Marta Podgórnik z pewnością nie jest poetką, której zależałoby na tym, by być lubianą. W każdym razie stara się bardzo, żeby nikt nie pomyślał, że tak właśnie mogłoby być, dlatego wymyślnie do siebie zniechęca. Najważniejsze przecież, że sama zna swoją wartość… Chyba, że chce nam (i sobie?) ją raczej wmówić. Poza tym po co to całe zawracanie głowy poezją – może wcale nie trzeba pisać sensownie, skoro wystarczy pisać zabawnie? Nie podoba się? „Nie, to nie. I spierdalać”. Wzorem wspomnianej na wstępie słowami Karola Bunscha amerykańskiej tancerki, Izadory Duncan, spisuje pamiętnik, „którego szczerość gwarantuje oczywisty brak samokrytycyzmu”. Szczerość, czyli rozdmuchiwanie ego? A może to tylko kokieteria, prowokacja, próba sił?
Jedno jest pewne: z ironistką pokroju Podgórnik nie warto się siłować, bo może się to skończyć potłuczeniem. Jej cynizm i narastająca złość biorą sobie na celownik różne grupy i osoby: od redaktorów i recenzentów (oj!) poczynając, na Drogim Katoliku, Tadeuszu Dąbrowskim kończąc. Jak poradzić sobie z takim ładunkiem negatywnych emocji i mimo wszystko masochistycznie Podgórnik wbrew Podgórnik polubić? Czy w ogóle warto tak się wysilać, skoro sama autorka hojnie pozwala sobie na niesprawiedliwe uszczypliwości i zapracowuje na łatkę wyniosłej egocentryczki (bądźmy eufemistyczni). Oto próbki: „Tak, czasami udaję głupszą, niż jestem, żeby kolegom nie robić przykrości”; albo: „Tak, kotki, Bóg istnieje. Teraz słucham Waszych przewidywalnych wierszy, i wiem, że istnieje, bo człowiek nie mógłby sam z siebie być tak perfidnie samozachwycony tym, że potrafi jako tako sklecić trzy albo cztery zdania i ktoś mu to wyda”. Wiele razy górę w Rezydencji surykatek biorą „niskie pobudki” (nawet, jeśli w punkcie dojścia prowadzą do wniosków bardziej ogólnych, nierzadko przenikliwych) i przyznaję, że za tym obliczem śląskiej poetki nie przepadam. Poezja nie jest najszczęśliwszym narzędziem dla towarzyskich rozgrywek, szybko nabiera wówczas zmarszczek i pachnie też coraz mniej przyjemnie… Skupię się więc na innej Marcie Podgórnik, tej która urzeka, zaciekawia i pozwala nawiązać „trudną przyjaźń”.
Razem z najnowszym tomikiem autorka oddaje w nasze ręce opowieść o „królowej poezji”, kobiecie o wielu twarzach, której tożsamość ustala się na przecięciu kolejnych tekstów oraz w odbiciu przywoływanych i przetwarzanych poetycko biografii takich postaci, jak: Eleonora Duse, Isabella Rossellini czy Louise Brooks. Podgórnik właściwie od pierwszych swoich wierszy gra kobiecymi kliszami, sięgając do wszystkich odcieni poezji nazywanej kobiecą: od nieledwie sentymentalnych historii miłosnych, pobrzmiewających Pawlikowską-Jasnorzewską po brutalizm funkcjonujących w dyskursie badań feministycznych kategorii, takich jak ciało, wstręt czy abjekt. Oczywiście pokrewieństwa z obu biegunami sama poetka bierze w ironiczny nawias. Od banalności lirycznych wzruszeń dystansuje się wyznaniami typu: „Ostatni kochanek dymał mnie w skarpetkach na hotelowym łóżku. Strasznie było fajnie”, zaś feministyczne powinowactwa zbija z niemniejszą dezynwolturą: „Nie jestem feministką, ponieważ mam mózg oprócz cipki, i to on determinuje moje zachowania”.
Ten autoironiczny ton, wyprzedzający o kilka długości namolne próby szufladkowania literackich służb porządkowych, nie jest tylko oznaką dobrego samopoczucia. Niemal w każdym tekście przykuwa naszą uwagę ogromne rozgoryczenie, poczucie zawodu i rozczarowania światem. Trudno jednoznacznie diagnozować jego przyczyny, by nie popaść przy tym w kolejną zastawioną przez „logarytm wiersza” pułapkę, który tylko czeka by wyśmiać i złajać naturszczyka, poszukującego psychologicznych racji. Co prawda można domniemywać, że żal wiąże się z traumą wciąż powracającej przeszłości, z jakimś poharatanym love story (jak w przedziwnym tekście „Kiedy łączniczka kocha, chłopcy idą za nią w dym”). Zostawmy jednak rozstrzygnięcia psychoanalitykom, badającym źródła twórczości (oj, mieliby co robić z autorką Prób negocjacji) i skupmy się na konsekwencjach stanu chorobowego. Jakie są więc objawy poezji Marty Podgórnik?
Przede wszystkim uderza skrywająca się pod maską wulgarnej zaczepki, porażająca nieśmiałość i introwertyzm. Nie dajmy się zwieść retorycznej otoczce tych wierszy – choć na pierwszy rzut oka przytłaczają szorstkim i wyzywającym tonem, właściwie zaczynają brzmieć, kiedy odczekamy swoje, gdy przeminie pierwsza złość. Wtedy przychodzi moment szczerości, choć prawie nigdy niepozbawiony elementu asekuracji:
Ja jestem grafomanka ze złamanym sercem. Poniekąd to
jest prawda na szklanej kozetce. Ale przepraszam.
Że zwymiotowałam te kilkadziesiąt prawd jakby naprędce
i teraz to wygląda, jakbym ciut cierpiała. Cierpiała
całkiem trochę, i wymiotowała kryształy swojej prawdy
w plastikową pomarańczową miskę, trzymaną na klęczkach.
A tymczasem ja siedziałam po turecku, kolana
podkuliwszy głupio. Aż po szyję.
Poetka, uwięziona w wizerunku jak w tytułowym Zamku, strzeżonym przez pozostawione już kiedyś (w poprzednich tomach) słowa, wiersze, próbuje przenicować to, co zostało już powiedziane. Z pomocą przychodzi jej sam sprawca, zawsze chętny – język. To on podpowiada którędy pójść, jak rozbudować własną przestrzeń, postawić niezobowiązujący i przez to wyzwalający pustostan. Poezja zaczyna więc karmić się sama sobą, wiedziona rytmem frazy, w mig chwytająca kolejne skojarzenia, łatająca mniejsze całostki, pręży się i wdzięczy do czytelnika, zaprasza choć nie zawsze zależy jej na komunikacji (czasem chytrze wabi niewczesnego adoratora tylko po to, by za chwilę zdzielić go przez łeb, podłożyć mu nogę i kompletnie skompromitować). Niekoniecznie musi być „zrozumiana”, wystarczy, że „jest” (ileż w tym nieskłamanej kobiecości!).
Nieprzekładalność języka poezji na język doświadczenia w skali 1:1 służy bohaterce, która podobnie jak wymykający się sens błąka się gdzieś przejazdem, przesiaduje w przedziałach, odwiedza prowincje, zamieszkuje obskurne hotele i wcale nie chce zostać przyszpilona, zdefiniowana. „Dlaczego zero gramatyki” – pyta siebie w jednym z wierszy. „By wreszcie przestać rozumieć cokolwiek” – pada odpowiedź. Czyż niezrozumienie nie jest bardziej naturalną sytuacją dla człowieka? Uderzająca jest prostota tego pytania, lecz poetka nie odnosi go do pełnej rutyny codzienności, ale rzutuje na szeroki plan egzystencjalny. W końcu prawdziwsza, bardziej naturalna jest niepewność, przestańmy udawać.
W obliczu niemożności zadomowienia się w tym, co „jest” naturalnym porządkiem rzeczy są powroty minionego. Życie przypomina odnawiany dancing, jak głosi tytuł jednego z wierszy. To jednak nie wystarcza bohaterce lirycznej. Jej największym dramatem, i jednocześnie największym dramatem całego zbioru, wydaje się nieumiejętność cofnięcia się w niepamiętane. Przeszłość istnieje jedynie w tych granicach, które zostały utrwalone przez pamięć. Co jednak z tym wszystkim, czego już nijak nie da się zawrócić, nie tylko z tego powodu, że minęło, ale przede wszystkim dlatego, że nie odcisnęło swojego znamienia w materii pamięci? Poetka przekornie sytuuje się więc po stronie niebycia, braku (zwraca uwagę powracający motyw aborcji), ponieważ jedynym sposobem docierania do tej niedosiężnej granicy jest zaprzeczanie temu, co „jest”. Rzeczywistość widziana i doświadczana bezpośrednio okazuje się tylko uciążliwym, fantomowym ciężarem, w niej „ja” nie chce i nie potrafi funkcjonować.
Na koniec, dodajmy jeszcze kilka słów na temat formy, która niechybnie prowokuje muzyczne reminiscencje. Tym bowiem, co zwraca na siebie największą uwagę przy pierwszym kontakcie z Rezydencją surykatek jest paradoksalna piosenkowość tomiku (w jednym uchu śpiewała mi smętnego bluesa Martyna Jakubowicz, w drugim narkotyczne historie mruczeli to Nick Cave, to Tom Waits). Dlaczego paradoksalna? Choćby dlatego, że trudno byłoby tu jednoznacznie wskazać na chwytliwość frazy jako wyznacznik wspomnianej przeze mnie śpiewności. Podgórnik zazwyczaj stawia na rozwlekłość, wiersze liryczne wkłada pomiędzy silnie zrytmizowane fragmenty prozy, mikroopowiastki, co najwyżej nadające się do gitarowej melorecytacji. Jak sama z ironią powiada: „skłaniam się / z wolna ku formom otwartym, choć zewnętrznie wygląda to nie tak”. Oczywiście nie brakuje „rockowych hitów”, w których poetka sprawnie naśladuje nieporadność hipisowskich tekściarzy i stylizuje zwrotkę na modłę wyśpiewywanych gromadnie festiwalowych szlagierów:
Kiedy wspominam Cię, widzę tani hotel
Byłaś znana z kolejnych miłostek
Wciąż śmiałaś się, że wielki świat kręci Cię
Ale dla mnie zrobiłaś wyjątek
Takich prób znajdziemy oczywiście dużo więcej. Prawdziwym jednak refrenem Rezydencji surykatek, choć wypowiedzianym tylko raz w zamykającym zbiór wierszu Rytualna kąpiel, jest bardzo osobista i dramatyczna fraza, pozbawiona większych szans na zostanie letnim przebojem: „gdybym potrafiła / jeszcze uwierzyć, bez dżinu z tonikiem i tych pełnych / szampana otrzaskanych hotelowych wanien, / że to ma wciąż sens”. Jeśli wspomnimy debiutancki tomik Marty Podgórnik, Próby negocjacji, przypomnimy sobie, że przy całym egzystencjalnym brutalizmie opisanych w nim doświadczeń, uczuciem podskórnie obecnym była nadzieja. Minęło piętnaście lat, autorka Rezydencji surykatek ma już znacznie mniej złudzeń, nawet jeśli nadzieja umiera ostatnia.
Recenzja została opublikowana w Kwartalniku Literackim Wyspa. Dziękujemy redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.