­ki do książ­ki, ist­nie­ją w wie­lu róż­no­rod­nych wer­sjach …

W tym sen­sie Tek­sty odzy­ska­ne są dosko­na­łym uzu­peł­nie­niem obu tych tez: jako całość sta­no­wią syl­wę, nie­spój­ną, cha­otycz­ną, ale jed­nak mają­cą kro­ni­kar­ski walor, a jak stwier­dzał wie­lo­krot­nie sam Róże­wicz, jego wier­sze bio­rą się wła­śnie z prze­żyć oso­bi­stych i pamię­ci jako pró­ba zapi­su doświad­czeń histo­rycz­nych. Poza tym są wła­śnie takim kolej­nym wglą­dem w nie­go­to­wy kor­pus, nie­da­ją­cy się domknąć nawet w dwu­na­stu tomach utwo­rów zebra­nych w płó­cien­nych opra­wach od Wydaw­nic­twa Dol­no­ślą­skie­go.

Z innej becz­ki: bez­cen­na (a przy tym – jak się oka­zu­je – pomoc­na i bar­dzo zasad­na) jest recen­zja wydaw­ni­cza, któ­rą Róże­wicz napi­sał do tomu Wirp­szy, nie tyl­ko Z moje­go życia popra­wia­jąc w nim mnó­stwo rze­czy, ale wręcz stro­fu­jąc swo­je­go star­sze­go kole­gę po pió­rze:

Po­eta wypo­wia­da roz­ma­ite mądro­ści życio­we, tro­chę gawę­dzi, tro­chę glę­dzi; zabie­ra się do two­rze­nia recept filo­zo­ficz­nych – przypomi­na owe­go jego­mo­ścia, któ­ry żyjąc w odle­głych kra­inach, dokąd nie docho­dzi­ły żad­ne zdo­by­cze tech­ni­ki i cywi­li­za­cji, wyna­lazł w roku, powiedz­my, 1952 mły­nek do kawy lub moź­dzierz.

(…)

Jeden tyl­ko krok dzie­li tego rodza­ju napu­szo­ną gada­ni­nę od gra­fo­ma­nii; talent, oczy­ta­nie, wiel­ka kul­tu­ra lite­rac­ka mogą jed­nak uchro­nić (i chro­nią!) poetę od niej. Ale „gra­ni­ca” cza­sem bywa bar­dzo wąska – chcia­ło­by się krzyk­nąć: poeto! Uwa­ga!

Non­sen­sy, pseu­do­po­etyc­ka gada­nia, „w samym zało­że­niu tych wier­szy­ków leży jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie” – Róże­wicz jest ostry, cynicz­ny, ale też zabaw­ny, a ponad­to spra­wie­dli­wy, i ani na chwi­lę nie zapo­mi­na, że ma w oso­bie Wirp­szy do czy­nie­nia z uta­len­to­wa­nym i doce­nio­nym poetą „mło­dej gene­ra­cji”, któ­re­go tom trze­ba po pro­stu wydaw­ni­czo „ura­to­wać” rze­tel­ną redak­cją. Gdy­by i dzi­siaj pisa­no takie recen­zje wydaw­ni­cze (ktoś jesz­cze je pisze czy zmie­ni­ły się po pro­stu w pod­kład­ki pod wnio­ski do finan­so­wa­nia publi­ka­cji?), zarów­no poeta, jak i redak­tor tomu, mogli­by liczyć na suro­wy, ale pomoc­ny głos jesz­cze przed popeł­nie­niem jakiejś gra­fo­mań­skiej wpad­ki.

Nie wiem, czy moż­na powie­dzieć o tym tomie, że jest to „Róże­wicz nie­zna­ny – odsło­na dru­ga”, czy­li tak, jak Dako­wicz zaty­tu­ło­wał posło­wie. Choć część z tych tek­stów rze­czy­wi­ście się zapo­mnia­ła, a inne trwa­ły raczej w krót­kiej pamię­ci kry­ty­ki niż histo­ry­ków lite­ra­tu­ry, część zosta­ła odna­le­zio­na w innych archi­wach lub pra­sie, do któ­rej nikt już nie zaglą­da, to syn­te­tycz­na postać Róże­wi­cza, jaka wyła­nia się z tej przy­pad­ko­wej kolek­cji, uło­żo­nej głów­nie przez los i ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści redak­to­ra, bar­dzo przy­po­mi­na poetę, któ­re­go dobrze zna­my i któ­ry led­wie deka­dę temu pró­bo­wał z gra­cją, po angiel­sku znik­nąć z głów­nej sce­ny. W posło­wiu do Wier­szy odzy­ska­nych, roz­wi­ja­jąc swo­ją kon­cep­cję fan­to­mo­wej poezji Róże­wi­cza, Dako­wicz reto­rycz­nie pytał:„Co odsła­nia­ją »wier­sze odzy­ska­ne«? Przede wszyst­kim: czło­wie­ka. Czło­wie­ka piszą­ce­go wier­sze. Naj­pierw nie­po­rad­nie i po omac­ku. Wędru­ją­ce­go po śla­dach poprzed­ni­ków, posłu­gu­ją­ce­go się kośla­wy­mi ryma­mi, powta­rza­ją­ce­go rytu­al­ne lite­rac­kie gesty”. Zapo­wia­dał też ciąg dal­szy tego „odzy­ski­wa­nia”, „por­tre­to­wa­nia” i „pre­pa­ro­wa­nia”. Chy­ba się uda­ło, sko­ro Tek­sty odzy­ska­ne ujrza­ły świa­tło dzien­ne. Jest to taki tom, któ­ry czy­ta się tro­chę jak dzien­nik, a tro­chę jak zbiór nota­tek o czy­jejś egzy­sten­cji, może nie kar­to­te­kę i na pew­no nie roz­rzu­co­ną, ale jed­nak z dość luź­nym wią­za­niem i wyraź­ną sygna­tu­rą. Wybór wier­szy z „Biblio­te­ki Naro­do­wej” zamy­kał tekst z tomu To i owo – „jesz­cze jeden dzień” i ja też chciał­bym nim zamknąć ten zbiór reflek­sji, bo chy­ba naj­bar­dziej podzi­wiam u sta­re­go Róże­wi­cza wła­śnie tę umie­jęt­ność kon­te­sto­wa­nia ryn­ko­we­go mode­lu życia lite­rac­kie­go i spo­koj­ne­go zani­ka­nia, z któ­rej uczy­nił poetyc­kie cre­do swo­jej senil­nej poezji:

(…)
wiesz
znów napi­sa­łem wiersz
wczo­raj prze­czy­ta­łem
mój wiersz któ­ry pan napi­sał
przed śmier­cią
ucie­szy­łem się że pisze­my
podob­ne do sie­bie wier­sze
piszę wier­sze któ­re są
podob­ne do wier­szy
wie­lu poetów
speł­nia się marze­nie
moje­go życia
anto­lo­gia pol­skiej poezji
bez dat i bez nazwisk
utwo­ry ano­ni­mów
jakie to pięk­ne
nie ma nagród

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania