Maja Urban jest chorwacką poetką, triathlonistką, ironmanką, ultramaratonką. A ponadto mistrzynią, rekordzistką, nauczycielką. Studiowała hungarystykę i filologię klasyczną. Zajmuje się nauczaniem węgierskiego. Wszystkie te przymioty, umiejętności, zajęcia wyliczam nie bez powodu, bo właściwie każde z nich – w mniejszym lub większym stopniu – znalazło sobie miejsce w Statui wolności. Taki tytuł nosi druga książka autorki, która za debiut Urbane otrzymała nagrodę Zdravko Pucak. A teraz w ręce polskiego czytelnika lub czytelniczki, dzięki realizacji „Nowego europejskiego kanonu literackiego”, trafia właśnie Statua… w tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego, zapowiadana jako „tom wierszy portretujący sprzeciw wobec świata społecznych konwencji i kwestionujący powierzchowny feminizm”.
Jak te zapowiedzi mają się w praktyce? Całkiem nieźle. Tytuł jest właściwie swoistą deklaracją niepodległości podmiotki, która konwenanse ma głęboko w nosie (a na domiar złego w nim dłubie!). Krytycznie odnosi się nie tylko do prób wpasowania jej w jakieś ramy, ale również do pewnej spolegliwości społecznej, wspomnianego „powierzchownego feminizmu”, w którym czyny nie idą w parze ze słowami, a kompromis jest ważniejszy od dobrostanu jednostki. Podmiotka nie pasuje do koleżanek, nie dorasta do oczekiwań, nie dostosowuje się do narzuconych zasad. Praktykuje, powiedzmy, „brzydki” feminizm, taki bez filtra na Instagramie, taki, którego w marketingu się nie lubi, bo robi kiepski pijar. Taki, którego chyba trochę brakuje.
chcieli mnie udobruchać
alkoholem
ale się nie dałam
pozwoliłam
utopić się w bieli
ani myślałam
być piękna
i szczęśliwa
Jest szczera, czasem wręcz bezlitosna. Nie stroi się dla czytelnika: bywa złośliwa, okrutna, bardzo wymagająca, zadufana w sobie. Czasem wręcz trudną ją polubić, a do tego nie jesteśmy przyzwyczajeni: bohater – i w prozie, i w poezji – chce nas sobie zjednać, budzi naszą sympatię albo chociaż współczucie. Urban zupełnie się tym nie przejmuje, słowami wierszy wypowiada niekiedy skrajnie krytyczne, nawet obraźliwe opinie. To ciekawe, rzadkie, potencjalnie trudne dla odbiorcy. Niewątpliwie natomiast – prawdziwe, bo przecież feminizm to nie kwiatki i brokat. W każdym razie nie tylko: „(…) może ja potrzebuję/ (…) zimna/ trosk/ bólu”. Może wszyscy, przynajmniej od czasu do czasu, potrzebujemy.
To „niestrojenie się” dla czytelnika przekłada się też na formę tekstu. Poetka jest blisko stylu Różewiczowskiego, choć jej rezygnacja z ozdobnych środków i potencjału wersyfikacji ma zupełnie inne przyczyny niż te, które kierowały autorem Czerwonej rękawiczki. Urban po prostu nie stara się podobać ani przypodobać, nie na tym jej zależy. Nie ma tu przenośni, rozbudowanych metafor, spiętrzonych epitetów. Ma być prosto, krótko, zwięźle i na temat. Jak coś nie pasuje – droga wolna, nikt do lektury nie zmusza, „niech spada na drzewo”. Wnętrze wiersza jest niezwykle spójne z jego zewnętrzem, więc choć mogłoby się wydawać, że stosowany przez poetkę zapis wynika z pewnego niedbalstwa albo – może inaczej – pośpiechu, o którym za chwilę parę słów, tak naprawdę bierze się wprost z tego, co dzieje się w środku wiersza. Autorka konsekwentnie się tego trzyma, czyniąc z prostoty (przekazu i zapisu) niewątpliwie jeden z największych atutów swoich wierszy.
Statua wolności to też wiele innych wątków, niekoniecznie bezpośrednio związanych z feminizmem. Motyw sportu również wyraźnie widać w zamieszczonych w tomie wierszach. Niekiedy zupełnie dosłownie („maraton zmęczenie zmiana klimatu”), a innym razem przez sam fakt, że jesteśmy w biegu. Taka forma szybkiego podróżowania bardzo współgra z oszczędnością poetyki Urban. Pośpiech, ruch, zmiany krajobrazu; często ledwie rzucamy okiem na ludzi czy otaczające nas widoki, bo po prostu nie możemy poświęcić im więcej czasu. Poetka raczej zarysowuje sytuacje niż uważnie się im przygląda albo wyławia z tego tła pojedyncze elementy, resztę pozostawiając wyobraźni. Liczy się tempo i koncentracja na celu.
Ważne w tych wierszach są także odniesienia kulturowe i językowe. Razem z podmiotką zmieniamy miejsca, uczymy się obcych nazw i słów; „przyjdzie nowy język/ wskaże cię/ ocali?”. Jest w tym i zupełnie szczera fascynacja nowym, obcym, nieznanym, postrzeganie zmiany jako szansy, i równoczesne pogodzenie z tym, że to nieznane okaże się ostatecznie znanym, akceptacja pozbawiona goryczy i złości.
gdziekolwiek trafisz
nie będzie to
twoje miejsce
(…)
bo nie trzeba iść
na koniec świata
po samotność
i rozczarowanie
Urban zaludnia swoje wiersze przypadkowymi przechodniami, mijanymi ludźmi, niespodziewanymi gośćmi. Niewątpliwym walorem jej pisania jest to, że znajduje się ono bardzo blisko życia. Jej feminizm to nie modne pojęcie używane dla prestiżu w akademickich dyskusjach. Jej język to proste komunikaty, konkret, użyteczne przekleństwa. Interesuje ją tu i teraz w całkiem prostej postaci: wakacje, wyjścia do kawiarni, codzienne przyjemności oraz wyzwania. Czasem udaje jej się uchwycić jakiś szczegół otoczenia, detal, który mógłby nam umknąć. Innym razem opisać coś, co okazuje się wspólnym doświadczeniem, drobiazgiem łączącym ponad podziałami („to przywilej/ móc latem pobyć/ sam na sam z wyobraźnią / nikt nie zawraca ci głowy/ pływasz czytasz donkiszota”). Nawet w tym pędzie, w jakim nieustannie wydaje się być podmiotka, niekiedy udaje się jej wypatrzeć w szybko zmieniającym się otoczeniu element, na którym warto skoncentrować uwagę i umieścić go w wierszu. To może być kropla deszczu, dochodzące skądś dźwięki skrzypiec, tanie lody, drogie trampki. Nie ma niczego, co dla wiersza byłoby niewarte odnotowania.
Czy Statua wolności musi się podobać? Nie. Wydaje mi się, że to pytanie można sformułować nawet jeszcze inaczej: czy Statua wolności ma się podobać? I odpowiedź na to pytanie wciąż może brzmieć „nie”. Co nie znaczy, że lektura nie dostarcza żadnej przyjemności czy nie jest wartościowa. Maja Urban proponuje wiersz bez retuszu. Nie chodzi tu o jakiś naturalizm zapisu czy braki warsztatowe, a raczej takie podejście do materii tekstu, które każe ją respektować w możliwie naturalnej, niekoniecznie najlepszej formie. W relacji z czytelnikiem autorka stawia na bezpośredniość, rzetelność, mówienie wprost i nieowijanie w bawełnę. To w jakiś sposób literacko ożywcze i choć wiersze chorwackiej autorki dają pewne wrażenie dyskomfortu, stawiane przez nie pytania czy diagnozy są istotne tak z punktu widzenia literatury, jak i socjologii. Urban jako poetka nie jest zależna od wpływów określonych szkół czy metodologii, a jej podmiotka jest niezależna jako osoba. Jest, zgodnie z tytułem, statuą wolności, choć pozbawioną funkcji symbolicznej. I dobrze – bo ta odbierałaby podmiotowość. Statua wolności pozostawia z ciekawym doświadczeniem, być może iluzorycznym, poznania kogoś poprzez tekst. Nie musicie tego kogoś lubić. Może nawet nie będziecie. Ale z pewnością obdarzycie go szacunkiem. To zdecydowanie ważniejsze.