recenzje / ESEJE

Że sensem bycia jest troska

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa książki Dni powszednie i święta Julii Szychowiak, wydanej w Biurze Literackim 15 października 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Z taki­mi toma­mi zawsze jest pro­blem. Nie bar­dzo wia­do­mo, co moż­na do nich dodać, co jesz­cze napi­sać i jak to zro­bić, żeby nie prze­ga­dać spra­wy. Tekst kry­tycz­ny w takim przy­pad­ku naj­bar­dziej dosad­nie odczu­wa swo­ją nie­współ­mier­ność wobec poetyc­kie­go mate­ria­łu, na któ­rym przy­szło mu żero­wać. Zba­cza w inne stro­ny, zaczy­na roz­wo­dzić się nad kon­tek­sta­mi, zja­wi­ska­mi i ewo­lu­cją form lite­rac­kich. W ramach tej mowy-tra­wy wspo­mnę więc tyl­ko, że mini­ma­li­zmów u nas dosta­tek, a ostat­nio wyra­sta­ją jak grzy­by po desz­czu i nawet nie­któ­rym z nich uda­je się prze­su­nąć w śro­dek poetyc­kie­go obie­gu, tzn. do waż­nych nagród i gustów czo­ło­wych gre­miów. Na począt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych moż­na było mówić wła­ści­wie tyl­ko o jed­nej ścież­ce, do dziś aktu­al­nej i wyzna­cza­ją­cej jakiś punkt odnie­sie­nia: o odkry­tej ponow­nie przez „bru­Lion” i pod­trzy­ma­nej przez BL fascy­na­cji poezją Kry­sty­ny Miło­będz­kiej (gdzieś na hory­zon­cie maja­czy­ło jesz­cze poszu­ki­wa­nie wschod­nich minia­tur za spra­wą Cze­sła­wa Miło­sza czy byłych nowo­fa­low­ców). To w jej cie­niu zaczy­na­ła Julia Szy­cho­wiak pisać wier­sze, podob­nie skon­den­so­wa­ne, podob­nie reto­rycz­ne i osob­ne, do dziś pozo­sta­ją­ce jakoś na boku wobec wize­run­ku medial­ne­go autor­ki jako „face­bo­oko­wej pod­słu­chi­wacz­ki codzien­no­ści i rela­cji rodzin­nych” oraz wobec jej aneg­do­tycz­no-neu­ro­tycz­nej pro­zy Całe życie z moim ojcem (2016), któ­ra spo­tka­ła się ze spo­rym uzna­niem (podob­nie jak wyda­ne póź­niej, rów­nie neu­ro­tycz­ne Życie Adel­ki Ade­laj­dy Tru­ściń­skiej).

Ale mia­ło być naj­pierw o mini­ma­li­zmach. Po Miło­będz­kiej mamy zatem nagra­dza­ne­go Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, któ­re­go ostat­nie tomy dostą­pi­ły naj­wyż­szych lau­rów, zasłu­że­nie zresz­tą. Na prze­ciw­nym bie­gu­nie znaj­dzie­my iro­nicz­ne­go mini­ma­li­stę Dar­ka Fok­sa, któ­ry swo­imi języ­ko­wy­mi kli­sza­mi, wyci­na­ny­mi z róż­nych obie­gów, zdo­łał napi­sać już chy­ba całą histo­rię kina, poezji i popkul­tu­ry (dla drwa­li i dla kosy­nie­rów). W młod­szym poko­le­niu doce­ni­li­śmy już co naj­mniej dwie mini­ma­list­ki: Nata­lię Malek, któ­ra Kor­dem odkry­ła coś zupeł­nie nowe­go, obce­go naszej dyk­cji, jak­by spleść anglo­sa­ski ima­gizm z peipe­row­skim roz­kwi­ta­niem, oraz Ilo­nę Wit­kow­ską, na któ­rej krót­kie for­my z nagie­go życia we wszel­kich prze­ja­wach nie mam dobrej nazwy w kil­ku sło­wach. A jeśli wziąć pod uwa­gę Poemat filo­zo­fu­ją­cy Edy Ostrow­skiej z ostat­nie­go roku, liczą­cy nie­wie­le ponad pięć­set słów, oraz wro­cław­skie tomy Kla­ry Nowa­kow­skiej, uzy­ska­my wie­le odręb­nych wizji tego, jak i po co reali­zo­wać we współ­cze­snej poezji postu­lat oszczęd­no­ści słów i emo­cjo­nal­nej powścią­gli­wo­ści.

Szy­cho­wiak naj­bli­żej jest oczy­wi­ście do Miło­będz­kiej i Nowa­kow­skiej. To wciąż poezja codzien­no­ści, uważ­nie wsłu­chu­ją­ca się w ota­cza­ją­cy świat, pie­lę­gnu­ją­ca detal, ale też rów­nie wie­le uwa­gi poświę­ca­ją­ca wąt­pią­ce­mu w sie­bie „ja”. Zacznę jed­nak od opra­wy gra­ficz­nej, bo każ­dy tom mini­ma­li­stycz­ny jest na swój spo­sób arte­fak­tem (Uli­ca sło­wiań­ska była sza­rym, ręcz­nie szy­tym bru­lio­nem, Kord to poetyc­ko-foto­gra­ficz­na koope­ra­ty­wa, Susza nawią­zy­wa­ła sty­li­sty­ką do arcy­dzieł edy­tor­skich Gal­li­mar­da, a Poemat filo­zo­fu­ją­cy… cóż, sprawdź­cie Pań­stwo sami). Tomo­wi Szy­cho­wiak towa­rzy­szy kon­se­kwent­na czerń gra­fik, rów­nie mini­ma­li­stycz­nych, co same wier­sze (skrom­niej się chy­ba już wydać tego nie dało, co sta­no­wi miłą odmia­nę od Intra i uda­ny powrót do cza­sów Wspól­ne­go języ­ka czy Po sobie). Z począt­ku poja­wia­ją­ce się na pierw­szych stro­nach pro­sto­ką­ty mecha­nicz­nie zin­ter­pre­to­wa­łem jako okna wie­żow­ca, w któ­rym zga­szo­no świa­tło, jak w wiel­kim, miro­no­wym mrów­kow­cu. W kolej­nych obra­zach figur jest jed­nak coraz mniej, aż do zupeł­ne­go roz­pro­sze­nia w kil­ku (sied­miu) polach, któ­re wciąż opie­ra­ją się bie­li stro­ny. I wte­dy pomy­śla­łem o czymś innym: tablicz­ce cze­ko­la­dy, kost­kach, któ­re kolej­no, dość przy­pad­ko­wym ruchem, wycią­ga­my ze sre­ber­ka. Zna­cie Pań­stwo te sta­re kalen­da­rze adwen­to­we, któ­re mia­ły ukry­te pod data­mi cze­ko­lad­ki? Co praw­da pól jest u Szy­cho­wiak aż 42 i nie mam poję­cia, czy coś kry­je się za magią liczb z poszcze­gól­nych obraz­ków, ale sko­ja­rze­nie pozo­sta­je obo­wią­zu­ją­ce (a może czy­tam je w złą stro­nę i jest to raczej sześć tygo­dni, kart­ki wyrwa­ne z kalen­da­rza, uło­żo­ne na pła­skiej powierzch­ni stro­ny, jak suge­ro­wać by mogła okład­ka?).

Dni powsze­dnie i świę­ta, zapo­wia­da­ne wcze­śniej zwy­kle jako Dni powsze­dnie, świę­ta, to tom-kalen­darz, uwol­nio­ny jed­nak od typo­wych prak­tyk dato­wa­nia, odli­cza­nia, wska­zy­wa­nia na kon­kre­ty czas i w ten spo­sób aktu­ali­zo­wa­nia poezji w tryb dzien­ni­ka. Nic z tego, co Jacqu­es Der­ri­da napi­sał w słyn­nym Szib­bo­le­cie przy oka­zji wier­szy Pau­la Cela­na na temat daty nie ma tu zasto­so­wa­nia. A jed­nak jest w tomie Szy­cho­wiak coś prócz tytu­łu, co spra­wia, że upływ cza­su pozo­sta­je tu geo­me­trycz­nie roz­pi­sa­ny na płasz­czy­znę, ujarz­mio­ny i uję­ty w sche­mat, że nie spusz­cza­my z nie­go wzro­ku. Może to wła­śnie cha­rak­te­ry­stycz­na dla poet­ki manie­ra śle­dze­nia drob­nych odkształ­ceń w codzien­no­ści, fał­dek na rytu­al­nej struk­tu­rze dnia? Język i wyobraź­nia uru­cha­mia­ją tu klu­czo­wy mecha­nizm odróż­nie­nia (się), wyszu­ku­ją drob­ny błąd, zgrzyt, ana­ko­lut, i zaczy­na się cele­bra­cja nie­przy­sta­wal­no­ści poetyc­kie­go „ja” do świa­ta, do innych ludzi, wresz­cie do same­go aktu pisania/mówienia. To „odróż­nie­nie” to zara­zem alie­na­cja, któ­rą neu­ro­tycz­ny pod­miot Szy­cho­wiak cały czas odczu­wa w prze­strze­ni miej­skiej, w domu, w pra­cy, jak i dowar­to­ścio­wa­nie wła­snej odręb­no­ści, dzię­ki cze­mu zacho­wu­je on pra­wo gło­su, wer­ba­li­zo­wa­nia doświad­czeń w ich naj­mniej­szej, naj­bar­dziej krzą­ta­czej nawet i cze­pial­skiej for­mie. Intro (2014) koń­czył dobry, zysku­ją­cy na aktu­al­no­ści tekst „[Jeste­śmy]”, dedy­ko­wa­ny Tom­ko­wi Puł­ce:

Jeste­śmy
tu i teraz moc­no sko­mu­ni­ko­wa­ni,
jak rzę­sy na powierzch­ni.

Z wier­szem kore­spon­do­wał w książ­ce obraz wpa­trzo­nych w sie­bie gałek ocznych, pozba­wio­nych rzęs. Weź­my pod uwa­gę, że Szy­cho­wiak doko­na­ła tu prze­chwy­ce­nia wła­sne­go, bar­dziej roz­bu­do­wa­ne­go tek­stu „Wpław” z tomu Po sobie, by napi­sać o nie­obec­no­ści, o komu­ni­ka­cji już nie­moż­li­wej, w tych kil­ku sło­wach kon­den­su­jąc para­dok­sy naszej spek­ta­ku­lar­nej „kul­tu­ry obec­no­ści”: poświad­cza­nie przez widze­nie, pra­gnie­nie bycia czy­stym spoj­rze­niem (od oświe­ce­nia po feno­me­no­lo­gię per­cep­cji), potem nie­co roz­pacz­li­we poszu­ki­wa­nia ucie­le­śnio­ne­go spoj­rze­nia, wresz­cie zupeł­nie nie­moż­li­wą paru­zję widze­nia. Czym­że jest bowiem ta „moc­na komu­ni­ka­cja” rzęs na powierzch­ni? Rzęs na powierzch­ni oka? To zakłó­ce­nie, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne dla poezji Puł­ki, nie­przy­sta­ją­cej zresz­tą do wier­szy samej Szy­cho­wiak. Rzę­sy na powierzch­ni wody? A więc splo­tu roślin­ne­go? Wów­czas trze­ba uznać (za zde­kon­tek­stu­ali­zo­wa­nym wier­szem z debiu­tu), że uży­wa­na zwy­kle for­ma nie­po­li­czal­na „ta rzę­sa” ustę­pu­je potrak­to­wa­niu każ­dej rośli­ny z osob­na, jako „tych rzęs”, tych poszcze­gól­nych, spla­ta­ją­cych się ist­nień, któ­re z racji swo­jej kru­cho­ści, ulot­no­ści i nie­istot­no­ści ujmo­wa­ne są zwy­kle jako zbiór.

Z nowym tomem jest podob­nie: to z jed­nej stro­ny poszu­ki­wa­nie połą­czeń (wspól­ny język), a z dru­giej świę­to roz­dzie­le­nia. Widze­nie, obser­wo­wa­nie i pod­glą­da­nie ma u Szy­cho­wiak cha­rak­ter soma­tycz­ny, jak­by było prze­dłu­że­niem ukła­du ner­wo­we­go. Każ­dy wiersz jest jed­nak koń­cem, skoń­czo­ną forem­ką, oddzie­lo­ną od resz­ty, wyizo­lo­wa­ną wbrew wszyst­kie­mu, zupeł­nie jak poetyc­kie „ja” autor­ki. Wspo­mnia­ne powy­żej prze­ci­na­nie się porząd­ków codzien­no­ści (i odświęt­no­ści) z widze­niem (jako oddzie­le­niem oraz poszu­ki­wa­niem wyj­ścia poza nie) sygna­li­zu­je już pierw­szy z tek­stów „Nie­dzie­la han­dlo­wa”, z puen­tą: „Oczy ludzi za mną patrzą razem ze mną”. Para­doks nie­dzie­li spę­dza­nej w mar­ke­cie to zara­zem para­doks bycia sobą pośród ludzi („sto­ją za mną ludzie/ i sto­ją przede mną”), bycia poje­dyn­czym spoj­rze­niem, wysta­wia­ją­cym się na ogląd i oglą­da­ją­cym innych w wiel­kim spek­ta­klu gale­ryj­ne­go wnę­trza, stwo­rzo­ne­go spe­cjal­nie na potrze­by kapi­ta­li­stycz­nej eks­po­zy­cji towa­rów (i ludzi jako towa­rów). Z tej banal­nej sytu­acji, do któ­rej wszy­scy wszak przy­wy­kli­śmy, wyła­nia­ją się jed­nak zabu­rze­nia, ele­men­ty nie­zwy­kło­ści. Na mia­no takie­go zasłu­gu­je już stwier­dze­nie „odpo­czy­wam na rucho­mych scho­dach”, niby oczy­wi­ste (od tego prze­cież są, żeby odpo­cząć na nich od wcho­dze­nia i scho­dze­nia), ale jed­nak dzi­wacz­ne, ska­zu­ją­ce pod­miot kon­tem­plu­ją­cy rze­czy­wi­stość z taką skru­pu­lat­no­ścią na osob­ność. To sta­ła cecha boha­ter­ki wier­szy Szy­cho­wiak: odsta­wa­nie od tłu­mu, wyła­my­wa­nie się z bez­re­flek­syj­ne­go porząd­ku dnia i puen­to­wa­nie odręb­no­ścią rów­nie bez­re­flek­syj­nych rytu­ałów świąt.

Jeste­śmy w kró­le­stwie wzro­ku, w wiel­kim spek­ta­klu patrze­nia i oce­nia­nia, a jed­nak „za mną” zmie­nia się dzię­ki jed­nej liter­ce w „ze mną”. Tu wła­śnie tkwi siła tej poezji, jej moc uogól­nie­nia, roz­sze­rze­nia per­spek­ty­wy i uni­wer­sa­li­zo­wa­nia. Pod­sta­wo­wy ruch tych wier­szy odczu­wam wła­śnie jako napię­cie mię­dzy jed­nost­ką i wie­lo­ścią, jako nie­chęt­ne poszu­ki­wa­nie wspól­no­ty w tym, co z defi­ni­cji sepa­ru­je: we wła­snym „ja”, wła­snym języ­ku, w spoj­rze­niu i w reflek­sji, skie­ro­wa­nej do wnę­trza. Krót­kie omó­wie­nie, poświę­co­ne Wspól­ne­mu języ­ko­wi, Paweł Kozioł traf­nie zaty­tu­ło­wał „Schwy­ta­na w spojrzenia”[1]. Roz­pra­wiw­szy się wcze­śniej z pod­mio­to­cen­trycz­ną teo­rią Harol­da Blo­oma, war­szaw­ski kry­tyk wyko­rzy­stał inną pro­po­zy­cję (Jana Potkań­skie­go) i roz­wa­żał napię­cia, jakie wyge­ne­ru­je pod­mie­nie­nie „sil­ne­go gło­su” na „wzrok”. Wcze­sne tomy Szy­cho­wiak spraw­dza­ły się w takiej opty­ce, stwa­rza­jąc pro­duk­tyw­ne nad­dat­ki na linii oglą­da­nie-wysta­wia­nie się na spoj­rze­nie. Powra­ca­jąc do tytu­łu tam­te­go szki­cu, może­my zało­żyć, że autor­ka jest oczy­wi­ście nadal „uwię­zio­na w spoj­rze­niach”, ale też sama tych spoj­rzeń szu­ka, sama je wysy­ła, pró­bu­jąc w ten spo­sób nawią­zy­wać rela­cje z inny­mi. Teo­ria Blo­oma, czy raczej jego wybit­na opo­wieść o lite­rac­kich ago­nach, nie jest jed­nak zupeł­nie chy­bio­na wzglę­dem naj­now­szej poezji, jeśli w roli mistrzyń obsa­dzi­my star­sze poet­ki, z Miło­będz­ką na cze­le. Autor Lęku przed wpły­wem nie zakła­dał chy­ba, że jego agon może się odby­wać po kądzie­li, bo swo­ją kon­cep­cję roz­bu­do­wy­wał na grun­cie roman­tycz­nych poje­dyn­ków i tak też – w kate­go­riach tra­gicz­ne­go roman­su – opo­wie­dział. Jeśli jakiś rodzaj pro­duk­tyw­ne­go ago­nu miał miej­sce w przy­pad­ku Szy­cho­wiak, to poniż­sze zesta­wie­nie dwóch tek­stów poka­zu­je, jak odda­li­ła się ona od mini­ma­li­zmu autor­ki Ana­gli­fów na rzecz wła­sne­go, intro­wer­tycz­ne­go pisa­nia. Przy­ta­czam „Sie­dem dni” (kolej­ny „wiersz kalen­da­rzo­wy”) w cało­ści:

Opusz­cza­ne, gubio­ne krok po kro­ku, zwy­czaj­ne
ludz­kie spra­wy.

Two­je i moje, prze­ły­ka­ne, odry­wa­ją­ce się od języ­ka
od wie­czo­ra do świ­tu.

To, co z nas wypeł­za, nie wró­ci
mar­twe nie zakwi­ta

Ostat­ni wers to zno­wu powtó­rze­nie, cytat z samej sie­bie. Przy­po­mnij­my zatem „Docho­dze­nie” z Po sobie:

Mówie­nie nas tłu­ma­czy z ciszy pozo­sta­łych,
śmiech prze­cho­dzi w kaszel, świt wyje

w gar­dle, sam sie­bie poły­ka,
języ­ku, mkniesz! Dokąd? Mam mówić?

To, co z nas wypeł­za, nie wró­ci. Mar­twe
nie zakwi­ta.

Zależ­ność mię­dzy tymi dwo­ma tek­sta­mi jest jak zależ­ność mię­dzy rzęsą/rzęsami z koń­czą­ce­go Intro wier­sza „[Jeste­śmy]” i wcze­śniej­sze­go „Wpław”. Dzie­sięć lat minę­ło mię­dzy publi­ka­cją obu tek­stów, ale wciąż łączy je budo­wa, a zwłasz­cza ten ostat­ni dys­tych, z nie­co ina­czej posta­wio­ną prze­rzut­nią. Daw­niej­szy wiersz był bar­dziej auto­te­ma­tycz­ny, bar­dziej przy­po­mi­nał typo­we dla Miło­będz­kiej dzi­wie­nie się akto­wi języ­ko­we­mu, pró­bę ujmo­wa­nia myśli na gorą­co, a struk­tu­rą pytań reto­rycz­nych i wykrzyk­nień naśla­do­wał wręcz Imie­sło­wy. W „Sied­miu dniach” z autor­ki Ana­gli­fów pozo­sta­ło tyl­ko „gubie­nie” i „opusz­cza­nie”, wię­cej nato­miast wtar­gnę­ło codzien­no­ści, a więc tytu­ło­wych dla tomu „dni powsze­dnich”. Ostat­nia prze­rzut­nia istot­nie zmie­nia też akcent: wów­czas posta­wio­ny na to, co mar­twe, teraz na to, co nie wra­ca.

Moż­na zresz­tą odnieść wra­że­nie, że to, co nie wra­ca, jakiś rodzaj doświad­cze­nia utra­ty i świa­do­mo­ści tego, nazna­czy­ły całe Dni powsze­dnie i świę­ta. Kon­tem­pla­cja cza­su ma w tomi­ku Szy­cho­wiak wyraź­ną ska­zę: jest opie­ra­niem się melan­cho­lii, a nie afir­ma­cją teraź­niej­szo­ści. Upły­wa­nie dni ujaw­nia się w kolej­nych powro­tach: dni tygo­dnia („Tam­te dni”), dni uro­dzin („32 jesie­nie moje­go życia”, „11 kwiet­nia”), powro­ty do domu („Wto­rek lub pią­tek”, „Tani ponie­dzia­łek”), powro­ty do miejsc lub do wspo­mnień („Żni­wa”, „[Byłam z kobie­ta­mi i z męż­czy­zna­mi]”, „[Co roku szli­śmy przez pola kuku­ry­dzy]”), nawro­ty codzien­nych czyn­no­ści. Daw­no nie czy­ta­łem tomu tak sku­pio­ne­go na nie­za­wi­nio­nym, auto­ma­tycz­nym powtó­rze­niu; powtó­rze­niu, na któ­re nie mamy wpły­wu, któ­re odby­wa się nie­za­leż­nie od nas, ale uświa­da­mia nam nie­od­wra­cal­ny upływ cza­su.

Dni powsze­dnie i świę­ta są mniej oni­rycz­ne niż pierw­sze tomy Szy­cho­wiak, mniej sur­re­al­ne na spo­sób cha­rak­te­ry­stycz­ny dla „wyzwo­lo­nej wyobraź­ni” i naszej poezji prze­ło­mu wie­ków. Mniej opo­wia­da się o snach (przez co tra­ci jed­nak poet­ka nie­wąt­pli­wy walor, jakim były nie­ocze­ki­wa­ne juk­sta­po­zy­cje, zesta­wie­nia nie­pa­su­ją­cych do sie­bie ele­men­tów), a wię­cej o życiu, mniej też pozwa­la się na egzal­ta­cję i sen­ty­men­ta­lizm. To przy­ziem­ność tego tomu sta­je się nośni­kiem zna­czeń. I dobrze, czy­tam go bowiem jako świa­dec­two lirycz­ne­go intro­wer­ty­zmu, któ­ry mimo wszyst­ko poszu­ku­je wspól­no­ty, pró­bu­je nawią­zy­wać rela­cje, cele­bru­je rodzin­ność i przy­jaź­nie. Czy­tam go mię­dzy dwo­ma minia­tu­ra­mi, któ­re dzia­ła­ją tyl­ko dzię­ki swo­im tytu­łom – „Piszę ten wiersz lata­mi”: „Nie mam początku,/ nie mam koń­ca”, oraz „Wier­szem o miło­ści”: „jesz­cze piszę”. Te dwa­dzie­ścia pięć skrom­nych tek­stów ma wpi­sa­ną w sie­bie zasta­na­wia­ją­cą roz­pię­tość cza­so­wą (począ­tek i koniec, naro­dzi­ny poet­ki i to, co będzie po jej śmier­ci), wygry­wa­ną dosko­na­le mię­dzy tym, co powra­ca jako skoń­czo­ne, a więc mar­twe, porzu­co­ne, zbęd­ne jak sam wiersz, a tym, cze­mu autor­ka nie pozwa­la wybrzmieć i dobiec koń­ca: żywe, wspo­mi­na­ne, uży­wa­ne, „jesz­cze pisa­ne” i „jesz­cze kocha­ne”, z zacho­wa­ną szan­są na inne zakoń­cze­nie. Ta ambi­wa­len­cja cza­sów „doko­na­ne­go” i „nie­do­ko­na­ne­go” to, obok gry spoj­rze­nia­mi, a więc spo­strze­że­nia­mi i prze­ocze­nia­mi, naj­bar­dziej poru­sza­ją­ce filo­zo­ficz­nie wąt­ki Dni powsze­dnich i świąt. Poza nimi jest jesz­cze cała resz­ta – to, co po pro­stu dane, codzien­ne, nie­wy­ma­ga­ją­ce kry­tycz­ne­go śledz­twa, i to, co lirycz­nie nad­da­ne, poru­sza­ją­ce, otwar­te, jak w final­nym geście ręki, się­ga­ją­cej po her­ba­tę:

Przy­jeż­dżam do niej, żeby jej przy­po­mnieć,
że jestem. Od razu idzie zapa­rzyć her­ba­tę,

gdy wycho­dzi z kuch­ni, nie pamię­ta, dla kogo jest dru­ga szklan­ka.
Wycią­ga do mnie rękę i się­ga po pamięć.

(„Wto­rek lub pią­tek”)


Przy­pi­sy:
[1] Paweł Kozioł, Prze­rwa­ne pro­ce­sy, War­sza­wa 2011.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania