Wiara, nadzieja i krwawa łaźnia
nagrania / transPort Literacki Różni autorzySpotkanie z udziałem Filipa Łobodzińskiego, Tadeusza Sławka i Oli Budki w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.
WięcejRecenzja Tadeusza Sławka, towarzysząca wydaniu książki Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukazała się w Biurze Literackim 30 listopada 2020 roku.
1.
A cóż za okropne nonsensy wygadujemy!
Lewis Carroll: O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra
Przeł. Maciej Słomczyński
Co właściwie, czytelniku, przeczytałeś przed chwilą? Jakąż to książkę zamknąłeś i z jakimi myślami ją odkładasz? A może, jak Tristram Shandy, masz ochotę zawołać „Niebiosa niech ulitują się nad nami!”, bowiem, równie jak on, czujesz się wyprowadzony w pole. Niewykluczone, że chciałbyś westchnąć całkowicie zdezorientowany, jak matka Tristrama, „Boże! Cóż to znowu za historia?”, a odpowiedź, jaką usłyszałbyś niewiele wyjaśniłaby. Bo cóż można wyjaśnić, skoro wyjaśnienie jest tylko kolejną historią, mało tego – historią coraz mniej „jasną”. Wszak Yorick odpowiada, że ta historia to „ZA GATKOWA gadka i to jedna z najprzedniejszych, jaką słyszałem kiedykowlwiek” (przeł. Krystyna Tarnowska). Więc jeśli po lekturze tych kilkuset stron wykrzyknąłeś coś w zniecierpliwieniu, może nawet w złości, pamiętaj, że zgodnie z nauką Shandyzmu, nikt „nie dałby złamanego szeląga, żeby się dowiedzieć, co świat myśli o tym okrzyku”.
2.
We Francji – powiedziałem ‒ lepiej załatwiają te sprawy.
Lawrence Sterne: Podróż sentymentalna
Przeł. Agnieszka Glinczanka
Michelle, ma belle
Sont les mots qui vont tres bien ensemble
Tres bien ensemble
The Beatles: Michelle
Bo też Lawrence Sterne, autor niezapomnianej Podróży sentymentalnej (1768) oraz Życia i myśli J.W. Pana Tristrama Shandy(1759‒1767) udziela tej książce swego patronatu, a czyni to z uśmiechem, powołując się na trzy okoliczności. On miłośnik literatury i języka, który to język – gdy uwolnić go z gorsetu obowiązujących znaczeń ‒ opowiada niejako swoje własne historie, nie mógłby nie zauważyć chłopaka z Liverpudlu, dla którego słowo jak „Krab pustelnik wyłazi z kryjówki, by też opowiedzieć własną wersję” (Nigdy nie lekceważ potęgi prokuratora). A dalej: pewnie rozbawiłyby go kryptocytaty z Biblii („Gdyż choćbym też brodził ziemną drabiną, z łosiem nie uklęknę” Mucha nie siada na Franku; a może wolelibyśmy posłuchać opowieści o ‘Dawidzie i Golasie” z tekstu Bądź wilko łakiem ograniczeń?), Szekspira („Szekspir zaś: „Czymże jest imię…” itd. Niektórzy mawiają „nazwijmy rzecz po imieniu”, a ja wolę „i mię się należy”, „Słowa się cisną na otwór”, czyli „Bibi Mewa gryzie ziemię”), popularnych pieśni („Ju-ho! Ju-ho! Popaprać by się szło!”, Ulewna Ścieżka i tak z siedmiu zasnoludków ), operetkowych arii („słyszą smagle głos, który nieustamilczą”, Ulewna Ścieżka …), bo i on lubił zabawiać się przywoływaniem pism filozofów i pisarzy, przywołując ich w zgoła nieoczekiwanych kontekstach. Czy mogłyby nie spodobać mu się rysunki, jemu, który sam polecał czytelnikowi sporządzać rysunkowe konterfekty powieściowych postaci i zostawiał nas z zagadkowymi zawijasami nagryzmolonymi na stronie? I wreszcie, czy nie podpisałby się z radością pod dziełem autora, który przyznawał otwarcie, że z jego perspektywy (a ledwie cztery słowa dzielą nas od zorientowania się, że nie jest to perspektywa zwyczajna) pisanie jest leczeniem smutku: „z mojej perskiej ksywy ten zbiorniczek prosa to najfujniejsza porcja śmichu, jaką w życiu przeczyłem” (O Autokarze). A o smutku autor Przestworzonych rzeczy wiedział wiele: „Nie pamiętam niczego bez smutku tak głębokiego, że ledwo daje mi się poznać” (przeł. Tomasz Wilusz) – pisał w liście do Stuarta Sutckliffa w 1961 roku. Ale nie ma innego wyjścia, skoro „W przeszłości smutne jest to, że już przeszła” (Pokojowa nagroda Nobla…).
3.
Zaledwie theologus ukończył swoją rzecz, Ponokrates i Eudemon parsknęli śmiechem tak głośnym, iż zdawało się, że na miejscu wyzioną ducha; (…) wraz z nimi zaczął się śmiać mistrz Janotus i śmieli się na wyprzódki, tak iż łzy napływały im do oczu (…).
Franciszek Rabelais, Gargantua i Pantagruel
Przeł. Tadeusz Żeleński-Boy
Jeśli istnieje „zbiorniczek prosa” zwany lennonizm, to jest on bliskim krewnym shandyzmu, który chce zwalczać śledziennictwo (przypomnijmy to niezwykle piękne polskie słowo), bowiem shandyzm ‒ jak pisze Sterne – „rozwiera serce i płuca i (…) zmusza krew oraz inne życiodajne fluidy ciała do swobodnego przepływania przez ich dukty oraz toczy koło życia długo i radośnie”. Tak więc, czytelniku, przed tobą niełatwa alternatywa: albo będzie narzekał na brak sensu, albo rzucisz się na poszukiwanie zakodowanych tajemniczych znaczeń. Obie możliwości zwiodą cię na manowce. Przyznawał Paul McCartney:
„Niektóre zakute pały zaczną zachodzić w głowę, dlaczego są tu rzeczy bez sensu, inni będą szukać ukrytych znaczeń.
„Cóż to Furgonienie?”
„Taki «durdy batoł» kryje w sobie więcej, niż się wydaje”.
Nie ma w tym za grosz sensu, ale wystarczy, że rozśmiesza”.
A swoja drogą, zbiorniczek prosa skutecznie ostrzega przed wszelkim ideologicznym zacietrzewieniem: gdy wojowniczo nastawieni buntownicy lat 60. spod znaku takich czasopism jak Black Dwarf, krytykowali Lennona za brak dostatecznie bojowego ducha, ten czując, że z racji swej popularności łatwo może stać się jedynie użytecznym narzędziem dla „przywódców”.
„Poza nami [Lennonem i Yoko Ono ‒ T.S.] bodaj tylko Ginsberg uważał, że całe to przedsięwzięcie śmierdzi, bo jest nie tylko niebezpieczne, ale wręcz głupie. Jednak „przywódcy” ruchu najwyraźniej chcieli nowego ‘Chicago’”
(W naszej wojnie z prawem prawo przegrało).
Odpowiadał in też słowami pieśni: „Tym, którym nienawiść zżarła mózg / Mówię, chłopie wrzuć na luz”. „Prosem” ze „zbiorniczka” można kogoś pożywić i uratować; nienawiścią można tylko zniszczyć.
4.
Szczęśliwy mędrzec, co na skłonie gór bawi słuch dźwiękiem czyneli; samotny, zbudzony w swym łożu, śpiewa „Zaiste, mogę przysiąc, nie sięgnę pragnieniem nad to, co posiadam”.
Alfred Jarry, Czyny i myśli doktora Faustrolla, patafizyka
Przeł. Jan Gondowicz
O mądrość toczono nierozstrzygnięte spory, ale jedno wydaje się pewne: zarówno literatura, jak i doświadczenie uczą, że nie należy pospiesznie utożsamiać mądrości z wiedzą. Ta ostatnia, ze swymi wielkimi stadami faktów i wiadomości, pozwala cieszyć się stanem posiadania: tyle wiem, tyle umiem, tyle osiągnąłem. Mądrość wymyka się tej euforii samozadowolenia. Wie, że między wiedzą a sposobem życia tego, który „wie” nie ma jakiegoś szczególnego związku. Wie się zawsze „coś”, bywa się „dobrze poinformowanym”, zna się mnóstwo faktów, co nie przeszkadza żyć „byle jak”. Bo to w gruncie rzeczy prawda; wśród wszystkich, najczęściej przygodnych (kto zaprzeczy, że życie to „zbieg okolicznych ulic”), wydarzeń tworzących nasze codzienne życie, trzeba „jakoś” żyć (dawać sobie radę, może z „niewielką pomocą przyjaciół”). Mądrość może wiec polegać na tym, by owej codziennej „bylejakości” nie obarczać terrorem przekonań narzucanym wszystkim do wierzenia. Nie dlatego, by przekonania takie były nieważne. Wprost przeciwnie, ważą tak wiele, że trzeba ustanowić przestrzeń, w której ludzka ułomność i słabość będzie mogła od nich odpocząć, zaznać wytchnienia, i w tymże wytchnieniu odnaleźć mądrość.
„Mówcie, co chcecie, ja mówię: durnota. Czyżby mijał mnie już tu niegdyś cole porter prasy? A może po prostu padłem ofiarą zbiegu okolicznych ulic? Owszem, chociażbym chodził cięgiem do liny, złażę i uklęknę. Od fajansiarskiego żarła zgłupiałem, a dania z szybkowaru mnie spowolniły; musiałem wysiąść na najbliższej stacji. Wyskoczyłem przy dźwiękach wojskowej debilady”
(Jest po co oddychać).
Oczywiście, padamy ofiarą zbiegu „okolicznych ulic” i „fajansiarskiego żarła” (ucieszmy ucho bliskim pokrewieństwem tego „fajansiarstwa” z „fajnansami” króla Ubu). Nie da się zaprzeczyć, że „głupiejemy” częstowani gotowymi daniami z ideologicznych „szybkowarów”, ale można się ratować. Trzeba wyskoczyć; niech nas nie uwiedzie mobilizujący dźwięk orkiestry „wojskowej debilady”, nawet jeśli to orkiestra Sierżanta Pieprza.
5.
Tak więc słowo ‒ to lalka z dźwięków, słownik to zbiór zabawek. Ale język rozwijał się w sposób naturalny z nielicznych podstawowych jednostek alfabetu; samogłoski i spółgłoski były strunami w tej zabawie, dźwiękowymi lalkami. Ludzie mówiący jednym językiem – to uczestnicy tej wielkiej zabawy. Dla ludzi mówiących innym językiem te lalki dźwiękowe – są zwykłą kupą dźwiękowych gałganków.
Welimir Chlebnikow, Nasza podstawa
Przeł. Anna Kamieńska i Paweł Śpiewak
Odnosi się to także, a może przede wszystkim, do języka: on też musi wytchnąć, odpocząć od rygorystycznych ram słownika i składni. Wtedy wizyta o dentysty stanie się „Dętym Stykiem”, co może swoją drogą podsunąć pewne podejrzenia, iż wszystko jest grą społecznego statusu i ról, które chcielibyśmy odrywać, by sprostać własnym wygórowanym wymaganiom. Tymczasem, uczy Jarry (a Lennon kiwa głową z aprobatą): trzeba wiedzieć, że „nie sięgnie się pragnieniem nad to, co się posiada”. Język więc też musi się obudzić i posłuchać dźwięku słów hasających swobodnie i wybrzmiewających nieoczekiwanym dźwiękami i skojarzeniami. To owe „czynele”, które słyszy mędrzec na zboczu góry. Może wręcz na jej szczycie, the fool on the hill: mądrość może wydać się „głupia”, co już objaśnił Erazm z Rotterdamu. Na starych taśmach odkrytych w archiwach BBC, John Lennon przedstawia się dziennikarzowi prowadzącemu wywiad jako „gitarzysta”. Ale kto wie, czy naprawdę nie ważniejsze jest to, co powie o sobie za chwilę: I play the guitar. Sometimes I play the fool.
Kto jest mędrcem, a kto głupcem? Wyzwolony język absurdalnej gry nigdy nie da jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie: głupiec na wzgórzu, the fool on the hill, podziwia wschody i zachody słońca, dostrzega całą plątaninę spraw tego świata; pyta – ale nigdy nie daje odpowiedzi: he never gives an answer. Bezustannie trwa taniec pytań bez końcowego podziękowania i ukłony, jakim jest odpowiedź. Można więc śmiało rzec, że „Nasuwają się pytanga” (Nasuwają się pytanga). Nie dziwi także, że w zoologu Johna jedno z poczesnych miejsc zajmuje „posępny zapyton” (Na Kafari). „I w rzeczy samej”.
6.
Muzeum Człowieka Bezrękiego zorganizowało ostatnio
bardzo interesującą ekspozycję odcisków palców.
Roland Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie
Przeł. Ewa Kuczkowska i Jan Kortas
„I w rzeczy samej”. Wiele razy natrafimy na to wyrażenie. „‒ Mów mi Parch – odezwał się głos i w rzeczy samej” ‒ ‘Call me Scab’, the voice said and he was. Albo „No i w rzeczy samej – nieduża Wsypa łajdaczyła w dali” – Yes and it were true. To tylko dwa przykłady, czytelnikowi nie będzie trudno znaleźć resztę. Ledwie cztery słowa dające jednak wiele do myślenia. Są świadkami potwierdzającymi prawdziwość wydarzenia. Ale stawka jest wysoka; potwierdzenia tego trzeba bowiem dokonać na dwóch płaszczyznach – faktycznym i językowym. „I w rzeczy samej” to Parch przemawia do Eryka, i choćby brzmiało to całkowicie niewiarygodnie, musimy temu dać wiarę. Ale musimy także uwierzyć w to, że „nieduża Wsypa łajdaczyła się w dali” jest poprawnym wyrażeniem językowym. Poprawnym nie tyle ściśle gramatycznie, co poprawnie oddającym to, że nie chodzi o „wyspę” (chociaż nie możemy udawać, że o „wyspie” przecież myślimy, aby w ogóle można było zaczepić się choć o skrawek sensu), lecz o „Wsypę” (co kieruje nas w stronę jakiejś sytuacji przestępczej, w której to, co miało nie wyjść na jaw zostaje jakoś zdradzone) i że w świecie, w którym zdanie takie jest możliwe „Wsypa/wyspa” (bo myślimy je obie równocześnie) może się „łajdaczyć” (a to znów zazębia się delikatnie o „wsypę” jakiej doznał jakiś podejrzany interes). Taka równobieżność znaczeń jest duchem tej prozy, w której język, już sam język, nie pozwala sobie na to, by zamknąć słowa w ściśle określonych słownikowymi normami i przyzwyczajeniami granicach. Wymknąć się tym ograniczeniom, wysupłać się z węzłów złudzeń, jakimi splątujemy sobie życie, rozburzyć ściany kryjówek, w których chowamy się przed innymi, wydostać się, by stanąć twarzą w twarz z sobą. To znaczy z kim?
„Muszę skądś się wydostać”. – Napięcie rosło mu jak w Merrill Lynch. – „Muszę wrócić i stanąć twarzami w twarze ze sobą”.
Na lotnisku stracił kilka kilo i dotarł na nowojorskie Kennedy zmęczony, ale bezdomny”.
(Śmierć zmienia kanały w telewizorze)
Bo przecież nie tylko o język chodzi w tej prozie, przepraszam, w tym „zbiorniczku prosa”. Gdy słowa zachodzą wzajemnie na siebie, przenikają oddzielające je granice, uruchamiają jedne drugie niczym klocki domina, zacierają się odciski palców pozwalające na identyfikację sprawcy (a to nie mogło być obojętne kogoś, kto pisał o Shelmocku Klopsie, Niezbywalne doznanie panny Anne Duffield), mglą się kontury wszelkich tożsamości. Wszak słyszeliśmy to w pieśni: „Jestem nim / i tyś jest nim / i tyś jest mną / i wszyscyśmy w tym razem”. Ostatecznie nie ma nic nieprawdziwego w stwierdzeniu „Jestem morsem”, I am the walrus. I w rzeczy samej. GOO GOO G’JOOB.
7.
Przedmioty tutaj fruwają bez przerwy (…) powiedziała w końcu płaczliwie, gdy straciła minutę albo więcej w daremnym pościgu za wielkim lśniącym przedmiotem, który chwilami wyglądał jak pudełko do robótek, a czasem jak wielka lalka, i zawsze znajdował się na półce tuż ponad tą, w którą się wpatrywała.
Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra
Przeł. Maciej Słomczyński
Jak trudno jest znaleźć taką formułę, która potwierdzając rzeczywistość tego, co się wydarza, jednocześnie stwarzałaby coś w rodzaju dystansu niezbędnego, aby z jednej strony dopuścić możliwość wielkiego przekroczenia tego, co zwyczajne, a z drugiej – by nie wpaść w obłęd, który na zawsze oddzieliłby nas od świata codziennych zatrudnień. O tym, jak nieodzowne są takie wyrażenia świadczy to, że pojawiają się w każdym języku. To one sprawiają, że jednocześnie wierzymy w to, co jest przedmiotem opowieści i uśmiechamy się w poczuciu, iż opowieści te wykraczają poza ramy naszego świata. Dzięki nim możliwa jest baśń, literatura dla dzieci, to one udzielają patronatu językowym eksperymentom dadaistów, surrealistów; z ich opieki korzystał Lewis Carroll i Edward Lear. Czy można się dziwić entuzjastycznemu toastowi: „– Chwała niech będzie Alicji! – wznoszą się okrzyki, zaskakując tłum od tyłu. – Chwała niech będzie Alicji! Piorun bije dwa razy!” (Rozdział 41…). Trudno jest znaleźć formułę, która utrwaliłaby naszą wiarę, że coś stało się faktycznie i naprawdę. Ale formuła taka jest konieczna, o czym dobrze wiedzą dzieci.
Musiał zdawać sobie z tego sprawę James Joyce, skoro pytał Paolo Ruggiera o grecki odpowiednik takich wyrażeń, jak „Pewnego razu za dawnych czasów”, czy też zakończeń opowieści dla dzieci w rodzaju „Nastawili więc wodę, zaparzyli herbatę i żyli długo i szczęśliwie aż do końca świata”. Znajomość niemieckich bajek podsuwała mu frazę „Es war einmal”, ale wiedział, że „każdy kraj ma na taką okazję własne sformułowania”. Dla Lennonowskiego and he was Filip Łobodziński znajduje „I w rzeczy samej”.
Bardzo dobrze. I w rzeczy w samej. Chociaż może i nie. Bo siła Lennonowskiego humoru nie pozwala trafić w samą dziesiątkę; a może inaczej, gdy wydaje się, że trafiamy w cel, okazuje się, że to, w co mieliśmy trafić, przesunęło się już, jak w sklepie Starej Owcy wymyślonym przez Lewisa Carrola, gdzie indziej: „Liverpluł ma sporo do zaaferowania, ale żeby zaraz w sam raz to nie” (Liverpluł).
I w rzeczy samej: tak jest, ale znowu żeby zaraz w sam raz, to nie.
8.
Bihułbałambobambłagohamba. (…) Najgorsza jest karna kolonia myśli niewypowiedzianych. Przekraczam przełęcz sensu i bezsensu!
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Janulka, córka Fizdejki
Może chodzi o to, żeby się zgubić, stracić w tej prozie wszelką pewność. Poprawmy się, nie stracimy tej pewności bez reszty: zawsze trzymamy się, czasem rozpaczliwie, znajomych znaczeń, błagając, by chociaż jakaś deska pozostała ze strzaskanego statku dobrze znanych znaczeń, deska, której chwyciwszy się moglibyśmy dopłynąć do jakieś brzegu. Nawet jeśli miałby to być tylko skalisty brzeg jakiejś łajdaczącej się „Wsypy” (o czym za chwilę). Tak przedstawiała się sprawa w 1967 roku z perspektywy (pardon, „perskiej ksywy”) ulicy Modrosójki Błękitnej: „Mgła spłynęła na L.A. / Przyjaciele w niej zgubili się / Mieli nadejść w każdej chwili / Lecz z kretesem się zgubili”.
Dookoła nie tylko mgła, ale rozbujany żywioł językowych fal, bez początku i bez końca, bowiem jedna przelewa się w drugą, a każda następna niesie obietnice kolejnych: „Jeddak nie biało to wpławu da tabtych. Dalej staczali, a wokół padały korkodyle, dzikie łozy, antygony, szukale, Zew Lwi i w ogóle… Szef Drwi i w ogóle… Zlew Dni, Plew Kpi i w ogóle… Tref Mgli, Blef Pchli i w ogóle” (Z białym owcą). Trzeba jakoś dobić do brzegu, który pozwoliłby nam wytchnąć, ale rzecz nie jest prosta. Jak w ostatniej scenie Ubu króla, gdzie płynący Bałtykiem i przestraszony kołysaniem, podszyty tchórzem Ubu, wrzeszczy: „Dobijać, słyszycie tam? Twoja sprawka, gapitanie jeden, jak nie dobijemy. Zawsze trza dobijać” (przeł. Jan Gondowicz). Ale jeśli o coś chodzi w tekstach Johna, to właśnie o to, żeby nie być jak Ubu, żeby dać odpór ubizacji świata. Co oznacza, że trzeba dać się rozkołysać falowaniu słów; może taka jest stawka naszego życia. Czy nie tak da się zrozumieć wyznanie: „toczę okrutną a cuddowną walkę słowną” (Rewolucja Natt chodzi)?
9.
Początkowo zawsze tłuczono jaja przed jedzeniem z grubszego końca (…). Na jedenaście tysięcy liczą ludzi, którzy różnymi czasy woleli śmierć ponieść, aniżeli poddać się prawu tłuczenia jaj z cieńszego końca.
Jonathan Swift, Podróże Gulliwera
(przekł. anonimowy)
Wszystkie te „wsypy” i „Opactwa Paniksterskie” należą do wyobrażonej geografii i równie wyobrażonej historii. Nie chodzi przy tym wyłącznie o zabawne „przekręcenie” dobrze znanej nazwy, czy o to, by inaczej wybrzmiało nazwisko jakiejś znanej powszechnie postaci. Wszystko to sygnały ostrzegające (niczym buczące przeciwmgielne boje), że zbliżamy się do lądu, w którym rzeczy i zdarzenia mają się w istocie inaczej, choć pozornie wyglądają tak, jakby należały do znanego nam dobrze świata. Jest tak, jak w wielkim dziele Swifta: historia z jej zdarzeniami jest ta sama: nie odchodzimy od wojen i podejrzanych machinacji, lecz teraz odczytujemy ją inaczej – owszem powtarza się, ale (wiedział o tym i Hegel i Marks) jako okrutna farsa. A idąc tropem językowych powinowactw powiedzmy, że farsa, którą nam serwuje Lennon, zostawia zewnętrzną powłokę wydarzeń, lecz gdy smakujemy owo językowe danie czujemy, że nadzienie tej powłoki, jej farsz, jest inny. Wzniosłość staje się śmieszna, często okrutnie śmieszna. Gdy Guliwer opowiada mądremu koniowi o wielkości ludzkich dokonań snując opowieść o nieustannych sporach i bezlitosnych wojnach, ten skwituje to ironicznym: „To, co mi powiadasz o przyczynach waszych wojen, daje mi wysokie wyobrażenie o waszym rozumie” (przekł. anonimowy).
Jak zrozumieć historię z jej zamętem okrucieństwa i odpornej na wszystko głupoty.
Jedynie prawdziwy adept zrozumie głębsze znaczenie tego, co zaraz powiem:
„Kod flakonowy jest skryty pod bąbelkami symbolizmu, położonego między brzegiem a ustami nieziemskich rozkoszy”. Czyli „bezwzględne środki należy podjąć siłą”.
(Wal się… )
I w rzeczy samej: tak jest, ale znowu żeby zaraz w sam raz, to nie.
10.
Raz żyła młoda dama w Egipcie,
której nos stale rósł razem z pypciem;
aż rzekła (gdy po roku
straciła go z widoku):
„Żegnaj, pypciu! Nie ujrzy już nikt cię.
Edward Lear
Przeł. Andrzej Nowicki
Ludzie są ułomni, ale nie traktują swej ułomności jako zrządzenia wrogiego losu; żywią rozpaczliwą, czarną nadzieję ‒ pozbawiony prawej ręki Bobby otrzyma w prezencie lewy hak, lecz nie opuszcza go myśl, że za rok przyślą mu prawy.
Ludzie są niedoskonali, ale ich niedoskonałości nie są jakimś ciałem obcym, które pragnęliby za wszelką cenę odrzucić – „mów mi Parch”, odzywa się parch do Eryka, a ten podejmuje rozmowę.
Ludzie nie są piękni (Mary Atkins ma cztery kurzajki „na piuście” i garb), ale brak urody nie stoi na przeszkodzie, by ruszali – niczym bohaterowie dawnych eposów – na heroiczne wyprawy:
Zgrodź górską puszcz i wierzbną gęstw,
kędy hałdy pradolnych traw,
kitramy cwałem w stos i w sąg,
Głuchy Ted, Danuta i ja.
Nic nie rozdali nigdy nas,
trójca nasza skrzętnie tak trwa
i z mieczem też w niejeden bój,
Głuchy Ted, Danuta i ja.
(Głuchy Ted, Danuta i ja)
11.
Ale Piórko, z rękami pełnymi kuternogów, skarżył się cichutko. (…) – Pan kupi pieska na grób tatusia – nagabują ponurzy, jak to kaleki.
Zmęczenie! Ach, zmęczenie! Kiedyż nam wreszcie dadzą spokój?…
Henri Michaux, Niejaki Piórko
Przeł. Jerzy Lisowski
Może zmęczenie jest nieuchronne wobec ułomności świata; zwłaszcza wtedy, gdy zdamy sobie sprawę z tego, jak bardzo jego kalekie istnienie odbiega od naszych wyobrażeń. A tyczy się to i nas samych. Nas, przypisanych do społecznych ról. Wiadomo ‒ Szekspir każe wyznać melancholijnemu Jakubowi, że świat to scena, a my jesteśmy jedynie aktorami. Nikt nie wiedział tego lepiej niż Lennon, który chciał zmienić ścisły scenariusz życia z gotowymi sytuacjami i kwestiami ustalonymi przez przyjęty porządek rzeczy w zaimprowizowaną komedię dell’arte. Kimże nie był: pół sierotą, którego los uczynił członkiem Słynnej Czwórki, kimś popularniejszym od Jezusa, muzykiem w cyrkowej orkiestrze Sierżanta Pieprza, poszukiwaczem prawdy w Indiach, założycielem przedsiębiorstwa Apple, wreszcie ojcem rodziny krzątającym się wokół domowych spraw w słynnym nowojorskim budynku zwanym Dakota (bo, jak to wcześniej przewidział w songu o Desmondzie i Molly, codzienna trosk jest nam pisana i tam winniśmy szukać małych radości). Rysunki Johna (mam wrażenie, że niektóre spokrewniają go ze znakomitym amerykańskim humorystą Jamesem Thurberem) to fantasmagoria kształtów w trakcie nieustannej metamorfozy: ręka człowieka trzymającego smycz robi się coraz dłuższa i staje się czworonogiem, szyja wyciąga się i wykręca wężowo (w czym przypomina nam znów o Alicji, bowiem wygląda jak flaming ze słynnej partii krokieta u Królowej Kier, a może nawet jak sama Alicja, kiedy jej nadzwyczajnie długa szyja straszy gołębia w jego nadrzewnym gnieździe) i niepostrzeżenie mamy do czynienia z ręką i wyciągniętym palcem, trzymana przy uchu słuchawka okazuje się kudłatym psem. Dlatego John nie odżegnywał się od roli błazna, ale z tego samego powodu gotów był przyznać się, że nie jest gwiazdorem o beztroskim życiu. Jestem „skonany” mawiał:
Jestem skonany, w nocy sypiam źle.
Jestem skonany, umysł mam jak we mgle.
Już nawet nie wiem, czy whisky mi się chce.
Może dlatego chciał szukać siebie poza dobrze wytyczonymi szlakami:
Moja matka przyszła z nieba,
Z ziemi ojciec się narodził.
A ja jestem ze wszechświata,
Wiesz dobrze, o co mi chodzi.
12.
Diabeł najczęściej używa własnego języka zwanego Belsybabble wymyślając go w miarę potrzeb; kiedy jest bardzo zły, potrafi tez biegle mówić kiepską francuszczyzną, choć ludzie, którzy go słyszeli, twierdzą, że ma silny akcent dubliński.
James Joyce w liście z dnia 10 sierpnia 1936 roku do wnuka Stephena Joyce’a
Przeł. Michał Ronikier
Tak czy inaczej wracamy do języka. Znajduje się on w stanie niezachwianej gotowości do zmiany; nie tylko tej, którą wywołuje ludzka historia i ludzkie potrzeby. Chodzi o coś innego: o głęboką gotowość do metamorfozy kryjącą się w samym słowie, niejako poza pragmatyką ludzkiego komunikowania się. Musimy ulec słowom, które wyglądają niby podobnie, ale wystarczy drobna zmiana, ledwie litera lub głoska, aby stawały się zupełnie nowymi istotami – zabawnymi, ale i monstrualnymi. Mówiąc po Lennowsku: język wrze, gotuje się w nim materia semantyczna, a gdy wybucha (wulkan zobrazuje nam to, co się tu dzieje) zalewa nas lawa nowych sensów, o których nie wiemy nic i które dopiero musimy próbować jakoś odnaleźć. Diabeł mówi kiepską francuszczyzną (choć pewnie przebrnie bezbłędnie przez „Michelle, ma belle”), ale również nie zawaha się przed słowem niemieckim, skiepszczonym, a może przeciwnie – wzbogaconym przez akcent dubliński, choć niewykluczone, że śląski:
Bilt zeitung w śmietannie wrąbła jabł,
tańtzem wkrętzona za ten tego,
lecz zbludeł, co zdbały w zębach, zbladł,
ja spytam więc – warum dlaczego?
(Gdy nastał gburny świt)
Przyznaje Yoko, że „John pisał bardzo szybko. Słowa spływały mu z pióra jak buzująca woda źródlana”. Nic dziwnego. Przecież „Słowa płyną niczym deszcz do kubka wprost / Lekko tak przez wszechświat przewijają się…”.
I w rzeczy samej: tak jest, ale żeby zaraz w sam raz, to nie.
13.
Już kiedyś opowiadałem wam, panowie, o mojej krótkiej podróży na księżyc, dokąd się po moją srebrną siekierę wybrałem.
Gottfried A. Burger, Przygody barona Munchhausena
Przeł. Hanna Januszewska
A wszystko to, wraz z tym posłowiem, to nie więcej niż opowieści pewnego barona, który wybrał się na Księżyc, tym razem nie po srebrną siekierę, ale po „srebrny młotek” porzucony tam przez pewnego niezbyt sympatycznego osobnika o nazwisku Maxwell. Księżyc był zresztą patronem wszelkich osobliwości, a jego tajemnicza moc ożywiała nadzwyczajne opowieści. Takie jak ta o Hansie, którego serce:
„(…) nie wytrzymało w autobusie w centrum Los Angeles, kiedy sięgał po coś dziwnego, by to wręczyć następnie szoferowi. Zastosowano metodę usta-usta, ale bezskutecznie. Złożono go obok jego żony w zużytym papierniku i plotka głosiła, że przy pełni księżyca widywano tam dwie postacie, które „robią masaż dalmatyńczykom”.
(Omalże zdarzyło się to w Rzymie)
Obrazy następują szybko jedne po drugich, niczym w filmie, w którym mieszają się rozmaite gatunki: wątek kryminalny splata się z romantycznym, aby zamknąć wszystko kodą w duchu filmu grozy. Nie bez racji mówiła Yoko Ono, że John uważał swoje teksty za „świetny materiał na film – zresztą całe pisarstwo Johna miało bardzo kinematograficzny styl. Jedynie przypominające tornado zmiany przestrzeni literackiej utrudniały adaptację na język kina”. Faktycznie, tornado przemieszcza się i przestawia słowa, a jedno, upadłszy, pociąga za sobą drugie. Ale nie ma tu niszczącej katastrofy, bowiem to, co wydawało się ruiną, układa się i wypiętrza w inną budowlę o niespotykanych kształtach. I tak snuje się ta opowieść:
Dawno temu owemu za górami i Disneyami – dajmy na to, ze trzysta lat wspak – w cwanym lesie żyło sobie tak z siedmiu zasnoludków, czyli przygłupów, a ich imiona to: Pierdzioszek, Gderek, Abzik, Pędrak, Urągałek, Alice? Niechciałek – i Ćpapcio. W każdym razie cała ferajna pracowała w kopalni diamentów, której bogactwo przechodziło ludzkie poczęcie.
(Ulewna Ścieżka… )
PS1.
Filipie, dobrze, że przetłumaczyłeś te dziwne historie nie z tej ani z tamtej ziemi. Może w ogóle nie z Ziemi. Że opowiedziałeś na nowo tę bajkę. Niby tę samą, a inną.
To, co napisałeś, jest w sam raz. Naprawdę. W rzeczy samej tak jest (chociaż żeby zaraz w sam raz, to nie),
Twoja „wiedź-matka”.
PS2.
Pozdrowienia od Randolpha i Jesusa el Pifco.
Pisane w Cisownicy, 24 listopada, w dzień ‒ według kalendarza Alfreda Jarry’ego – św. Futroneli.
Korzystałem z następujących pieśni The Beatles:
The Fool on the Hill, z albumu Magical Mystery Tour (1967)
With a Little Help from My Friends, z albumu Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band (1967)
I Am the Walrus, strona B singla Hello Goodbye (1967)
Blue Jay Way, z albumu Magical Mystery Tour (1967)
Ob-la-di Ob-la-da, z albumu The Beatles (1968)
Across the Universe, z albumu Let It Be (1970)
I’ So Tired, z albumu The Beatles (1968)
Yer Blues, z albumu The Beatles (1968)
Maxwell’s Silver Hammer, z albumu Abbey Road (1969)
Revolution, strona B singla Hey Jude (1968)
Urodzony w 1946 roku w Katowicach. Ukończył Liceum im. Adama Mickiewicza w tymże mieście, absolwent filologii polskiej i angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Związany z Uniwersytetem Śląskim nieprzerwanie od 1971 roku, rektor Uniwersytetu w latach 1996-2002. Wraz z kontrabasistą Bogdanem Mizerskim autor i wykonawca esejów na głos i kontrabas. Zajmuje się historią literatury angielskiej i amerykańskiej, literaturą porównawczą, zagadnieniami życia publicznego. Ważniejsze publikacje: Calling of Jonah. Problems of Literary Voice (wspólnie z Donaldem Weslingiem), Maszyna do pisania. O teorii literatury Jacquesa Derridy (wspólnie z Tadeuszem Rachwałem), U-bywać. Człowiek, świat, przyjaźń w twórczości Williama Blake’a (2001), Antygona w świecie korporacji (2002), Ujmować. Henry David Thoreau i wsponota świata (2009), NIC-owanie świata. Zdania z Szekspira (2012), U-chodzić (2015).
Spotkanie z udziałem Filipa Łobodzińskiego, Tadeusza Sławka i Oli Budki w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.
WięcejEsej Tadeusza Sławka otwierający festiwal TransPort Literacki 27. Muzyka Bogdan Mizerski i Hubert Zemler.
WięcejImpresja Tadeusza Sławka, otwierająca festiwal TransPort Literacki 27.
WięcejPiąty odcinek cyklu Książki z Biura. Nagranie zrealizowano w ramach projektu Kartoteka 25.
WięcejSpotkanie wokół książek Wyspa na Księżycu Williama Blake’a, świnia jest najlepszym pływakiem Mirjoluba Todorovicia, Kielich upojenia Otona Župančiča oraz Skóra byka Salvadora Espriu z udziałem Tadeusza Sławka, Jakub Kornhauser, Miłosza Biedrzyckiego, Filipa Łobodzińskiego, Joanny Orskiej i Jakuba Skurtysa w ramach festiwalu Stacja Literatura 25.
WięcejGłos Tadeusza Sławka w debacie „Ludzie ze Stacji”.
WięcejSpotkanie wokół książek Santarém Elizabeth Bishop, Samotność przestrzeni Emily Dickinson i Nie gódź się Patti Smith z udziałem Tadeusza Sławka, Filipa Łobodzińskiego, Joanny Mueller oraz Juliusza Pielichowskiego w ramach festiwalu Stacja Literatura 24.
WięcejRozmowa Krzysztofa Siwczyka z Tadeuszem Sławkiem, towarzysząca wydaniu książki Williama Blake’a Wyspa na Księżycu, w tłumaczeniu Tadeusza Sławka, która ukazała się w Biurze Literackim 2 marca 2020 roku.
WięcejAutorski komentarz Tadeusza Sławka, towarzyszący wydaniu książki Williama Blake’a Wyspa na Księżycu, w tłumaczeniu Tadeusza Sławka, która ukazała się w Biurze Literackim 2 marca 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Williama Blake’a Wyspa na Księżycu, w tłumaczeniu Tadeusza Sławka, która ukaże się w Biurze Literackim 2 marca 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Williama Blake’a Wyspa na Księżycu, w tłumaczeniu Tadeusza Sławka, która ukaże się w Biurze Literackim 2 marca 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający almanach Wiersze i opowiadania doraźne 2019, który ukaże się w Biurze Literackim 4 września 2019 roku.
WięcejRozmowa Juliusza Pielichowskiego z Tadeuszem Sławkiem, towarzysząca wydaniu książki Samotność przestrzeni Emily Dickinson, w tłumaczeniu i wyborze Tadeusza Sławka, która ukazała się w Biurze Literackim 24 czerwca 2019 roku.
WięcejGłos Tadeusza Sławka w debacie „Poetycka książka trzydziestolecia”.
WięcejFragment zapowiadający książkę Samotność przestrzeni Emily Dickinson, w tłumaczeniu Tadeusza Sławka, która ukaże się w Biurze Literackim 24 czerwca 2019 roku.
WięcejSpotkanie autorskie wokół książek Tarantula Boba Dylana oraz Pieśń torby na pawia Nicka Cave’a z udziałem tłumaczy Filipa Łobodzińskiego i Tadeusza Sławka w ramach festiwalu Stacja Literatura 23. Prowadzenie Jerzy Jarniewicz.
WięcejFragment zapowiadający książkę Pieśń torby na pawia Nicka Cave’a w przekładzie Tadeusza Sławka, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 9 kwietnia 2018 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Pieśń torby na pawia Nicka Cave’a w przekładzie Tadeusza Sławka, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 9 kwietnia 2018 roku.
WięcejTrzeci odcinek cyklu Książki z Biura. Nagranie zrealizowano w ramach projektu Kartoteka 25.
WięcejSzkic Filipa Łobodzińskiego, towarzyszący wydaniu książki Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukazała się w Biurze Literackim 30 listopada 2020 roku.
WięcejRozmowa Adama Poprawy z Filipem Łobodzińskim, towarzysząca wydaniu książki Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukazała się w Biurze Literackim 30 listopada 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukaże się w Biurze Literackim 9 listopada 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukaże się w Biurze Literackim 9 listopada 2020 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Johna Lennona Przestworzone rzeczy, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, którą ukaże się w Biurze Literackim 9 listopada 2020 roku.
Więcej