recenzje / KOMENTARZE

Zmartwychwstanie ptaszka

Bohdan Zadura

Autorski komentarz Bohdana Zadury do wiersza Zmartwychwstanie ptaszka.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

No to zaczy­na­my. Od począt­ku, czy­li od tytu­łu. Tytuł przy­szedł – nasu­nął się sam. Spro­wo­ko­wa­ny przez sytu­ację. Intry­gu­ją­cy? Zawa­diac­ki? Fry­wol­ny? Śmier­tel­nie poważ­ny? Bo prze­cież zmar­twych­wsta­nie to nie byle co, to naj­waż­niej­sza może z rze­czy tego – i tam­te­go – świa­ta. A pta­szek? Chu­cher­ko bytu. Nie ma nawet skrzy­deł, co naj­wy­żej skrzy­deł­ka. Jeśli jeste­śmy na tere­nie orni­to­lo­gii. Bo może­my być też w obsza­rze ero­ty­ki, na któ­rym ptasz­ko­wi odpo­wia­da jako jego prze­ci­wień­stwo i dopeł­nie­nie kwia­tu­szek, a jeśli tak, to może cho­dzi o zmar­twych­wsta­nie fiut­ka? Wszak pta­szek nie jed­no ma zna­cze­nie, gagat­ku, ancy­mon­ku, urwi­poł­ciu, dro­gi Czy­tel­ni­ku. Po peti­te mort – résur­rec­tion? To ci powin­no przyjść do gło­wy, może nawet przede wszyst­kim, naj­pierw, na samym począt­ku. Głod­ne­mu zawsze chleb na myśli? A potem – kie­dy już prze­czy­tasz kawa­łek tego dłu­gie­go wier­sza, ale nie poema­tu, poema­ci­ku raczej, bo jak pta­szek to poema­cik, pew­nie tro­chę się zawsty­dzisz tego pier­wot­ne­go domy­słu i deli­kat­ny rumie­niec wsty­du oble­je two­je licz­ko. Tak się dałeś pod­pu­ścić. Jed­nak gło­wa do góry, gdy­byś się nie dał wpu­ścić w te mali­ny, to by zna­czy­ło, że sła­by masz języ­ko­wy słuch, sła­bo czu­jesz pol­sz­czy­znę, powi­nie­neś daro­wać sobie czy­ta­nie wier­szy. Tak, ten tytuł jest ni mniej, ni wię­cej, on jest w sam raz – jest dosłow­ny. Pta­szek jest ptasz­kiem, nie sikor­ką, nie wró­blem, nie szpa­kiem, jest ptasz­kiem, bo tak tyl­ko został ziden­ty­fi­ko­wa­ny. Nie wia­do­mo, jaki to gatu­nek – szu­kaj igły w sto­gu sia­na, sko­ro licz­ba zna­nych żyją­cych gatun­ków tej gro­ma­dy liczy oko­ło dzie­się­ciu tysię­cy.

Po abs­trak­cyj­nym – choć z piór, puchu, kości i mię­sa – ptasz­ku kon­kret­ne jest jed­nak imię i nazwi­sko w dedy­ka­cji – Hen­ry­ko­wi Bere­zie. Pta­szek ano­ni­mo­wy – Hen­ryk Bere­za kon­kret­ny, oso­bo­wy, nie­po­wta­rzal­ny. Uro­dził się 28 paź­dzier­ni­ka 1926 roku – to infor­ma­cja o tyle waż­na, że kore­spon­du­je z datą sto­ją­cą pod wier­szem: 27 paź­dzier­ni­ka 2010, świad­czą­cą o tym, że „Zmar­twych­wsta­nie ptasz­ka” zosta­ło ukoń­czo­ne w wigi­lię 85. uro­dzin Hen­ry­ka.

opo­wieść wra­ca do wła­ści­cie­la

Wiersz był uro­dzi­no­wym pre­zen­tem, a jego pierw­szy wers zda­je się to potwier­dzać, suge­ru­jąc, że autor jubi­la­to­wi go wrę­czył albo nawet odczy­tał i wrę­czył. To Hen­ryk Bere­za jest boha­te­rem tego utwo­ru i jego adre­sa­tem. Histo­ria z ptasz­kiem jest jego histo­rią. Usły­sza­łem ją od nie­go jakieś dwa, trzy tygo­dnie wcze­śniej. Opo­wia­dał ją z pew­nym zakło­po­ta­niem, a nawet zaże­no­wa­niem, uprze­dza­jąc, że może uznam, że zwa­rio­wał, ale przy­się­ga, że jak­kol­wiek brzmi to nie­wia­ry­god­nie, zda­rzy­ło się napraw­dę. „Nie­udol­nie to opo­wie­dzia­łem, może ty potra­fił­byś to opi­sać” – rzu­cił na zakoń­cze­nie. „Nie obie­cu­ję – odpo­wie­dzia­łem – ale spró­bu­ję. Mam już nawet tytuł”.

O ile Hen­ryk jest boha­te­rem tego wier­sza, o tyle wystę­pu­je w nim w trze­ciej oso­bie, kon­se­kwent­nie od dru­gie­go wer­su:

jego jest bal­kon pokój przed­po­kój i kuch­nia

po czwar­ty wers od koń­ca:

otwie­ra okno na oścież.

W tym miej­scu może war­to zwró­cić uwa­gę na dość dziw­ną for­mę zasto­so­wa­ną w wer­sie „jego jest bal­kon pokój przed­po­kój i kuch­nia”, powtó­rzo­ną póź­niej, gdy mowa jest o księ­go­zbio­rze:

a wśród ksią­żek
któ­re są jego i wypeł­nia­ją całe miesz­ka­nie.

Tak mi się zda­je, że mamy tu pew­ne pod­wyż­sze­nie tonu, coś w rodza­ju sty­li­za­cji, w tych miej­scach nar­ra­cja nie jest potocz­na, jak w całej resz­cie. Na co ta sty­li­za­cja, sam nie bar­dzo wiem, ale prze­no­si ona jak­by tę trze­cią oso­bę w inny wymiar, tro­chę tak, jak­by mówi­ło się nie o nim, a o Nim, pisa­nym wiel­ką lite­rą.

O ile zaś Hen­ryk Bere­za jest adre­sa­tem tego wier­sza – o tym, że jest, świad­czy dedy­ka­cja – ukry­wa się pod zaim­kiem oso­bo­wym „Ty”, w jego wer­sji dzier­żaw­czej:

opo­wieść jest Two­ja.

A pod­miot mówią­cy w tym wier­szu? Jego nar­ra­tor? Ponie­waż cudzą opo­wieść opo­wia­da, tym bar­dziej wypa­da, żeby się ukrył. W prze­ci­wień­stwie do dozor­czy­ni, któ­ra przy­no­si jakieś papie­ry do pod­pi­su, nie ma go w tym miesz­ka­niu, jego ist­nie­nie jest nie­ist­nie­niem, jego obec­ność jest nega­tyw­na, jest bra­kiem obec­no­ści:

ktoś kto był­by w sta­nie
otwo­rzyć drzwi bal­ko­no­we a potem je zamknąć

wła­śnie kicha i kasz­le więc się nie poja­wia

Moż­na by ją nazwać obec­no­ścią dys­kret­ną, obec­no­ścią zaka­mu­flo­wa­ną.

To, co tutaj piszę, nie jest auto­in­ter­pre­ta­cją, „Zmar­twych­wsta­nie ptasz­ka”, wyda­je mi się, jej nie potrze­bu­je, to pro­ściut­ki utwór. Wszyst­ko, co moż­na do nie­go dodać to raczej przy­pi­sy, któ­re nawet wzla­tu­ją­cą w powie­trze rotun­dę ścią­gnę­ły­by na zie­mię.

Wybuch gazu w Rotun­dzie PKO w War­sza­wie miał miej­sce 15 lute­go 1979 roku o godz. 12.37. Budy­nek stoi w cen­trum War­sza­wy u zbie­gu uli­cy Mar­szał­kow­skiej i Alei Jero­zo­lim­skich (ron­do Dmow­skie­go). Przy­czy­ną zda­rze­nia – dziś nie­raz pod­wa­ża­ną – był wybuch gazu ziem­ne­go. Była to naj­więk­sza kata­stro­fa w powo­jen­nej War­sza­wie.

Do eks­plo­zji doszło na dwa­dzie­ścia minut przed koń­cem pierw­szej zmia­ny, gdy w ban­ku znaj­do­wa­ło się oko­ło 170 pra­cow­ni­ków i trzy­stu klien­tów. W momen­cie wybu­chu cały gmach uniósł się nagle, niczym – jak rela­cjo­no­wa­li świad­ko­wie zda­rze­nia – „bań­ka mydla­na”, po czym „pękł” – z prze­szklo­nych ścian, na uli­ce runę­ły tafle szkła, wewnątrz zaś do pod­zie­mi archi­wum zapa­dły się wszyst­kie kon­dy­gna­cje budyn­ku. Uszko­dzo­ne zosta­ły tak­że sąsied­nie wie­żow­ce cen­trum.

Gmach Rotun­dy został znisz­czo­ny w sie­dem­dzie­się­ciu pro­cen­tach. W kata­stro­fie śmierć ponio­sło 49 osób, a 135 zosta­ło ran­nych – ofi­cjal­ne dane mówią o 77 hospi­ta­li­zo­wa­nych. Ostat­nią ran­ną wydo­by­to z ruin w trzy godzi­ny po tra­ge­dii. Gru­pa dwóch tysię­cy robot­ni­ków prze­szu­ki­wa­ła ruiny jesz­cze w tydzień po kata­stro­fie.

Wia­do­mość o tej eks­plo­zji dotar­ła do Hen­ry­ka, kie­dy jadł obiad w sto­łów­ce ZLP przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, nie pamię­tam już kto, zako­mu­ni­ko­wał mu ją w for­mie, że nie ma już domu i zaofe­ro­wał mu noc­leg. Pobiegł na uli­cę Widok; zatrzy­ma­ny przez mili­cyj­ny kor­don musiał się wyle­gi­ty­mo­wać, żeby go prze­pusz­czo­no.

Sro­kę tak­że:

tym bar­dziej sro­ka wiel­ko­miej­ski wyci­ruch
któ­rej bia­łe przed laty w Skier­nie­wi­cach piór­ka

teraz wyglą­da­ją jak śnieg na przed­nów­ku
i nie lśnią jak­by pokry­ła je spadź

choć przy­pis doty­czył­by bar­dziej Skier­nie­wic niż sro­ki. Hen­ryk Bere­za uro­dził się w pod­skier­nie­wic­kich Mied­nie­wi­cach i tam ukoń­czył szko­łę pod­sta­wo­wą. Był absol­wen­tem skier­nie­wic­kie­go Liceum Ogól­no­kształ­cą­ce­go im. B. Pru­sa w Skier­nie­wi­cach, w tym mie­ście spę­dził oku­pa­cję, po woj­nie stąd dojeż­dżał do War­sza­wy, zanim się do niej prze­niósł.

Czy potrze­bu­je przy­pi­su „spadź”? Ponie­waż kie­dyś Wacław Tka­czuk upew­niał się, czy rze­czy­wi­ście o „spadź”, a nie o „szadź” w tym frag­men­cie cho­dzi, pro­szę uprzej­mie:

Spadź, rosa mio­do­wa – słod­ka ciecz wystę­pu­ją­cą głów­nie latem zazwy­czaj w posta­ci kro­pel na igłach i gałę­ziach świer­ka, modrze­wia i jodły oraz na liściach nie­któ­rych drzew liścia­stych, m.in. dębu i lipy. Skła­da się głów­nie z soków roślin­nych z uszko­dzo­nych przez mszy­ce, czerw­ce lub mio­dów­ki (i inne owa­dy ssą­ce żywią­ce się soka­mi roślin­ny­mi) komó­rek oraz z płyn­nych odcho­dów tych owa­dów.

Spadź jest zbie­ra­na przez psz­czo­ły, a wytwo­rzo­ne z niej mio­dy, zwa­ne spa­dzio­wy­mi, mają bar­dzo wie­le walo­rów, tak­że lecz­ni­czych. Mio­dy te cha­rak­te­ry­zu­ją się tak­że wyjąt­ko­wo ciem­ną bar­wą. Na rośli­nach (liściach, igłach) pokry­tych spa­dzią roz­mna­ża­ją się grzy­by sadza­ko­we, któ­re two­rząc czar­ny nalot ogra­ni­cza­ją dostęp świa­tła do liści oraz utrud­nia­ją wymia­nę gazo­wą roślin, przy­no­sząc czę­sto wię­cej szkód rośli­nie niż żywią­ce się jej soka­mi owa­dy.

Tak­że wie­le gatun­ków mró­wek chęt­nie włą­cza do swej die­ty spadź. Nie­któ­re z nich, jak hurt­ni­ca pospo­li­ta (Lasius niger), nie­ja­ko hodu­ją mszy­ce, żyjąc z nimi w sym­bio­zie: mszy­ce zapew­nia­ją mrów­kom spadź, mrów­ki bro­nią mszy­ce przed dra­pież­ni­ka­mi.

Jeśli cho­dzi o przy­pi­sy to wię­cej nic mi nie przy­cho­dzi do gło­wy.

Prze­mia­nie w tym wier­szu pod­le­ga pta­szek: mar­twy, oży­wa i wyla­tu­je przez kuchen­ne okno. Jed­nak prze­mia­nie uległ też wiersz w chwi­li, gdy prze­mia­nie uległ jego adre­sat i boha­ter. Hen­ryk, po dłu­giej i cięż­kiej cho­ro­bie, albo po krót­kiej i cięż­kiej cho­ro­bie – wszyst­ko zale­ży, jaką mia­rę sto­so­wać – zmarł 21 czerw­ca 2012 roku. To, że spo­czął na war­szaw­skich Powąz­kach tuż obok Mar­ka Hła­ski, jest rów­nie zaska­ku­ją­ce i nie­wia­ry­god­ne jak przy­go­da, któ­rą mi opo­wie­dział. Prze­cho­dząc obok hote­lu She­ra­ton przy pla­cu Trzech Krzy­ży, gdzie upadł, zawsze patrzę pod nogi, by nie nadep­nąć na jakieś piór­ko. A to, co było uro­dzi­no­wym pre­zen­tem, nie­ocze­ki­wa­nie szyb­ko zmie­ni­ło się w coś w rodza­ju ele­gii.

O autorze

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Powiązania