Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza w rzetelnym, wyczerpującym temat opracowaniu krytycznym Przemysława Dakowicza, wraz z przygotowanym przez niego wcześniej tomem Wiersze odzyskane (2021), wpisują się w szerszy nurt zainteresowań naszą literaturą XX wieku i zarazem swego rodzaju modę: na marginalia, bruliony, teksty wygrzebane z szuflad i zapomnianych gazet oraz prywatną korespondencję o zerowych walorach literackich. W nieco dawniejszych czasach, gdy humanistyka dzieliła się rzeczywiście na tę specjalistyczną, to znaczy akademicką, o historycznoliterackim ukierunkowaniu, i tę popularną, czytaną przez zainteresowanych, w tym ludzi pióra, takie tomy określilibyśmy jako „materiały do badań nad…”. Gromadziło się w nich teksty problemowe, odzyskane listy, przedruki odnalezionych dzieł o pomniejszej wartości literackiej, za to istotnych z perspektywy naukowej. Obecnie jednak te bieguny się zatarły. Humanistyka akademicka sięga po marginalia między innymi po to, żeby badać refleksję metaliteracką twórców minionych epok (por. dwutomowa Nauka chodzenia, po części również poświęcona Różewiczowi i wynikająca bezpośrednio z inspiracji jego tekstami). Wydawcy popularni, korzystając z różnego rodzaju dotacji miejskich, eksplorują właściwie te same przestrzenie: czasem wydobywają z nich cenne artefakty, pozwalające zapoznać się z kulisami warsztatu danego artysty, a czasem po prostu płyną na fali tej mody na badanie peryferii twórczości literackiej. Bodaj najgłośniejszym przypadkiem tego typu z ostatnich lat było wydanie Kronosa Witolda Gombrowicza, czyli czegoś, co właściwie powinno pozostać ciekawostką dla badaczy, a stało się obiektem marketingowej kampanii i niezdrowej przyjemności czytelników, szukających autentyzmu, samych „bebechów” Gombrowiczowskiego pisarstwa. Różewicz miał na ten temat podobne zdanie, pisząc w ankiecie dla „Trybuny Robotniczej”:
Kulisy! Być może czytelnicy wyobrażają sobie jakieś ciekawe, tajemnicze sprawy, które dzieją się za owymi kulisami „twórczości literackiej”. Przywykli do legend o XIX-wiecznych artystach i poetach wyobrażają sobie często zbyt malowniczo i egzotycznie życie twórców. Moim zdaniem za kulisami pierwszego lepszego biura, sklepu, spółdzielni itd. dzieje się więcej niż za „kulisami twórczości literackiej”.
O ile celem akademickich publikacji jest zebrane i opracowanie rozproszonych dokumentów, a czasem nawet pełna edycja krytyczna, sporządzana zapewne z nadzieją, że kiedyś uda się przemycić wydawcy ideę „pism zebranych” (vide:ostatnie świetne opracowanie Pism rozproszonych Juliana Przybosia od Wydawnictwa UAM), o tyle oficyny literackie skupiły się na byciu dostarczycielami świadectw pisarskich, dokumentów pokazujących kulisy działalności twórczej oraz eksplorowaniu atrakcyjności „niegotowych” tekstów, co zresztą doskonale wpisuje się w neoawangardowe sympatie samych twórców, którzy procesowi oglądu podlegają. Wrocławskie Warstwy opracowują więc w kolejnych tomach eseje Tymoteusza Karpowicza, a Instytut Mikołowski pracuje od lat nad Witoldem Wirpszą (tu bardzo cenne wznowienia) i Rafałem Wojaczkiem, wyciągając z szuflad (pardon – z przepastnych piwnic Ossolineum) nowe wiersze czy zapomniane listy.
Jako niedzielny czytelnik nie potrafię ocenić przydatności i atrakcyjności tego typu inicjatyw. Czy jest to żerowanie na autorytecie pisarza i jego marki (często związanej z danym miastem, a więc dobrze pasującej do miejskich budżetów kulturalnych), zbytnie przywiązanie do idoli z przeszłości, czy rzeczywiście szczera wiara w to, że wygrzebane wiersze czy rozproszone w prasie notatki z połowy dwudziestego wieku przyniosą czytelnikowi jakąś formę przydatnej mu wiedzy, estetycznej przyjemności, a może nawet epifanii, związanej z samym obcowaniem z „głosem” czy „charakterem” danego pisarza? Jako badacz literatury dwudziestego wieku niezmiernie się jednak cieszę, że korpus dzieł poszczególnych autorów coraz bardziej się w ten sposób rozrasta, a opisując kanon, nie trzeba za każdym razem przeszukiwać archiwów (sam czekam niecierpliwie, aż ktoś wykona za mnie podobną pracę nad Ważykiem i zgromadzi na przykład utwory z prasy i te późne, niepublikowane, odejmując mi trochę historycznoliterackiej i edytorskiej grzebaniny).
Wypada jednak zauważyć, że praca nad dorobkiem Tadeusza Różewicza – również tym „mniejszym”, pozakanonicznym, wchodziła w zakres zainteresowań Biura Literackiego już za czasów wrocławskich. W 2011 udało się zebrać i wydać niezwykle cenny zbiór rozmów z poetą Wbrew sobie, a wiemy doskonale, że Różewicz nie było miłośnikiem tej formy. W Biurze ukazały się też późne książki poety: Kup kota w worku (work in progress) oraz Nauka chodzenia, dwa pośmiertne wybory wierszy (Znikanie/ Ostatnia wolność w wyborze Jacka Gutorowa oraz Credo w opracowaniu Jana Stolarczyka), a także wiele innych książek okolicznościowych.
Ostatnią z nich była bodajże Odwrócona strefa (2021), antologia wierszy, czy też „widmowych spotkań”, poświęconych twórczości poety, a właściwe nieistniejącego dialogu między dwoma autorami – Różewiczem i Karpowiczem (podobno miała powstać też podobna antologia dedykowana Przybosiowi, bodajże w WBPiCAK, ale chyba jeszcze się nie ukazała). Jak głosił wówczas wydawca w opisie tomu: „To nie laurka na setne urodziny Karpowicza i Różewicza, ale dowód, że twórczość każdego z nich jest wciąż bijącym, żywym źródłem, z którego chętnie czerpią zarówno osoby w świecie literackim już uznane, jak i autorzy dopiero poszukujący swojego literackiego idiomu”. Może i tak, może rzeczywiście jest to dowód wzmożonego literackiego zainteresowania autorem Szarej strefy, choć jeszcze niedawno, przy okazji radiowej rozmowy wokół różewiczowskiej BN-ki poetyckiej (opracowanej przez Andrzeja Skrendę) ze śp. Jackiem Łukasiewiczem, skłonny byłem twierdzić, że Różewicz chwilowo jeszcze znajduje się w czyśćcu, a jego twórczość – poza szkolnym kanonem, powtarzanym do znudzenia – interesuje głównie badaczy, i to właśnie ta część pozakanoniczna cieszy się największą uwagą.
Co innego Karpowicz, Wirpsza, Miłobędzka, Białoszewski… Marcin Mokry sięgnął właśnie po Peipera w żywych liniach nowych ustach, Tomasz Bąk po Sterna Nagim wodnikiem w śródmieściu, a Krzysztof Pietrala napisał swój debiut Story Jones Ważykiem… Różne tradycje awangardy i neoawangardy odzywają się w wierszach najmłodszych poetów i poetek, ale akurat Różewicz kojarzy się raczej ze skostniałym modelem wierszowym niż eksperymentami z późnych pism, choćby tymi z zakresu poetyckiego recyclingu i odsłaniania procesu twórczego. Nie zmienia to jednak faktu, że za jego twórczością stoi grono wybitnych autorytetów literaturoznawczych, które niejednokrotnie są też poetami (jak Dakowicz czy Gutorow) albo aktywnymi lub byłymi krytykami literackimi (jak Skrendo czy Browarny) oraz swego rodzaju koniunktura polityczna. W 2021 świętowaliśmy przecież Rok Różewiczowski i były to obchody znacznie przekraczające skromne możliwości władz Wrocławia, finansowane centralnie. Nic więc dziwnego, że zostaje po nich kilka ciekawych książek (por. choćby monumentalny pierwszy tom cyklu biograficznego Różewicz. Rekonstrukcja Magdaleny Grochowskiej, Warszawa 2021). Dobrze, że zajmuje się nimi również wydawnictwo, które tym różewiczowskim marginaliom poświęciło wcześniej już sporo czasu i uwagi.
***
Pracę Dakowicza w obu tomach – wierszy i prozy – trzeba docenić. Na potrzeby Tekstów odzyskanych odnalazł on, zebrał i opracował ponad 200 stron utworów, w większości prasowych, w tym zarówno eseje, autokomentarze, fragmenty dramatu (najobszerniejsza w tomie rekonstrukcja dramatu „Będą się bili…” o legendzie komunistycznego podziemia Marianie Buczku) i prozy oraz zapomniane lub ignorowane dotąd rozmowy. Najwcześniejsze sięgają jeszcze czasów przedwojennych i dokonują wręcz przewrotu w tym, co uznajemy za prasowy debiut Różewicza (okazuje się nim zaangażowany komentarz filmowy ‑piętnastoletniego wówczas ucznia w miesięczniku „Pod Znakiem Marii”), najnowsze to późne rozmowy z prasy popularnej i testament poety. Jednym z walorów Tekstów odzyskanych jest właśnie ta chronologiczna skrótowość i wielogatunkowość. Bez wdawania się w detaliczne studia można dzięki temu prześledzić, jak zmieniał się styl poety i jego sposób myślenia przez przeszło siedemdziesiąt lat. „Teksty odzyskane – pisze w posłowiu autor Afazji polskiej – pozwalają czytelnikowi wejrzeć w proces doskonalenia i subtelnienia warsztatu pisarskiego, czynią zeń świadka artystycznego dojrzewania Tadeusza Różewicza oraz kształtowania się jego literackiego programu”.
Z wczesnych utworów wyłania się Różewicz-uczeń i późniejszy żołnierz podziemia: zapatrzony w starszego brata, bojowy, przekonany o własnej racji, złotousty, ale też społecznie wrażliwy, walczący nie tylko o polskość, ale również przeciw kulturze ziemiańskiej i „klasom posiadającym”, w imię wsi i socjalnej (by nie powiedzieć: socjalistycznej) sprawiedliwości. Wczesny, komunizujący epizod Różewicza, trwający jeszcze w latach pięćdziesiątych, a będący konsekwencją jego młodzieńczej wrażliwości (por. wierszyk „Do szarego pracownika”), rekonstruuje w tomie Dakowicz z dużym zrozumieniem i retoryczną powściągliwością, nie stroniąc również od przedruków tekstów ściśle z tym związanych. Co rusz wkradają się Różewiczowi we wczesne prozy bojowe, rewanżystowskie i wcale jeszcze nie nihilistyczne fragmenty, których nie sposób uznać za koniunkturalizm wobec nowej sytuacji politycznej:
Tak drżała wyciągnięta ręka, ręka prosząca o zmiłowanie, ręka wycią¬gnięta do zmarłego Boga, ręka oskarżająca człowieka, mordercę dzieci.
Nagle zwinęła się dłoń w pocisk gniewu, nienawiści, zemsty; zgasł jasny promień na dłoni.
Objawiła mi się prawda jedyna, konieczna, nieunikniona: ta pięść robotnika wybuchnie jak straszliwy ładunek i zniszczy stary, zły świat, który topi się we krwi ludów, który morduje dzieci, którym władają ciemne moce międzynarodowych kapitalistów, świat, który wzywa imienia Boga nadaremnie.
Podobną naiwnością (gdzieniegdzie z lekką tylko nutą ironii) urzekają dziś socrealistyczne reportaże z podróży zagranicznych dla „Echa Tygodnia” (choć to właśnie w praktyce reporterskiej wskazuje Różewicz źródło swojej „faktograficznej” poetyki) czy heroiczny w zamyśle dramat o Buczku i nie mniej toporne opowiadanie „Towarzysz Marian” z „Płomyka”, gdzie Buczek staje się wręcz nowym Ordonem. Dla wielbicieli literatury socrealistycznej – jak znalazł. A jednak, gdy czytam otwierający książkę głos młodego Różewicza w „Dyskusji o naszym kino-teatrze”, w której padają wprost argumenty o semickim, wrogim Kościołowi Katolickiemu charakterze filmów zagranicznych (produkowanych przez Żydów) i o konieczności bojkotu tego „złego” (w znaczeniu – jak rozumiem – moralnym) kina do czasu, aż wykształci się i zyska na popularności prawdziwie katolicki film polski, to wolałbym jako czytelnik o tym etapie życia poety i o tym tekście po prostu nie wiedzieć. Mam wówczas nad biurkiem, przy którym piszę tę recenzję, zawieszony zamiast krzyżyka taki ironiczny pytajnik: na ile mówi do nas piętnastoletni Różewicz z początku dwudziestego wieku, a na ile czterdziestoczteroletni Dakowicz prawie sto lat później? Tom Wierszy odzyskanych też otwierał przecież laurkowy, tandetny wiersz „Modlitwa”, opublikowany na łamach tego samego miesięcznika „Pod znakiem Marii”, ale w nim przynajmniej nie było akcentów antysemickich i miał być uwerturą do późniejszych, trudnych zmagań poety z metafizyką. Próbuję sobie wówczas przypomnieć, o czym i w jakim tonie pisałem, będąc w podobnym do Różewicza wieku (na szczęście bez publikacyjnych sukcesów), i chyba wolałbym, żeby nikt o tym nie wiedział i nie zapragnął kiedyś zebrać tego w jakiejkolwiek antologii „pism juwenilijnych”…
Niemniej jednak niezmiennie aktualne pozostają rozważania o polskich czytelnikach poezji, które młody Różewicz poczynił jeszcze przed wojną, opowiadając się oczywiście po stronie awangardy („przyniesie nowej poezji całkowite zwycięstwo”), przeciw „konserwatywnemu” Skamandrowi i szerzej – poezji „jadalnej”, lekkostrawnej (te metafory kulinarne niestety wówczas często wracały w dyskusjach literackich):„… miast kroczyć w jednym szeregu ze zdobywczą awangardą, czytelnik polski »cofa się«. Założenia bowiem poetyckie awangardy i sama twórczość na tych założeniach oparta napawają strachem umysł przeciętnego inteligenta”.
Z pozoru niewiele się zmieniło, a korekta, którą Różewicz wprowadza w kategorię „prostego człowieka” (jego odpowiednikiem byłby dziś mityczny „zwykły czytelnik”) jest niezwykle trzeźwa: ów konsument literatury to mimo wszystko inteligent, a dziś reprezentant klasy średniej, który stawia raczej na wygodę i estetyczną przyjemność niż dyskomfort i intelektualne wyzwania. Już tutaj widać jednak i pewien wyższościowy stosunek Różewicza do publiczności literackiej, jego ścisły związek z wysokomodernistyczną koncepcją sztuki, swego rodzaju elitaryzmem estetycznym awangardy, który widoczny będzie nawet pół wieku później, w z pozoru „postmodernistycznych” i ludycznych” eksperymentach ze Śmietnika (pod red. Jarosława Borowca) czy Kup kota w worku. Nie muszę chyba dodawać, że właśnie ten pozorowany ludyczny element mnie w Różewiczu irytuje najbardziej, bo lokuje się on na zupełnie innym biegunie, niż podobnie wysokomodernistyczny eksperyment z coverami i recyklingiem na przykład Adama Wiedemanna – a przez to jest niezamierzenie sztuczny.
Z tych późniejszych tekstów odzyskanych i zgromadzonych w tomie wygląda jednak ku nam coraz bardziej zmęczony życiem pisarz, wbrew sobie stawiany na cokole, wykonujący kolejne kurtuazyjne gesty z poczuciem, że niewiele ma już do dodania, ale każdy chciałby, żeby powiedział chociaż słowo, a może jednak – Słowo. Unika gazet lub odpowiada wielokropkami, a najlepiej zdaje się czuć w formule bycia „nie na miejscu”. Pojawiają się więc w tomie kolejne odmowy wzięcia udziału w różnorakich ankietach i wydarzeniach, skromne podziękowania za listy oraz nagrody, próby zniknięcia i grzecznego „wymiksowania się” z całej tej literackiej zabawy, oczywiście z typowym dla Różewicza poczuciem humoru. To mimo wszystko dość smutna część tej książki, bo widać w niej doskonale, jak ciąży poecie pozycja Starego Mistrza i związane z tym medialne formy bycia laureatem, które okazują się bardziej męczące niż fizyczna starość, na którą stara się zwrócić uwagę słuchaczy i czytelników. Może to, co napiszę, nie będzie specjalnie zręczne, ale kto mieszkał we Wrocławiu w ostatnich latach życia autora Niepokoju, doskonale pamięta umizgi miejscowej władzy, Silesiusowe pokłony i polityczne spoufalenia, które miały ukazać polityków w świetle nieprzemijającej przyjaźni i szacunku wobec autora. Świadectwem tego w tomie jest rozmowa „Wiersz szuka domu”, drukowana w „Tygodniu Powszechnym”, przeprowadzona przez ówczesnego prezydenta Wrocławia, znanego mecenasa sztuki, Rafała Dutkiewicza. Jeszcze ze studiów pamiętam ironiczne komentarze na ten temat, wymieniane w Instytucie Polonistyki… Jest to zresztą topos, który stworzył sam Różewicz w słynnym wierszu „przyszli żeby zobaczyć poetę” z 1982 roku, jakby doskonale wiedział, co będzie dalej.
Co robię? Chodzę na spacery – obojętnie komentuje przyznanie Nagrody Literackiej Nike na łamach „Gazety Wyborczej” za tom Matka odchodzi– takie mam hobby, ponieważ nie jeżdżę konno ani samochodem i nie wiosłuję. Najbardziej lubię spacery na małych odcinkach, od punktu do punktu, tam i z powrotem robię kilka kilometrów. Czasem ludzie chodzą tak od ściany do ściany, sześć kroków w jedną, sześć w drugą stronę, ale niech pani nie pisze, że czuję się jak ci zamknięci w celi, bo zaraz ktoś wymyśli jakąś nadinterpretację.
Ja po prostu chodzę, bo to mi sprawia radość. Idę i zbieram kasztany i żołędzie, jesienią nie mogę się oprzeć czarowi kasztanów. Może to atawizm z dzieciństwa, gdy z kasztanów i żołędzi robiło się zabawki, ustawiało się jak szeregi wojska.
***
Najwięcej radości sprawiają w Tekstach odzyskanych krótkie prozy – przypominają bowiem i o kunszcie językowym Różewicza, i o różnorodnej stylistyce, którą potrafił się posługiwać. Warto na nie zwrócić uwagę nie tylko jak na pisarskie wprawki autora, ale jako na doskonałe zadania dla adeptów kursów kreatywnego pisania, którzy mogą z nich czerpać wiedzę o kunszcie krótkiej formy, czy będzie to temat obozowy w „Czekam…”, odegrany w rytm stukających kół pociągu, czy wręcz barokowy, ornamentacyjny fragment żołnierski „Borem, lasem”, który, swoją drogą, zdecydowanie wzoruje się estetycznie na żołnierskich prozach Józefa Czechowicza:
Oddział posuwał się szybkim marszem. Chmura kurzu zasnuła maszerujących i tylko miarowy odgłos świadczył o tym, że pełzający obłok ma sto kilkadziesiąt podkutych gwoździami kończyn. Znużona, splątana droga rozwijała się mozolnie pod nogami piechurów. Wielogodzinny marsz osiadał ołowiem w całym ciele, usztywnione nogi grzebały w sypkim, miałkim piachu i miesiły go na ciasto.
Chciałoby się powiedzieć: ten to miał frazę! Nawet w tak nieistotnych, przypadkowych tekstach, które potem, już na potrzeby zbiorów opowiadań, poddawał wielokrotnym cięciom i przeróbkom, widać kunszt oraz językowy geniusz Różewicza. Aż trudno uwierzyć, że wyłoni się z tego poeta do granic lakoniczny, wręcz kostyczny w swoim rozumieniu konsekwencji awangardowego minimalizmu.
Skrendo w BN-owskim opracowaniu poezji dawał czytelnikom dwie proste lecz poręczne wskazówki, jak dziś czytać Różewicza, a raczej czego od tej lektury nie oczekiwać:
… jest dziedzicem awangardy – czasem wręcz synem marnotrawnym, zbuntowanym, niepokornym, ale jednak z niej się wywodzącym. Dlatego radykalnie odrzuca porządki rodzajowe i gatunkowe. Swą generalną strategię przedstawia następująco: „U mnie zawsze jest „tak zwany”, „tak zwana”, bo czysty gatunek ulega różnych deformacjom, różnym zabiegom”. (…) Druga wskazówka: przyjąć, że wiersze tego autora nie mają ostatecznej wersji, końcowej redakcji, ostatecznego i „właściwego” miejsca w jego dorobku. Pojawiają się i znikają w kolejnych wydaniach, migrują z książki do książki, istnieją w wielu różnorodnych wersjach …
W tym sensie Teksty odzyskane są doskonałym uzupełnieniem obu tych tez: jako całość stanowią sylwę, niespójną, chaotyczną, ale jednak mającą kronikarski walor, a jak stwierdzał wielokrotnie sam Różewicz, jego wiersze biorą się właśnie z przeżyć osobistych i pamięci jako próba zapisu doświadczeń historycznych. Poza tym są właśnie takim kolejnym wglądem w niegotowy korpus, niedający się domknąć nawet w dwunastu tomach utworów zebranych w płóciennych oprawach od Wydawnictwa Dolnośląskiego.
Z innej beczki: bezcenna (a przy tym – jak się okazuje – pomocna i bardzo zasadna) jest recenzja wydawnicza, którą Różewicz napisał do tomu Wirpszy, nie tylko Z mojego życia poprawiając w nim mnóstwo rzeczy, ale wręcz strofując swojego starszego kolegę po piórze:
Poeta wypowiada rozmaite mądrości życiowe, trochę gawędzi, trochę ględzi; zabiera się do tworzenia recept filozoficznych – przypomina owego jegomościa, który żyjąc w odległych krainach, dokąd nie dochodziły żadne zdobycze techniki i cywilizacji, wynalazł w roku, powiedzmy, 1952 młynek do kawy lub moździerz.
(…)
Jeden tylko krok dzieli tego rodzaju napuszoną gadaninę od grafomanii; talent, oczytanie, wielka kultura literacka mogą jednak uchronić (i chronią!) poetę od niej. Ale „granica” czasem bywa bardzo wąska – chciałoby się krzyknąć: poeto! Uwaga!
Nonsensy, pseudopoetycka gadania, „w samym założeniu tych wierszyków leży jakieś nieporozumienie” – Różewicz jest ostry, cyniczny, ale też zabawny, a ponadto sprawiedliwy, i ani na chwilę nie zapomina, że ma w osobie Wirpszy do czynienia z utalentowanym i docenionym poetą „młodej generacji”, którego tom trzeba po prostu wydawniczo „uratować” rzetelną redakcją. Gdyby i dzisiaj pisano takie recenzje wydawnicze (ktoś jeszcze je pisze czy zmieniły się po prostu w podkładki pod wnioski do finansowania publikacji?), zarówno poeta, jak i redaktor tomu, mogliby liczyć na surowy, ale pomocny głos jeszcze przed popełnieniem jakiejś grafomańskiej wpadki.
Nie wiem, czy można powiedzieć o tym tomie, że jest to „Różewicz nieznany – odsłona druga”, czyli tak, jak Dakowicz zatytułował posłowie. Choć część z tych tekstów rzeczywiście się zapomniała, a inne trwały raczej w krótkiej pamięci krytyki niż historyków literatury, część została odnaleziona w innych archiwach lub prasie, do której nikt już nie zagląda, to syntetyczna postać Różewicza, jaka wyłania się z tej przypadkowej kolekcji, ułożonej głównie przez los i ograniczone możliwości redaktora, bardzo przypomina poetę, którego dobrze znamy i który ledwie dekadę temu próbował z gracją, po angielsku zniknąć z głównej sceny. W posłowiu do Wierszy odzyskanych, rozwijając swoją koncepcję fantomowej poezji Różewicza, Dakowicz retorycznie pytał:„Co odsłaniają »wiersze odzyskane«? Przede wszystkim: człowieka. Człowieka piszącego wiersze. Najpierw nieporadnie i po omacku. Wędrującego po śladach poprzedników, posługującego się koślawymi rymami, powtarzającego rytualne literackie gesty”. Zapowiadał też ciąg dalszy tego „odzyskiwania”, „portretowania” i „preparowania”. Chyba się udało, skoro Teksty odzyskane ujrzały światło dzienne. Jest to taki tom, który czyta się trochę jak dziennik, a trochę jak zbiór notatek o czyjejś egzystencji, może nie kartotekę i na pewno nie rozrzuconą, ale jednak z dość luźnym wiązaniem i wyraźną sygnaturą. Wybór wierszy z „Biblioteki Narodowej” zamykał tekst z tomu To i owo – „jeszcze jeden dzień” i ja też chciałbym nim zamknąć ten zbiór refleksji, bo chyba najbardziej podziwiam u starego Różewicza właśnie tę umiejętność kontestowania rynkowego modelu życia literackiego i spokojnego zanikania, z której uczynił poetyckie credo swojej senilnej poezji:
(…)
wiesz
znów napisałem wiersz
wczoraj przeczytałem
mój wiersz który pan napisał
przed śmiercią
ucieszyłem się że piszemy
podobne do siebie wiersze
piszę wiersze które są
podobne do wierszy
wielu poetów
spełnia się marzenie
mojego życia
antologia polskiej poezji
bez dat i bez nazwisk
utwory anonimów
jakie to piękne
nie ma nagród
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego