Zabawny zbieg okoliczności. Książkę Jarniewicza dostałam na maila w wigilię Wszystkich Świętych, cztery dni po pogrzebie mojej babci. Otworzyłam ją na szybko, do przejrzenia, zaraz miałam wyjść na tak zwane miasto, mijać zabawnie poprzebieranych ludzi, zapijać utrzymujący się w gardle i nozdrzach prosektoryjny zapach. Trochę się jednak spóźniłam na planowane spotkanie, bo dotarło do mnie właściwe znaczenie tytułu ślicznie złożonych w plik .doc wierszy. Dotarło i spowolniło ruchy.
Puste noce, noce czuwania nad trumną i ciągnięcia modlitw śpiewnym głosem, noce chwytania zimnych, pozbawionych życia dłoni w swoje, (jeszcze) ciepłe, to coś, czego ja i prawdopodobnie całe moje zabierzecie-śmierć-ode-mnie-i-zatrzymajcie-w-sterylnych-warunkach-domu-pogrzebowego pokolenie nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. Mierzi mnie pomysł na otwartą trumnę. Zaskakuje bohater youtubowego filmu (wspomnianego w wierszu „Mail z linkiem”), który jako jeden z chórzystów kontynuujących tradycję śpiewów przy zmarłym mówi, że to wciąga. Spróbował raz jeden, drugi – a wkrótce potem stał się stałym śpiewakiem w czasie pustych nocy. Gdy tylko we wsi ktoś umierał, on szedł, pociągany magnetyzmem chłodnących ciał (wtrącenie autorki – w przypływie fantazji).
Muszę tymczasem przeprosić odbiorczynie i odbiorców tego tekstu za te niezbyt interesujące osobiste wtręty, za wynurzenia i wkradającą się do tekstu intymistykę. Wykonam jednak ruch poniżej wszelkiego poziomu: usprawiedliwię się postawą autorską. Jarniewicz w wywiadzie z Filipem Wyszyńskim o książce Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną powiedział: „Nie wiem, jak to jest, gdy jest »się«, więc powiem, jak to jest u mnie, albo ze mną”. Ja też poddaję się, gdy mam opisać doświadczenie odbioru Pustych nocy. Mogę co najwyżej zarysować perspektywę mojego, zupełnie osobistego odczytania tego tomu. Dzieje się tak ze względu na specyficzne połączenie obecne w wierszach Jarniewicza: z jednej strony zindywidualizowane repozytorium kulturowe, mieszczące w sobie na równych warunkach polski romantyzm, anglosaską awangardę, media społecznościowe i wiele, wiele innych; z drugiej – zdemitologizowaną, medialną codzienność.
Tom otwiera tytułowy wiersz, który jest interesujący nie tylko ze względu na – opisaną już przez Adama Poprawę subtelną, precyzyjnie skonstruowaną prozodię – ale także na zabieg charakterystyczny też dla późniejszych tekstów w tomie: burzenia sztuczności i złudzeń. Podsycania poczucia braku. Każdy artefakt, który w tym wierszu się pojawia, zostaje natychmiast połączony z wizją swojego końca, wszystko dosięgane jest przez przemijanie i pointowane przez wojnę (czasem przez wojenkę). To, co romantyczne, a wręcz magiczne (złota kareta z dyni, srebrny pierścionek z gwiezdnego pyłu) próbuje wypełnić pustkę straty, ale zamiast tego, samo staje się przedmiotem przemijania.
***
Inny zabawny zbieg okoliczności. Siedzę w pracy, przy muzealnej recepcji. W ukryciu otwieram na komputerze plik z najnowszym tomem Jarniewicza. W holu galerii stoi dziewczynka, czeka na swoją mamę i ogląda rzeźbę chińskiego smoka. Nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczyna śpiewać. Dziecięce: lalalalalala, la, lala laa układają się w znaną mi melodię. „O mój rozmarynie” – rozpoznaję szybko, chociaż nie jestem pewna, czy nie dorzucam znaczeń do przypadkowo intonowanych sylab. Wracam wzrokiem do tekstu, który partyznacko otworzyłam na służbowym sprzęcie. Przed moimi oczami pojawia się wiersz „Defilada”. Cytaty z części wojskowej kodeksu karnego przeplatają się z żołnierskimi pieśniami, głównie legionowymi, ale i z czasów Kościuszki czy nawet z XVI wieku („Pieśń o kole rycerskim”). Nie brakuje także spodziewanego „O mój rozmarynie”, choć pojawia się w cokolwiek zaskakującym kontekście:
Żołnierz, który wprawia się w stan nietrzeźwości lub odurzenia
(Dadzą mi manierkę z gorzałczyną)
Jakie biedne stają się rojenia potencjalnego ułana – podmiotu jednej z najpopularniejszych pierwszowojennych pieśni – o manierce z gorzałczyną (by nie tęsknić za dziewczyną) w obliczu faktu, że „żołnierz, który, po wyznaczeniu do służby lub będąc w służbie, wprawia się w stan nietrzeźwości lub odurzenia innym środkiem, podlega karze ograniczenia wolności, aresztu wojskowego albo pozbawienia wolności do lat 2”. (Potem można wrócić do „O mój rozmarynie” i zastanowić się, jak biedną próbą emocjonalnego szantażu jest cała ta pieśń, ale to już temat na osobną rozprawę).
Za pomocą tego dość prostego zabiegu Jarniewicz zderza ze sobą dwa wielkie kwantyfikatory: prawa i zwyczaju (a może: historii i legendy?), pokazuje oczywiste szpary i niedopasowania, które powstają między nimi, mimo pozornej relacji wynikania. Jasne, że kościuszkowska pieśń cytowana w nawiasie to manifest wkurwienia podwładnych, bitych wcześniej przez panów [„Żołnierz, który uderza podwładnego / (Bijmy dobrze tych zuchwalców)”], ale czy prawo, które z tym wkurwieniem miało dialogować, nie służy raczej do tego, by je zasłonić?
Wojsko i wojna stanowią zresztą w Pustych nocach coś więcej niż tematy. Są jakby tłem, nadrzędnym fetyszem, bez którego nie mogą obyć się żadne inne wielkie sprawy. Najbardziej subtelne opisy zgrywają się z wojskowym marszem i znów swój renesans przeżywa stare jak świat i równie banalne spotkanie Erosa z Tanatosem. Przekuwa się to jednak w coś więcej niż taniec metafor – urasta do rangi obsesji codzienności wojny.
A więc wojna
Jeśli wojna jest przedłużeniem czegokolwiek, choćby
innymi środkami, to chyba tylko tych chwil, kiedy
przypominam sobie, jak pręży ci się skóra i twardnieją brodawki, albo
kiedy wpuszczasz pod prześcieradło, które nas przykrywa,
zielonego świerszcza, i robi się nam trojgu
jak na łące w słońcu.
Z jednej strony z maksymy pruskiego generała wyrasta scena wręcz sielankowa, z drugiej zaś na odwrót: ta sielankowa, erotyczna wizja musi przez cały czas być podszyta maksymą pruskiego generała („Der Krieg ist eine bloße Fortsetzung der Politik mit anderen Mitteln”). Trudno zapomnieć o wojnie czy śmierci, jeśli traktuje się je jako rzeczy doraźne, aktualne, trwające. W innej rozmowie, z Joanną Mueller, Jarniewicz mówi: „doraźność czy akcydentalność, jest dla mnie nie tyle wartością, ile podstawowym wymiarem życia. Nie rajcuje mnie, ale jest”. Tu znów: wojna nie musi rajcować, podobnie jak śmierć. Ale jest. I jest jednym z elementów codzienności. Ponadto: jest elementem trudnym do ignorowania. Nie da się skupić wyłącznie na rzeczach czystych czy wielkich, jeśli wokół rozgrywają się brudne, przyziemne i fizjologiczne.
No tak, ale wokół, czyli gdzie? W Pustych nocach pojawia się kilka wojen, które zlewają się ze sobą i z innymi wydarzeniami, tworząc zaskakująco wyabstrahowane konstrukty. Historia okazuje się wyjątkowo płynna. Dialogują ze sobą: wywiad międzywojennej jednostki komunistycznej Stepanowicz-Diduszok, James Bond i Peter Madsen, skazany tego roku za zabójstwo duńskiej dziennikarki („Szpieg, który mnie kochał”). Pojedynczych aktorów rzeczywistości zdają się łączyć jedynie pojęcia, używane do ich opisu. Słowa opanowują opisywane, ale jednocześnie udowadniają własną bezużyteczność. „Doświadczenie języka to doświadczenie bezdomności”[1].
Ostatecznie ta wojna prowadzi do ucieczki, jak w wierszu „Idzie deszcz, idzie sikawica”. Dezercja to miejsce w języku, a to oznacza, że uciec można od wszystkiego i od wszystkich z wyjątkiem samej ucieczki.
***
W lekturze tych wierszy nie chodzi o ostentacyjne dekodowanie nawiązań, a o otwarcie się na zbiegi okoliczności. Codzienność bywa boleśnie uniwersalna, z wierszem Jarniewicza można spotkać się w zaskakującym momencie tego bólu. Zakończę to sprawozdanie ze zbiegów okoliczności bez silenia się na próbę syntezy. Synteza ten wiersz mogłaby zabić.
Przypisy:
[1] Z Jerzym Jarniewiczem o książce Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną rozmawia Filip Wyszyński, http://portliteracki.pl/przystan/teksty/zawsze-poslowiem-z-jerzym-jarniewiczem-rozmawia-filip-wyszynski.