W ostatnim rozdziale Objaśniania marzeń sennych Zygmunt Freud przytacza słynny już dziś sen o płonącym dziecku. Otóż zmarł chłopiec. Ojciec, wyczerpany po godzinach czuwania przy maleńkim chorym, zasypia w sąsiednim pokoju. We śnie syn powraca żywy, aby zapytać z wyrzutem „ojcze, czyż nie widzisz, że płonę?” W odpowiedzi na te wyszeptane słowa ojciec budzi się i odkrywa, że starzec, który miał czuwać przy zwłokach, nie dopełnił swojej powinności i zdrzemnął się. W tym czasie ciało kochanego dziecka rzeczywiście zajęło się ogniem za sprawą przewróconej świecy. Nieszczęśliwy ojciec budzi się więc tylko po to, żeby odkryć, iż traumatyczna rzeczywistość snu trwa dalej na jawie. Nie może odetchnąć z ulgą stwierdzając, że „to był tylko sen”.
Czasami bywa tak, że coś, co braliśmy za jawę, w istocie jest urojeniem. Jednak zdecydowanie częściej – i to niekoniecznie jest dobra wiadomość – to, co zdawało się być urojeniem, jest najprawdziwszą prawdą. W „Zboczonej historii kina” Slavoj Žižek ilustruje tę psychoanalityczną tezę lacanowsko zinterpretowanym cytatem z filmu Matrix. W przytoczonym tam fragmencie Morpheus (Laurence Fishburne) wtajemnicza Neo (Keanu Reeves) w niewesołą prawdę o Matrixie. Wiedząc już mniej więcej o co chodzi, Neo ma wybór. Chodzi o słynne tabletki, niebieską i czerwoną. Pierwsza gwarantuje powrót do „zmistyfikowanej” wersji rzeczywistości i błogiego trwania w niewiedzy, zaś druga prowadzi wprost do ponurej realności, do ujrzenia rzeczy takimi, jakie są, bez żadnej iluzorycznej otoczki. Neo decyduje się na tę drugą opcję, jednak iek słusznie zauważa, że żadne z dwóch proponowanych przez Morpheusa wyjść nie jest specjalnie interesujące. Ludzkie doświadczenie, ujęte na sposób psychoanalityczny, nie składa się bowiem z dwóch oddzielnych warstw, z warstwy iluzji i warstwy prawdy. Realność i fikcja są ze sobą nierozerwalnie związane. iek domaga się „trzeciej tabletki”, takiej, która umożliwiłaby dostrzeżenie prawdy nie tyle poza iluzją, co w obrębie samej iluzji. Matrix w zasadzie powiela przestrzenną metaforę powierzchni i głębi: podczas gdy większość śmiertelników zadowala się powierzchnią, tylko nieliczni mają odwagę zajrzeć pod spód, na drugą stronę lustra, do „króliczej nory” (odnotujmy w biegu, że wariantem tej samej metafory była platońska przypowieść o jaskini). Tymczasem prawda, która nas interesuje, jest na powierzchni. Jest w tym, co się samo uporczywie narzuca. W tym, co natrętnie powraca. Prawda, powiada Jacques Lacan, ma strukturę fikcji.
W jedenastej części Seminarium (Les quatre concepts fondamentaux de la psychoanalyse) Lacan zastanawia się, co tak naprawdę obudziło nieszczęsnego ojca śniącego ten wypełniony ogniem sen. Przecież jedno z podstawowych zadań marzenia sennego, twierdzi Freud, to ochrona stanu uśpienia. śnimy po to, żeby się nie obudzić. Tyczy się to przede wszystkim takich snów, które uwewnętrzniają rzeczywistość otaczającą śniącego, na przykład wtedy, kiedy realny dźwięk budzika staje się elementem marzenia sennego, czasami w formie przetworzonej, a czasami nie. śni nam się wtedy, że wstajemy, wyłączamy budzik, rozpoczynamy dzień… i dzięki temu możemy jeszcze przez chwilę poleżeć w łóżku. Możemy zakładać, że sen o płonącym dziecku odgrywał podobną funkcję. Coś z rzeczywistości zewnętrznej musiało dotrzeć do śniącego, bodźce te obrosły tkanką snu. Jednak treść marzenia sennego nie tylko nie ochroniła śpiącego przed wybudzeniem, lecz wręcz przyspieszyła je. Dlaczego? Lacan twierdzi, że we śnie zachodzi coś, co można wytłumaczyć jedynie jako przejaw innej realności – realności, z którą nigdy nie można się spotkać. To brakujące spotkanie – „nacisk urazu” – Lacan określa pożyczonym od Arystotelesa terminem tuché. Nawet tutaj pojawiają się (odziedziczone po Freudzie) metafory przestrzenne. Lacan pisze, że realność, którą interesuje się psychoanaliza jest ukryta „pod brakiem tego, co zastępuje przedstawienie„1. Ale tego „pod” w żadnym razie nie należy rozumieć dosłownie, wyobrażając sobie jakieś mroczne głębiny. Albowiem ten uraz, który usiłuje powtórzyć się we śnie, nie ma nic wspólnego z jakąś przedustawną, obiektywnie istniejącą rzeczywistością. Manifestuje się jedynie pod postacią kryzysu, załamania sensu, szczeliny wpisanej w samą naturę reprezentacji. Realność, zawsze brakująca, to skutek uboczny wejścia w sieć znaczących, czyli w powtarzalność znaku, która powoduje rozładowanie „błogosławione z perspektywy zasady przyjemności„2. Tuché to rysa na tym, co od momentu wejścia w język nazywa się rzeczywistością.
Żeby to zilustrować, Lacan przytacza swój własny sen:
Któregoś dnia z krótkiej drzemki, w której szukałem wypoczynku, zbudziło mnie coś, co pukało do moich drzwi, zanim się zbudziłem naprawdę. I właśnie za sprawą tego uporczywego pukania ukształtowałem pewien sen, sen objawiający mi coś innego niż owe stuki. I kiedy się budzę, te puknięcia – to spostrzeżenie – jeśli docierają do mojej świadomości, to dlatego, że wokół nich odtwarzam całe swoje przedstawienie. Wiem, że tam jestem, o której godzinie usnąłem, i że szukałem wypoczynku w owym śnie. Skoro hałas pukania dociera nie do mojej percepcji, lecz do mojej świadomości, jest tak dlatego, że moja świadomość odtwarza się wokół następującego przedstawienia – wiem, iż grozi mi zbudzenie, że jestem p u k n i ę t y [knocked]3.
Najciekawszy jest oczywiście ten moment pomiędzy pukaniem, które dociera do świadomości śniącego, a rzeczywistym przebudzeniem, czyli chwilą, kiedy pukanie staje się przedmiotem percepcji. Co się wtedy dzieje? Reprezentacją czego, jakiej realności, jest wtedy owo pukanie, wokół którego podmiot odtwarza „całe swoje przedstawienie”?
W Objaśnianiu marzeń sennych Freud zastanawia się, czy każdy sen może zostać wyjaśniony i czy może zostać wyjaśniony całkowicie. Ostatecznie uznaje, że na pytanie to „należy odpowiedzieć przecząco„4. Często się bowiem zdarza, że jest we śnie „jakieś mroczne miejsce” opierające się rozwikłaniu. Ma tam swój początek „kłąb myśli”, który jednak nie ma żadnego „wkładu” w treść marzenia sennego. To „mroczne miejsce”, powiada Freud, to „pępek snu”:
miejsce, w którym dotyka on tego, co nieznane. Myśli senne, na jakie natykamy się w trakcie objaśniania, muszą przecież pozostać całkiem ogólnie bez końca, w podobnym do siatki zawikłaniu wybiegając na wsze strony w świat naszych myśli. Z tego miejsca osnowy, gdzie myśli splecione są silniej, wyrasta potem życzenie senne niczym grzyb ze swojej grzybni5.
Zauważmy, że metafora pępka ostatecznie zrywa z opisaną powyżej logiką powierzchni i głębi (albo zewnętrza i wnętrza), a ponadto odwołuje się do ciała, które jest przecież źródłem popędu. Pępek jest zarazem częścią ciała i śladem po utracie, pamiątką po Rzeczy. Jest rodzajem szypułki, przypominającej nam o naszym nieusuwalnym zakorzenieniu w realności, a także o iluzoryczności i kruchości ego. Właśnie z tego powodu, jak mówi Lacan, psychoanaliza nie jest idealizmem. Nie jest też, dodajmy, postmodernizmem, albowiem kieruje nas „poza zasadę przyjemności”, poza rozkoszną paradę symulakrów, ku realności, która, choć nieobecna, z pewnością nie jest wirtualna. Pisząc o tym samym z ekologicznego punktu widzenia, Lyotard przypomina nam, że żaden komputer nigdy nie był dzieckiem.
W przytoczonym już wcześniej Seminarium Lacan łączy realność z „organem”, który określa mianem „lamelli”. „Lamella” to w zasadzie inna nazwa na libido, czyli popęd, który wywiera stały nacisk na (zawsze seksualny) podmiot. Tępa powtarzalność popędu wiąże się z utratą, która leży u samych źródeł podmiotu, o ile w ogóle można powiedzieć, że podmiot ma jakieś „źródła”. Ten brak w ja materializuje się pod postacią rozmaitych obiektów, które wprawiają w ruch pragnienie. Weźmy na przykład „żółtą plamę” z „Pieśni miłosnej” Williama Carlosa Williamsa:
The stain of love
is upon the world!
Yellow, yellow, yellow (…)
[Miłosna plama
zakryła świat!
Żółte, żółte, żółte]
Zmysłowość tego wiersza jest tak silna, że niemal lepka (w kolejnych linijkach mowa o miodzie). Rozkosz odkształca rzeczywistość, dosłownie „wgryza się” w liście („eats into leaves”) sugerując jakąś przestrzeń poza czystą przyjemnością, poza reprezentacją, poza wierszem, który kończy się westchnieniem do pewnego geograficznie odległego „ty”.
Pamiętają państwo tę dziwną scenę z filmu Mulholland Drive Davida Lyncha, kiedy dwóch mężczyzn spotyka się w restauracji Winkie’s tylko dlatego, że jeden z nich miał straszny sen, w którym występował ten drugi? Ów mężczyzna zobaczył we śnie jakąś bardzo przerażającą postać, a ponieważ senne przedstawienie rozgrywało się na tyłach tej właśnie restauracji, postanowił skonfrontować je z rzeczywistością. Nie powinniśmy czuć się zaskoczeni faktem, że straszna postać w istocie czekała na niego na tyłach niepozornego lokalu. Albowiem realność, w ujęciu psychoanalitycznym, to właśnie to, co zawsze jest na swoim miejscu. Nikt nie ujął tej prawdy zwięźlej, niż pewien odważny badacz realnych pęknięć mowy:
na końcu światła jest tunel.
Przypisy:
[1] Jacques Lacan, „Tuché i automaton”, tłum. Krzysztof Kłosiński, w: Teorie Literatury XX Wieku: Antologia, red. Anna Burzyńska i Michał Paweł Markowski, Kraków 2006, str. 30–41.
[2] Ibid.
[3] Ibid.
[4] Sigmund Freud, Objaśnianie marzeń sennych (fragmenty), tłum. R. Reszke, w: Teorie Literatury XX Wieku: Antologia, red. Anna Burzyńska i Michał Paweł Markowski, Kraków 2006, str. 5–29.
[5] Ibid.