recenzje / KOMENTARZE

Znów, Siedmioro, Inna postać

Bogusław Kierc

Autorski komentarz Bogusława Kierca do wierszy z książki Cło.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Znów

Byli­śmy nadzy. Czas nie miał zna­cze­nia
ani zegar­ka. Że po całym życiu
two­im – z nicze­go to nie wyni­ka­ło.

Zresz­tą to w koń­cu nicze­go nie zmie­nia,
czy było cią­gle, czy tyl­ko jak wyciął
z kolo­ro­we­go pisma snu. To cia­ło,

któ­re się z moim zde­rzy­ło w prze­lo­cie
doni­kąd – two­je, ale jak­by Chle­ba
Ciem­ne­go; chcia­łem, żebyś się nie wsty­dził

przy­tu­lić do mnie jak w łazien­ce, bo cię
kocham, bra­cisz­ku. Ale z tego trze­ba
się wyspo­wia­dać. Widzisz? Bóg nas widzi.


Zda­je się, że przy­śni­ło mi się to w miesz­ka­niu służ­bo­wym (wynaj­mo­wa­nym przez teatr) w moim rodzin­nym mie­ście. Reży­se­ro­wa­łem pra­pre­mie­ro­wą sztu­kę, prze­by­wa­łem więc dłu­żej niż przy oka­zji świą­tecz­nych odwie­dzin krew­nych i cmen­ta­rza. Napi­sa­łem, że mi się przy­śni­ło. Ale wte­dy nie było przy­śnio­ne, tyl­ko dziw­nie jaw­ne; wła­śnie tak, jak­bym nagi wycho­dził z łazien­ki i zde­rzył się z nagim cia­łem bra­ta prze­la­tu­ją­ce­go dokądś i świa­do­mość, że daw­no zmarł, nie pod­wa­ża­ła żywo­ści tego prze­lo­tu i żywo­ści cia­ła. Prze­cież nie iden­ty­fi­ko­wa­ne­go z jakimś usy­tu­owa­niem w cza­sie, bo i moja czu­ta cie­le­sność nie była nago­ścią sta­re­go pry­ka, ale jakąś cie­le­sno­ścią nie pod­le­ga­ją­cą cza­so­wi, więc tro­chę ide­al­ną, choć cał­ko­wi­cie kon­kret­ną. I wie­dzia­łem, że te nasze cie­le­sno­ści są z róż­nych prze­strze­ni, ale kie­dy się zde­rzy­ły, kie­dy zde­rzy­li­śmy się, pra­gną­łem przy­tu­le­nia, obję­cia. I teraź­niej­sza świa­do­mość uka­zy­wa­ła mi to spo­tka­nie w kate­go­riach obcych moje­mu pra­gnie­niu, ale prze­cież dobrze wpi­su­ją­cych się w popu­lar­ny kod inter­pre­ta­cyj­ny. To z tego wykrzy­wie­nia świa­do­mo­ści wybły­sło zda­nie o potrze­bie wyspo­wia­da­nia się. Choć następ­ne sło­wa: „Widzisz? Bóg nas widzi” – są sło­wa­mi pocie­sze­nia, a nie ostrze­że­nia.

Nasza miłość bra­ter­ska była pew­nie dość wyjąt­ko­wym feno­me­nem. Nie­prze­mi­ja­ją­cym. Się­ga­ją­cym poza śmierć. Wiersz jed­nak ujaw­nia pew­ną skry­tość, o któ­rej trud­no mówić nie wier­szem. Pierw­sze doświad­cze­nia bli­sko­ści cia­ła i cia­ła zawdzię­cza­li­śmy wspól­nym dzie­cię­cym kąpie­lom w jed­nej wan­nie. Zwłasz­cza tym prze­dłu­ża­ją­cym się, kie­dy w wigi­lię Boże­go Naro­dze­nia rodzi­ce wyko­rzy­sty­wa­li czas nasze­go pła­wie­nia się na umoż­li­wie­nie anioł­ko­wi ustro­je­nia cho­in­ki i przy­nie­sie­nia pre­zen­tów. My sami nie przy­zna­wa­li­śmy się przed sobą do dziw­nych emo­cji, jakie budzi­ły zetknię­cia w wodzie, nie wie­dzie­li­śmy jesz­cze, co te emo­cje zwia­stu­ją. Cie­szy­li­śmy się na prze­czu­wa­ny cud. I rze­czy­wi­ście – pokój, do któ­re­go wcho­dzi­li­śmy, świą­tecz­nie ubra­ni po kąpie­li, był prze­mie­nio­ny. Sta­ła w nim roz­iskrzo­na postać cho­in­ki, o któ­rej wie­dzie­li­śmy, że doty­ka­ły ją aniel­skie ręce. Widzie­li­śmy, jak byli­śmy widzia­ni. Ach, jesz­cze powi­nie­nem powie­dzieć o tym Ciem­nym Chle­bie. To oczy­wi­ście (oczy­wi­ście?) syno­nim Tego, któ­ry o chle­bie powie­dział: „bierz­cie i jedz­cie, to jest cia­ło moje”. Escha­to­lo­gicz­nie nasze cia­ła śmier­tel­ne mają się upodob­nić do Jego cia­ła uwiel­bio­ne­go, nie­śmier­tel­ne­go. W takim upodob­nie­niu chcia­łem widzieć bra­ta. Tak widzia­łem.


Siedmioro

Nagle pyta­nie głu­pie: skąd się bio­rą
tacy jak oni
, rzu­co­ne na wiatr,
wra­ca natręt­nie; no tak, co rok pro­rok,
sądząc po dzie­ciach, to z jakie sześć lat

ma ich mał­żeń­stwo; ale skąd się bie­rze
to, gdy ich widzę, sil­ne niczym wir
w głąb nie­ja­sne­go wcią­ga­ją­cy? Wie­rzę
w cuda-nie­wi­dy, ale nigdy mi

nie nastrę­cza­ły się z tak tkli­wą siłą
jak wobec tych sied­mior­ga: oni są
z same­go bycia. Powie­dział­bym: miłość,
gdy­bym nie poczuł: Począ­tek i Sąd.


Roz­bi­li­śmy namiot w pobli­żu przy­cze­py dość dużej, ocie­nio­nej przy­staw­ką z dachem. Spo­ro poroz­rzu­ca­nych zaba­wek oraz małe krze­seł­ka pozwa­la­ły domy­ślać się, że wybra­li sobie to miej­sce ludzie z mały­mi dzieć­mi, więc te dzie­ci pew­nie będą regu­lo­wa­ły ich dzien­ne ryt­my. Wcze­snym ran­kiem mogli­śmy się o tym prze­ko­nać. Budzi­ło się nie­mow­lę i ono anon­so­wa­ło począ­tek dnia. Potem było sły­chać poka­sły­wa­nia dziew­czyn­ki. Skąd wie­dzie­li­śmy, że to dziew­czyn­ka? Chy­ba rodzi­ce wyma­wia­li jej imię pocie­sza­ją­co, jak­by była cho­ra. Nie­co póź­niej wsta­wa­ły star­sze dzie­ci: dwie dziew­czyn­ki i chło­piec. Nie­mow­lę też oka­za­ło się chłop­cem. Mło­da mat­ka zaj­mo­wa­ła się nim i kasz­lą­cą dziew­czyn­ką, tro­je star­szych dzie­ci szło z ojcem do pawi­lo­nu z łazien­ka­mi. Potem zasia­da­li do śnia­da­nia, roz­po­czy­na­jąc je śpie­wa­ną modli­twą. Śpie­wa­ną weso­ło. Tak też było przed obia­dem i przed kola­cją. Tych sied­mio­ro Niem­ców pro­mie­nia­ło – nie potra­fię tego ina­czej okre­ślić – szczę­ściem. Pew­nie, że ta szczę­śli­wość mia­ła róż­ne i swo­iste ema­na­cje u każ­de­go z nich, ale była wyraź­na i – powie­dział­bym – zaraź­li­wa.

Dwo­je miłych rodzi­ców spra­wia­ło wra­że­nie dopie­ro co zako­cha­nych w sobie. Byli w tym pięk­ni i peł­ni rado­snej god­no­ści. Wszyst­ko, co robi­li, było nie­wy­mu­szo­ne i har­mo­nij­nie celo­we. Nawet kie­dy stro­fo­wa­li dzie­ci, brzmia­ło to przy­jaź­nie i nazna­czo­ne było czu­ło­ścią. Będąc tak bli­sko, pozdra­wia­li­śmy się tyl­ko i uśmie­cha­li­śmy do sie­bie; dopie­ro ostat­nie­go dnia, gdy już zwi­nę­li­śmy namiot, powie­dzie­li­śmy sobie parę słów potwier­dza­ją­cych to, co i tak było jasne dla nich jak dla nas. Wza­jem­ność, któ­ra nicze­go nie ocze­ku­je, nie uzur­pu­je sobie żad­nej wyłącz­no­ści, nie knu­je żad­nych fabuł.

A jed­nak czu­łem, że roz­ta­piam się w ich ist­nie­niu nie­mal biblij­nym i czu­jąc to, byłem posta­wio­ny przed Począt­kiem i przed Sądem, to zna­czy: rów­no­cze­śnie odzy­ski­wa­łem coś w rodza­ju pamię­ci gene­zyj­skiej, a zara­zem – nie­sprzecz­nej z nią – pamię­ci escha­to­lo­gicz­nej. Byłem w tym sta­nie (miło­snym chy­ba?) obcią­żo­ny winą (wszyst­kich moich grze­chów) i nie-win­nie lek­ki.


Inna postać

Mógł­bym powie­dzieć: śnię chrzęsz­cze­nie śnie­gu
pod pode­szwa­mi gla­nów, a śpię boso
,
gdy­bym nie sły­szał tego naiw­ne­go
gra­nia na gło­skach i zaufał gło­som

chrzęsz­czą­cym we mnie, a raczej w tej śnią­cej
kary­ka­tu­rze, któ­ra wbrew przy­go­dzie
snu – smut­ną nagość wysta­wia na słoń­ce,
gdy we śnie szczel­nie oku­ta­na cho­dzi

po gór­skich ścież­kach, poty­ka się, wpa­da
w zaspy, wypry­ska niby ze spie­nio­nych
fal, ale czu­je, że jej nie wypa­da
tak się wygłu­piać – jak­by obna­żo­ny

smar­kacz wysko­czył z zamar­z­łe­go morza:
i choć mu dalej chrzę­ści pod sto­pa­mi
śnieg, wie, że stą­pa po iskrza­stych zło­żach
soli kamien­nej, i że mu w nich sami

anie­li pań­scy wyrą­ba­li scho­dy
do nie­ba, no to wcho­dzi taki goły
w tę inną postać paru­ją­cej wody,
za któ­rą tyl­ko czar­ne morze smo­ły.


Nie przy­po­mi­nam sobie, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej dozna­łem tak przej­mu­ją­cej ciszy, jak w tej gór­skiej prze­strze­ni zimo­wej, nad zamar­z­nię­tym sta­wem. Ośnie­żo­ne i inkru­sto­wa­ne lodem ska­ły odbi­ja­ły poblask zaszłe­go przed chwi­lą słoń­ca. Naj­bliż­sze pochy­ło­ści łagod­nie nakła­nia­ły wzrok do spły­nię­cia z całym cia­łem w dół. Ale nie do sta­wu, lecz w dół czu­cia sie­bie jako czę­ści tego wido­ku, o któ­rym naj­ści­ślej mógł­bym powie­dzieć: widzi mi się. Całym mną (jeśli coś takie­go jak ja rze­czy­wi­ście ist­nie­je).

To spły­wa­nie w dół sie­bie mia­ło zara­zem smak uno­sze­nia się, a więc kon­kret­nie: dozna­wa­łem unie­sie­nia. Żeby je wyra­zić, potrzeb­ne mi było usły­sze­nie ciszy. Ale cisza to pra­wie nie-sły­sze­nie, więc tyl­ko naru­sze­nie tego nie-sły­sze­nia pozwa­la­ło uwy­dat­nić jego czy­stość. Prze­szły prze­ze mnie sło­wa: „śnię chrzęsz­cze­nie śnie­gu pod pode­szwa­mi”… Resz­ta oka­za­ła się pole­mi­ką z takim uję­ciem sta­nu, w któ­rym trwa­łem. Pole­mi­ką i pró­bą pre­cy­zyj­niej­sze­go wyra­że­nia. Sko­ro chcia­łem to wyra­zić. Bo ina­czej bym się w tym uto­pił.

O autorze

Bogusław Kierc

Poeta, aktor, reżyser, pedagog. Edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania