No to zaczynamy. Od początku, czyli od tytułu. Tytuł przyszedł – nasunął się sam. Sprowokowany przez sytuację. Intrygujący? Zawadiacki? Frywolny? Śmiertelnie poważny? Bo przecież zmartwychwstanie to nie byle co, to najważniejsza może z rzeczy tego – i tamtego – świata. A ptaszek? Chucherko bytu. Nie ma nawet skrzydeł, co najwyżej skrzydełka. Jeśli jesteśmy na terenie ornitologii. Bo możemy być też w obszarze erotyki, na którym ptaszkowi odpowiada jako jego przeciwieństwo i dopełnienie kwiatuszek, a jeśli tak, to może chodzi o zmartwychwstanie fiutka? Wszak ptaszek nie jedno ma znaczenie, gagatku, ancymonku, urwipołciu, drogi Czytelniku. Po petite mort – résurrection? To ci powinno przyjść do głowy, może nawet przede wszystkim, najpierw, na samym początku. Głodnemu zawsze chleb na myśli? A potem – kiedy już przeczytasz kawałek tego długiego wiersza, ale nie poematu, poemaciku raczej, bo jak ptaszek to poemacik, pewnie trochę się zawstydzisz tego pierwotnego domysłu i delikatny rumieniec wstydu obleje twoje liczko. Tak się dałeś podpuścić. Jednak głowa do góry, gdybyś się nie dał wpuścić w te maliny, to by znaczyło, że słaby masz językowy słuch, słabo czujesz polszczyznę, powinieneś darować sobie czytanie wierszy. Tak, ten tytuł jest ni mniej, ni więcej, on jest w sam raz – jest dosłowny. Ptaszek jest ptaszkiem, nie sikorką, nie wróblem, nie szpakiem, jest ptaszkiem, bo tak tylko został zidentyfikowany. Nie wiadomo, jaki to gatunek – szukaj igły w stogu siana, skoro liczba znanych żyjących gatunków tej gromady liczy około dziesięciu tysięcy.
Po abstrakcyjnym – choć z piór, puchu, kości i mięsa – ptaszku konkretne jest jednak imię i nazwisko w dedykacji – Henrykowi Berezie. Ptaszek anonimowy – Henryk Bereza konkretny, osobowy, niepowtarzalny. Urodził się 28 października 1926 roku – to informacja o tyle ważna, że koresponduje z datą stojącą pod wierszem: 27 października 2010, świadczącą o tym, że „Zmartwychwstanie ptaszka” zostało ukończone w wigilię 85. urodzin Henryka.
opowieść wraca do właściciela
Wiersz był urodzinowym prezentem, a jego pierwszy wers zdaje się to potwierdzać, sugerując, że autor jubilatowi go wręczył albo nawet odczytał i wręczył. To Henryk Bereza jest bohaterem tego utworu i jego adresatem. Historia z ptaszkiem jest jego historią. Usłyszałem ją od niego jakieś dwa, trzy tygodnie wcześniej. Opowiadał ją z pewnym zakłopotaniem, a nawet zażenowaniem, uprzedzając, że może uznam, że zwariował, ale przysięga, że jakkolwiek brzmi to niewiarygodnie, zdarzyło się naprawdę. „Nieudolnie to opowiedziałem, może ty potrafiłbyś to opisać” – rzucił na zakończenie. „Nie obiecuję – odpowiedziałem – ale spróbuję. Mam już nawet tytuł”.
O ile Henryk jest bohaterem tego wiersza, o tyle występuje w nim w trzeciej osobie, konsekwentnie od drugiego wersu:
jego jest balkon pokój przedpokój i kuchnia
po czwarty wers od końca:
otwiera okno na oścież.
W tym miejscu może warto zwrócić uwagę na dość dziwną formę zastosowaną w wersie „jego jest balkon pokój przedpokój i kuchnia”, powtórzoną później, gdy mowa jest o księgozbiorze:
a wśród książek
które są jego i wypełniają całe mieszkanie.
Tak mi się zdaje, że mamy tu pewne podwyższenie tonu, coś w rodzaju stylizacji, w tych miejscach narracja nie jest potoczna, jak w całej reszcie. Na co ta stylizacja, sam nie bardzo wiem, ale przenosi ona jakby tę trzecią osobę w inny wymiar, trochę tak, jakby mówiło się nie o nim, a o Nim, pisanym wielką literą.
O ile zaś Henryk Bereza jest adresatem tego wiersza – o tym, że jest, świadczy dedykacja – ukrywa się pod zaimkiem osobowym „Ty”, w jego wersji dzierżawczej:
opowieść jest Twoja.
A podmiot mówiący w tym wierszu? Jego narrator? Ponieważ cudzą opowieść opowiada, tym bardziej wypada, żeby się ukrył. W przeciwieństwie do dozorczyni, która przynosi jakieś papiery do podpisu, nie ma go w tym mieszkaniu, jego istnienie jest nieistnieniem, jego obecność jest negatywna, jest brakiem obecności:
ktoś kto byłby w stanie
otworzyć drzwi balkonowe a potem je zamknąć
właśnie kicha i kaszle więc się nie pojawia
Można by ją nazwać obecnością dyskretną, obecnością zakamuflowaną.
To, co tutaj piszę, nie jest autointerpretacją, „Zmartwychwstanie ptaszka”, wydaje mi się, jej nie potrzebuje, to prościutki utwór. Wszystko, co można do niego dodać to raczej przypisy, które nawet wzlatującą w powietrze rotundę ściągnęłyby na ziemię.
Wybuch gazu w Rotundzie PKO w Warszawie miał miejsce 15 lutego 1979 roku o godz. 12.37. Budynek stoi w centrum Warszawy u zbiegu ulicy Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich (rondo Dmowskiego). Przyczyną zdarzenia – dziś nieraz podważaną – był wybuch gazu ziemnego. Była to największa katastrofa w powojennej Warszawie.
Do eksplozji doszło na dwadzieścia minut przed końcem pierwszej zmiany, gdy w banku znajdowało się około 170 pracowników i trzystu klientów. W momencie wybuchu cały gmach uniósł się nagle, niczym – jak relacjonowali świadkowie zdarzenia – „bańka mydlana”, po czym „pękł” – z przeszklonych ścian, na ulice runęły tafle szkła, wewnątrz zaś do podziemi archiwum zapadły się wszystkie kondygnacje budynku. Uszkodzone zostały także sąsiednie wieżowce centrum.
Gmach Rotundy został zniszczony w siedemdziesięciu procentach. W katastrofie śmierć poniosło 49 osób, a 135 zostało rannych – oficjalne dane mówią o 77 hospitalizowanych. Ostatnią ranną wydobyto z ruin w trzy godziny po tragedii. Grupa dwóch tysięcy robotników przeszukiwała ruiny jeszcze w tydzień po katastrofie.
Wiadomość o tej eksplozji dotarła do Henryka, kiedy jadł obiad w stołówce ZLP przy Krakowskim Przedmieściu, nie pamiętam już kto, zakomunikował mu ją w formie, że nie ma już domu i zaoferował mu nocleg. Pobiegł na ulicę Widok; zatrzymany przez milicyjny kordon musiał się wylegitymować, żeby go przepuszczono.
Srokę także:
tym bardziej sroka wielkomiejski wyciruch
której białe przed laty w Skierniewicach piórka
teraz wyglądają jak śnieg na przednówku
i nie lśnią jakby pokryła je spadź
choć przypis dotyczyłby bardziej Skierniewic niż sroki. Henryk Bereza urodził się w podskierniewickich Miedniewicach i tam ukończył szkołę podstawową. Był absolwentem skierniewickiego Liceum Ogólnokształcącego im. B. Prusa w Skierniewicach, w tym mieście spędził okupację, po wojnie stąd dojeżdżał do Warszawy, zanim się do niej przeniósł.
Czy potrzebuje przypisu „spadź”? Ponieważ kiedyś Wacław Tkaczuk upewniał się, czy rzeczywiście o „spadź”, a nie o „szadź” w tym fragmencie chodzi, proszę uprzejmie:
Spadź, rosa miodowa – słodka ciecz występującą głównie latem zazwyczaj w postaci kropel na igłach i gałęziach świerka, modrzewia i jodły oraz na liściach niektórych drzew liściastych, m.in. dębu i lipy. Składa się głównie z soków roślinnych z uszkodzonych przez mszyce, czerwce lub miodówki (i inne owady ssące żywiące się sokami roślinnymi) komórek oraz z płynnych odchodów tych owadów.
Spadź jest zbierana przez pszczoły, a wytworzone z niej miody, zwane spadziowymi, mają bardzo wiele walorów, także leczniczych. Miody te charakteryzują się także wyjątkowo ciemną barwą. Na roślinach (liściach, igłach) pokrytych spadzią rozmnażają się grzyby sadzakowe, które tworząc czarny nalot ograniczają dostęp światła do liści oraz utrudniają wymianę gazową roślin, przynosząc często więcej szkód roślinie niż żywiące się jej sokami owady.
Także wiele gatunków mrówek chętnie włącza do swej diety spadź. Niektóre z nich, jak hurtnica pospolita (Lasius niger), niejako hodują mszyce, żyjąc z nimi w symbiozie: mszyce zapewniają mrówkom spadź, mrówki bronią mszyce przed drapieżnikami.
Jeśli chodzi o przypisy to więcej nic mi nie przychodzi do głowy.
Przemianie w tym wierszu podlega ptaszek: martwy, ożywa i wylatuje przez kuchenne okno. Jednak przemianie uległ też wiersz w chwili, gdy przemianie uległ jego adresat i bohater. Henryk, po długiej i ciężkiej chorobie, albo po krótkiej i ciężkiej chorobie – wszystko zależy, jaką miarę stosować – zmarł 21 czerwca 2012 roku. To, że spoczął na warszawskich Powązkach tuż obok Marka Hłaski, jest równie zaskakujące i niewiarygodne jak przygoda, którą mi opowiedział. Przechodząc obok hotelu Sheraton przy placu Trzech Krzyży, gdzie upadł, zawsze patrzę pod nogi, by nie nadepnąć na jakieś piórko. A to, co było urodzinowym prezentem, nieoczekiwanie szybko zmieniło się w coś w rodzaju elegii.