recenzje / IMPRESJE

Żółty pępek snu

Julia Fiedorczuk

Esej Julii Fiedorczuk o wierszach Williama Carlosa Williamsa.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

W ostat­nim roz­dzia­le Obja­śnia­nia marzeń sen­nych Zyg­munt Freud przy­ta­cza słyn­ny już dziś sen o pło­ną­cym dziec­ku. Otóż zmarł chło­piec. Ojciec, wyczer­pa­ny po godzi­nach czu­wa­nia przy maleń­kim cho­rym, zasy­pia w sąsied­nim poko­ju. We śnie syn powra­ca żywy, aby zapy­tać z wyrzu­tem „ojcze, czyż nie widzisz, że pło­nę?” W odpo­wie­dzi na te wyszep­ta­ne sło­wa ojciec budzi się i odkry­wa, że sta­rzec, któ­ry miał czu­wać przy zwło­kach, nie dopeł­nił swo­jej powin­no­ści i zdrzem­nął się. W tym cza­sie cia­ło kocha­ne­go dziec­ka rze­czy­wi­ście zaję­ło się ogniem za spra­wą prze­wró­co­nej świe­cy. Nie­szczę­śli­wy ojciec budzi się więc tyl­ko po to, żeby odkryć, iż trau­ma­tycz­na rze­czy­wi­stość snu trwa dalej na jawie. Nie może ode­tchnąć z ulgą stwier­dza­jąc, że „to był tyl­ko sen”.

Cza­sa­mi bywa tak, że coś, co bra­li­śmy za jawę, w isto­cie jest uro­je­niem. Jed­nak zde­cy­do­wa­nie czę­ściej – i to nie­ko­niecz­nie jest dobra wia­do­mość – to, co zda­wa­ło się być uro­je­niem, jest naj­praw­dziw­szą praw­dą. W „Zbo­czo­nej histo­rii kina” Sla­voj Žižek ilu­stru­je tę psy­cho­ana­li­tycz­ną tezę laca­now­sko zin­ter­pre­to­wa­nym cyta­tem z fil­mu Matrix. W przy­to­czo­nym tam frag­men­cie Mor­pheus (Lau­ren­ce Fish­bur­ne) wta­jem­ni­cza Neo (Keanu Reeves) w nie­we­so­łą praw­dę o Matri­xie. Wie­dząc już mniej wię­cej o co cho­dzi, Neo ma wybór. Cho­dzi o słyn­ne tablet­ki, nie­bie­ską i czer­wo­ną. Pierw­sza gwa­ran­tu­je powrót do „zmi­sty­fi­ko­wa­nej” wer­sji rze­czy­wi­sto­ści i bło­gie­go trwa­nia w nie­wie­dzy, zaś dru­ga pro­wa­dzi wprost do ponu­rej real­no­ści, do ujrze­nia rze­czy taki­mi, jakie są, bez żad­nej ilu­zo­rycz­nej otocz­ki. Neo decy­du­je się na tę dru­gą opcję, jed­nak Žižek słusz­nie zauwa­ża, że żad­ne z dwóch pro­po­no­wa­nych przez Mor­pheu­sa wyjść nie jest spe­cjal­nie inte­re­su­ją­ce. Ludz­kie doświad­cze­nie, uję­te na spo­sób psy­cho­ana­li­tycz­ny, nie skła­da się bowiem z dwóch oddziel­nych warstw, z war­stwy ilu­zji i war­stwy praw­dy. Real­ność i fik­cja są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­ne. Žižek doma­ga się „trze­ciej tablet­ki”, takiej, któ­ra umoż­li­wi­ła­by dostrze­że­nie praw­dy nie tyle poza ilu­zją, co w obrę­bie samej ilu­zji. Matrix w zasa­dzie powie­la prze­strzen­ną meta­fo­rę powierzch­ni i głę­bi: pod­czas gdy więk­szość śmier­tel­ni­ków zado­wa­la się powierzch­nią, tyl­ko nie­licz­ni mają odwa­gę zaj­rzeć pod spód, na dru­gą stro­nę lustra, do „kró­li­czej nory” (odno­tuj­my w bie­gu, że warian­tem tej samej meta­fo­ry była pla­toń­ska przy­po­wieść o jaski­ni). Tym­cza­sem praw­da, któ­ra nas inte­re­su­je, jest na powierzch­ni. Jest w tym, co się samo upo­rczy­wie narzu­ca. W tym, co natręt­nie powra­ca. Praw­da, powia­da Jacqu­es Lacan, ma struk­tu­rę fik­cji.

W jede­na­stej czę­ści Semi­na­rium (Les quatre con­cepts fon­da­men­taux de la psy­cho­ana­ly­se) Lacan zasta­na­wia się, co tak napraw­dę obu­dzi­ło nie­szczę­sne­go ojca śnią­ce­go ten wypeł­nio­ny ogniem sen. Prze­cież jed­no z pod­sta­wo­wych zadań marze­nia sen­ne­go, twier­dzi Freud, to ochro­na sta­nu uśpie­nia. śni­my po to, żeby się nie obu­dzić. Tyczy się to przede wszyst­kim takich snów, któ­re uwew­nętrz­nia­ją rze­czy­wi­stość ota­cza­ją­cą śnią­ce­go, na przy­kład wte­dy, kie­dy real­ny dźwięk budzi­ka sta­je się ele­men­tem marze­nia sen­ne­go, cza­sa­mi w for­mie prze­two­rzo­nej, a cza­sa­mi nie. śni nam się wte­dy, że wsta­je­my, wyłą­cza­my budzik, roz­po­czy­na­my dzień… i dzię­ki temu może­my jesz­cze przez chwi­lę pole­żeć w łóż­ku. Może­my zakła­dać, że sen o pło­ną­cym dziec­ku odgry­wał podob­ną funk­cję. Coś z rze­czy­wi­sto­ści zewnętrz­nej musia­ło dotrzeć do śnią­ce­go, bodź­ce te obro­sły tkan­ką snu. Jed­nak treść marze­nia sen­ne­go nie tyl­ko nie ochro­ni­ła śpią­ce­go przed wybu­dze­niem, lecz wręcz przy­spie­szy­ła je. Dla­cze­go? Lacan twier­dzi, że we śnie zacho­dzi coś, co moż­na wytłu­ma­czyć jedy­nie jako prze­jaw innej real­no­ści – real­no­ści, z któ­rą nigdy nie moż­na się spo­tkać. To bra­ku­ją­ce spo­tka­nie – „nacisk ura­zu” – Lacan okre­śla poży­czo­nym od Ary­sto­te­le­sa ter­mi­nem tuché. Nawet tutaj poja­wia­ją się (odzie­dzi­czo­ne po Freu­dzie) meta­fo­ry prze­strzen­ne. Lacan pisze, że real­ność, któ­rą inte­re­su­je się psy­cho­ana­li­za jest ukry­ta „pod bra­kiem tego, co zastę­pu­je przed­sta­wie­nie„1. Ale tego „pod” w żad­nym razie nie nale­ży rozu­mieć dosłow­nie, wyobra­ża­jąc sobie jakieś mrocz­ne głę­bi­ny. Albo­wiem ten uraz, któ­ry usi­łu­je powtó­rzyć się we śnie, nie ma nic wspól­ne­go z jakąś przed­ustaw­ną, obiek­tyw­nie ist­nie­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią. Mani­fe­stu­je się jedy­nie pod posta­cią kry­zy­su, zała­ma­nia sen­su, szcze­li­ny wpi­sa­nej w samą natu­rę repre­zen­ta­cji. Real­ność, zawsze bra­ku­ją­ca, to sku­tek ubocz­ny wej­ścia w sieć zna­czą­cych, czy­li w powta­rzal­ność zna­ku, któ­ra powo­du­je roz­ła­do­wa­nie „bło­go­sła­wio­ne z per­spek­ty­wy zasa­dy przy­jem­no­ści„2. Tuché to rysa na tym, co od momen­tu wej­ścia w język nazy­wa się rze­czy­wi­sto­ścią.
Żeby to zilu­stro­wać, Lacan przy­ta­cza swój wła­sny sen:

Któ­re­goś dnia z krót­kiej drzem­ki, w któ­rej szu­ka­łem wypo­czyn­ku, zbu­dzi­ło mnie coś, co puka­ło do moich drzwi, zanim się zbu­dzi­łem napraw­dę. I wła­śnie za spra­wą tego upo­rczy­we­go puka­nia ukształ­to­wa­łem pewien sen, sen obja­wia­ją­cy mi coś inne­go niż owe stu­ki. I kie­dy się budzę, te puk­nię­cia – to spo­strze­że­nie – jeśli docie­ra­ją do mojej świa­do­mo­ści, to dla­te­go, że wokół nich odtwa­rzam całe swo­je przed­sta­wie­nie. Wiem, że tam jestem, o któ­rej godzi­nie usną­łem, i że szu­ka­łem wypo­czyn­ku w owym śnie. Sko­ro hałas puka­nia docie­ra nie do mojej per­cep­cji, lecz do mojej świa­do­mo­ści, jest tak dla­te­go, że moja świa­do­mość odtwa­rza się wokół nastę­pu­ją­ce­go przed­sta­wie­nia – wiem, iż gro­zi mi zbu­dze­nie, że jestem p u k n i ę t y [knoc­ked]3.

Naj­cie­kaw­szy jest oczy­wi­ście ten moment pomię­dzy puka­niem, któ­re docie­ra do świa­do­mo­ści śnią­ce­go, a rze­czy­wi­stym prze­bu­dze­niem, czy­li chwi­lą, kie­dy puka­nie sta­je się przed­mio­tem per­cep­cji. Co się wte­dy dzie­je? Repre­zen­ta­cją cze­go, jakiej real­no­ści, jest wte­dy owo puka­nie, wokół któ­re­go pod­miot odtwa­rza „całe swo­je przed­sta­wie­nie”?

W Obja­śnia­niu marzeń sen­nych Freud zasta­na­wia się, czy każ­dy sen może zostać wyja­śnio­ny i czy może zostać wyja­śnio­ny cał­ko­wi­cie. Osta­tecz­nie uzna­je, że na pyta­nie to „nale­ży odpo­wie­dzieć prze­czą­co„4. Czę­sto się bowiem zda­rza, że jest we śnie „jakieś mrocz­ne miej­sce” opie­ra­ją­ce się roz­wi­kła­niu. Ma tam swój począ­tek „kłąb myśli”, któ­ry jed­nak nie ma żad­ne­go „wkła­du” w treść marze­nia sen­ne­go. To „mrocz­ne miej­sce”, powia­da Freud, to „pępek snu”:

miej­sce, w któ­rym doty­ka on tego, co nie­zna­ne. Myśli sen­ne, na jakie naty­ka­my się w trak­cie obja­śnia­nia, muszą prze­cież pozo­stać cał­kiem ogól­nie bez koń­ca, w podob­nym do siat­ki zawi­kła­niu wybie­ga­jąc na wsze stro­ny w świat naszych myśli. Z tego miej­sca osno­wy, gdzie myśli sple­cio­ne są sil­niej, wyra­sta potem życze­nie sen­ne niczym grzyb ze swo­jej grzyb­ni5.

Zauważ­my, że meta­fo­ra pęp­ka osta­tecz­nie zry­wa z opi­sa­ną powy­żej logi­ką powierzch­ni i głę­bi (albo zewnę­trza i wnę­trza), a ponad­to odwo­łu­je się do cia­ła, któ­re jest prze­cież źró­dłem popę­du. Pępek jest zara­zem czę­ścią cia­ła i śla­dem po utra­cie, pamiąt­ką po Rze­czy. Jest rodza­jem szy­puł­ki, przy­po­mi­na­ją­cej nam o naszym nie­usu­wal­nym zako­rze­nie­niu w real­no­ści, a tak­że o ilu­zo­rycz­no­ści i kru­cho­ści ego. Wła­śnie z tego powo­du, jak mówi Lacan, psy­cho­ana­li­za nie jest ide­ali­zmem. Nie jest też, dodaj­my, post­mo­der­ni­zmem, albo­wiem kie­ru­je nas „poza zasa­dę przy­jem­no­ści”, poza roz­kosz­ną para­dę symu­la­krów, ku real­no­ści, któ­ra, choć nie­obec­na, z pew­no­ścią nie jest wir­tu­al­na. Pisząc o tym samym z eko­lo­gicz­ne­go punk­tu widze­nia, Lyotard przy­po­mi­na nam, że żaden kom­pu­ter nigdy nie był dziec­kiem.

W przy­to­czo­nym już wcze­śniej Semi­na­rium Lacan łączy real­ność z „orga­nem”, któ­ry okre­śla mia­nem „lamel­li”. „Lamel­la” to w zasa­dzie inna nazwa na libi­do, czy­li popęd, któ­ry wywie­ra sta­ły nacisk na (zawsze sek­su­al­ny) pod­miot. Tępa powta­rzal­ność popę­du wią­że się z utra­tą, któ­ra leży u samych źró­deł pod­mio­tu, o ile w ogó­le moż­na powie­dzieć, że pod­miot ma jakieś „źró­dła”. Ten brak w ja mate­ria­li­zu­je się pod posta­cią roz­ma­itych obiek­tów, któ­re wpra­wia­ją w ruch pra­gnie­nie. Weź­my na przy­kład „żół­tą pla­mę” z „Pie­śni miło­snej” Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa:

The sta­in of love
is upon the world!
Yel­low, yel­low, yel­low (…)

[Miło­sna pla­ma
zakry­ła świat!
Żół­te, żół­te, żół­te]

Zmy­sło­wość tego wier­sza jest tak sil­na, że nie­mal lep­ka (w kolej­nych linij­kach mowa o mio­dzie). Roz­kosz odkształ­ca rze­czy­wi­stość, dosłow­nie „wgry­za się” w liście („eats into leaves”) suge­ru­jąc jakąś prze­strzeń poza czy­stą przy­jem­no­ścią, poza repre­zen­ta­cją, poza wier­szem, któ­ry koń­czy się wes­tchnie­niem do pew­ne­go geo­gra­ficz­nie odle­głe­go „ty”.

Pamię­ta­ją pań­stwo tę dziw­ną sce­nę z fil­mu Mul­hol­land Dri­ve Davi­da Lyn­cha, kie­dy dwóch męż­czyzn spo­ty­ka się w restau­ra­cji Win­kie­’s tyl­ko dla­te­go, że jeden z nich miał strasz­ny sen, w któ­rym wystę­po­wał ten dru­gi? Ów męż­czy­zna zoba­czył we śnie jakąś bar­dzo prze­ra­ża­ją­cą postać, a ponie­waż sen­ne przed­sta­wie­nie roz­gry­wa­ło się na tyłach tej wła­śnie restau­ra­cji, posta­no­wił skon­fron­to­wać je z rze­czy­wi­sto­ścią. Nie powin­ni­śmy czuć się zasko­cze­ni fak­tem, że strasz­na postać w isto­cie cze­ka­ła na nie­go na tyłach nie­po­zor­ne­go loka­lu. Albo­wiem real­ność, w uję­ciu psy­cho­ana­li­tycz­nym, to wła­śnie to, co zawsze jest na swo­im miej­scu. Nikt nie ujął tej praw­dy zwięź­lej, niż pewien odważ­ny badacz real­nych pęk­nięć mowy:

na koń­cu świa­tła jest tunel.


Przy­pi­sy:
[1] Jacqu­es Lacan, „Tuché i auto­ma­ton”, tłum. Krzysz­tof Kło­siń­ski, w: Teo­rie Lite­ra­tu­ry XX Wie­ku: Anto­lo­gia, red. Anna Burzyń­ska i Michał Paweł Mar­kow­ski, Kra­ków 2006, str. 30–41.
[2] Ibid.
[3] Ibid.
[4] Sig­mund Freud, Obja­śnia­nie marzeń sen­nych (frag­men­ty), tłum. R. Resz­ke, w: Teo­rie Lite­ra­tu­ry XX Wie­ku: Anto­lo­gia, red. Anna Burzyń­ska i Michał Paweł Mar­kow­ski, Kra­ków 2006, str. 5–29.
[5] Ibid.

O autorze

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania