Kochała się w niej cała przedwojenna inteligencka Warszawa. Uwielbiał ją Tuwim i Gombrowicz, chociaż podobno włożył jej głowę do śmietnika. W czasie wojny dwukrotnie donosili na nią polscy sąsiedzi. Poetka Zuzanna Ginczanka zginęła 70 lat temu rozstrzelana przez gestapo.
Gdyby na podobieństwo rockowego „Klubu 27” istniało takie samo elitarne grono poetów, jej należałoby się honorowe miejsce, tuż obok Rafała Wojaczka. Ginczanka przyszła na świat jako Zuzanna Polina Gincburg w marcu 1917 roku w Kijowie, w rodzinie zasymilowanych Żydów przybyłych z terenów Rosji i porozumiewających się po rosyjsku. Jednak małą Zuzannę już w wieku kilku lat przyciągał język jej polskiej kuzynki.
Rodzice poetki szybko się rozstali – ojciec pracował jako aktor w Berlinie, a później najprawdopodobniej również w Hollywood. Matka wyszła ponownie za mąż za czeskiego browarnika, z którym wyjechała do Pampeluny. Ginczanka dorastała w miejscowości Równe na Wołyniu, dokąd jej rodzice wyjechali po rewolucji październikowej. Tam, po ich rozwodzie i wyjeździe, opiekowała się nią surowa i zaradna babka. Matka odwiedziła ją w Równem tylko raz.
Pierwsze rymy układała mając zaledwie cztery lata. W wieku dziesięciu pisała już wiersze. Miało się to dla niej stać sposobem na odnalezienie siebie w małomiasteczkowej rzeczywistości pozbawionej rodziców; jej podmiotowość miała się nie tylko wyrażać, ale także formować dzięki literaturze pisanej po polsku.
Poszła do polskiego gimnazjum, choć miała do wyboru także rosyjskie, żydowskie i ukraińskie. Jej wiersze z tego okresu przełamują tabu dziewczęcej seksualności, krytycy pisali, że „całe pokolenia niewyżytych kobiet wykrzyczało się w tych wierszach”. Niektóre z nich zostały przy okazji późniejszych wydań ocenzurowane.
Pierwszy wiersz opublikowała pod nazwiskiem Gincburżanka w szkolnej gazetce mając 14 lat. Już trzy lata później została wyróżniona publikacją wiersza na łamach „Wiadomości Literackich”, czołowego tygodnika społeczno-kulturalnego okresu międzywojennego. W tym czasie korespondowała już z Julianem Tuwimem, który wprowadzał ją w warszawskie środowisko literackie, kiedy zdecydowała się studiować pedagogikę w stolicy. Jeden z wierszy, jakie mu wysłała w tamtym czasie, nie został nigdy ujawniony. Można się tylko domyślać, co zawierał.
Wyjazd do Warszawy był dla młodej dziewczyny z literackimi aspiracjami podwójnie trudny. Nie dość bowiem, że była kobietą z literackimi aspiracjami, to na dodatek Żydówką. I to piękną, co nawet w środowisku literackim było okazją do uprzedmiotawiającego i upokarzającego traktowania młodej poetki, funkcjonującej już wtedy pod nazwiskiem Ginczanka. Jej kariera rozwijała się nie tylko dzięki talentowi, ale też niecodziennej urodzie. Zyskała dzięki niej miano „Gazeli Syjonu”. Mężczyznom miękły kolana na widok jej smukłej sylwetki i melancholijnych oczu, z których jedno było zielone, a drugie niebieskie. Poeci pisali wiersze o jej biodrach, a Gombrowicz (nazywano go „królem Żydówek”) szybko uczynił z Ginczanki główną atrakcję swojego stolika.
Warszawska przyjaciółka autora „Ferdydurke” Ewa Otwinowska rozpowszechniła historię, według której po wyjściu z klubu „Zodiak” Gombrowicz miał włożyć głowę poetki do kubła na śmieci. Otwinowska dodawała, że i tak „bardzo ją lubił”. Poetka spotykała się w tym czasie z osiem lat starszym poetą i satyrykiem Andrzejem Nowickim.
Nie wszystkie żarty były jednak równie sztubackie. Zachowanie innych literatów symbolicznie oddaje antysemicki klimat Warszawy lat 30., kiedy bojówki, za zgodą władz, biły żydowskich studentów, a uniwersytet wprowadził getta ławkowe. Prozaik Zbigniew Uniłowski na wieść, że Ginczanka wyswobodziła się z krępującej towarzyskiej sytuacji stwierdzeniem, że jest dziewicą, przełożył do jej ust zapaloną zapałkę. Stwierdził, że gdyby rzeczywiście nie była dziewicą, zgasłaby ona od przeciągu. Po wyjściu z lokalu wesołe towarzystwo żartowało, że dobrze byłoby Ginczankę na wiosnę zgwałcić. Ta przemoc symboliczna dotykała poetkę tak samo, jak bicie. Ginczanka zdawała sobie sprawę ze swojej olśniewającej, ale typowo semickiej urody, zwracającej uwagę dużo bardziej w Warszawie, niż na prowincji. „Ja jestem jak Murzyn”, mówiła.
Jedyny za życia zbiór wierszy opublikowała trzy lata przed wojną. Zawartość „O centaurach” zdaniem poety Jarosława Mikołajewskiego jest „czysta jak łza”. Publikuje też wiersze w „Szpilkach” i „Skamandrze”. Znajomi, którzy ją odwiedzają w jej pokoju, opowiadają, że Ginczanka ciągle pisze. Część rozproszonych wierszy znalazła się w wydanym właśnie wyborze „Wniebowstąpienie Ziemi”, ułożonym przez poetę Tadeusza Dąbrowskiego, który w posłowiu napisał: „chociaż pozostawiła po sobie zaledwie jeden tomik oraz kilkadziesiąt wierszy w prasie i rękopisach, jej dorobek można uznać za domknięty (poeci w tajemniczy sposób czują, ile im czasu pozostało”. Czy rzeczywiście czuła nadchodzącą wojnę? Podobno Gombrowicz wracając niegdyś do domu z „Zodiaku” tłumaczył Ginie (jak zdrobniale mówili o niej znajomi), że „Na tę zbliżającą się wojnę trzeba koniecznie zaopatrzyć się w truciznę. A ona się śmiała”.
W czerwcu 1939 Ginczanka zdaje ostatni egzamin sesji letniej i wyjeżdża na wakacje do babci. Do Warszawy już nie wróci. Po wybuchu wojny przenosi się do Lwowa i wychodzi za mąż za 17 lat starszego Michała Wienziehera, krytyka sztuki. Było to dziwne małżeństwo – Ginczanka faktycznie związana była z grafikiem Januszem Woźniakowskim. Poetka pracuje w Biurze Uzdrowiskowym, ale utrzymuje też stałe kontakty ze środowiskiem literackim: z Watem, Broniewskim, Ważykiem, Marianem Eile. Tłumaczy też poezje z rosyjskiego, przez co w późniejszym czasie niesłusznie będzie zarzucać się jej komunistyczne sympatie i kolaborację.
W 1941 roku do Lwowa wkraczają Niemcy; jej mąż wyjeżdża do Krakowa. Babcia Giny umiera na atak serca w drodze na miejsce straceń w Zdołbunowie. Na Ginczankę donosi właścicielka jej mieszkania. Po poetką trzykrotnie przychodziły patrole. Dwukrotnie zdołała się ukryć, za trzecim razem w ostatniej chwili wyprowadził ją z mieszkania kelner. O tych chwilach opowiada jej najsłynniejszy wiersz „[Non omnis moriar…]”, poruszające świadectwo walki o siebie. Ginczanka wyjeżdża z Woźniakowskim i najpierw ukrywa się w Felsztynie, a później wraz z mężem w Krakowie. Przez rok nie wychodzi z domu.
Jesienią 1944 ktoś z sąsiadów donosi o ukrywającej się w kamienicy kobiecie o żydowskim wyglądzie. Liczyła, że trafi do Auschwitz, ale została rozstrzelana na dziedzińcu więzienia przy Montelupich, kilka tygodni przed wejściem do Krakowa Armii Czerwonej.
Po wojnie jej poezję długo lekceważono, nazywając ją „Tuwimem w spódnicy”. W latach 50. ukazał się zbiór wierszy Ginczanki, jego autor mocno jednak ingerował w wiersze. Pierwsza monografia ukazała się dopiero w latach 90.
Artykuł został opublikowany 5 marca 2014 w portalu książki.onet.pl. Dziękujemy autorowi i redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.