żyzna
A.
o próżni mówią: jest osią oddaleń
języka od zębów i wekiem obrazu
lub dźwiękiem znikąd bo wcześniej nie było
żadnych przemieszczeń gardła ani pojęć
dla których wtedy otworzyłaś nisze
to były dni ujawnień rozdziałów
jak kiedy wiatr znienacka trzaśnie szybą
i to już jest: ta jasność rozchylonej płachty
pełznąca skrajem powieki miedzianka
cyrkluje bramę nad traconym polem
o ile względem siebie można się przesunąć
dowiesz się tam gdzie pęka ziarno roli
swędząc jęczmieniem i luzując kości
cokolwiek przełkniesz weźmie w posiadanie
i spyta w zamian: jak istniałaś wcześniej?
„żyzna” jest ostatnim wierszem w tomie Druga osoba i jest dedykowana Joannie Mueller z kilku powodów. Niedługo po decyzji Biura Literackiego o umożliwieniu mi publikacji Drugiej osoby dostałam od Joanny w prezencie ciążowym jej książkę eseistyczną o macierzyństwie Powlekać rosnące. Poniższy cytat z książki był punktem wyjścia dla „żyznej”:
„Przypominam sobie, jak Marszałek Dyskursu tłumaczył zanik Centrum w języku dekonstrukcji. Przypomnijcie sobie tę dziecinną PRL-owską łamigłówkę, w której było trzeba przesuwać kwadraty, aż ułożyły się w logiczną całość. Cały sznyt opierał się na jednej przegródce, która zawsze pozostawała pusta. Według Derridy nią właśnie jest Centrum. Nie stałym punktem sensu i wszechświata, jak myśleliśmy wcześniej. Nie tym, który włada imionami: Bogiem, Rozumem, Logosem. Lecz (zadrżyjcie maluczcy!) przesuwającym się miejscem-niemiejscem. Czystą nieobecnością. Brakiem kwadracika. Bezimiennością, która – w nagrodę za niebyt – umożliwia dzianie się Gry.”
Jest to, jak widać, cytat o dialektyce pełni-pustki i o grze. Obie te kwestie są dla Drugiej osoby kluczowe, podobnie jak „miejsce-niemiejsce”, kojarzące mi się z wodnokształtną, chwilowo formowaną i szybko rozpadającą się tożsamością.
A „żyzna” to ostatni wiersz, jaki napisałam przed porodem.
Oczywiście, to wielkie ryzyko umieszczać na końcu tomu wiersz „porodowy”, czyniąc z niego być może podsumowanie przemiany podmiotki. Nasuwa się natychmiast dosyć banalna konkluzja o macierzyństwie jako ukoronowaniu procesu „dojrzewania”, która nie tyle jest błędna, co niepełna. Chodzi mi raczej o kwestię „ujawnień rozdziałów” przestrzeni zewnętrznej i wewnętrznej.
A „porodowość” wiersza jest oczywista chyba tylko dla mnie. Klaudii Pieszczoch kojarzy się on z nawiązującą do objawów schizofrenii historią człowieka, który czuł, że jest przemieszczony względem samego siebie o 91 cm, zilustrowaną w filmie Skhizein (polecam, można obejrzeć tu). Od razu przywołuje mi to słowa Dawida Kujawy o moim zestawie Połowowym dotyczące „odnajdywania właściwych proporcji między (neurotycznym) terytorium i (psychotyczną) deterytorializacją”.
W ciąży często chodziłam na jogę i stamtąd wzięłam język oddalający się od zębów. Ta czynność miała działać uspokajająco, jako tworzenie rozluźnionej przestrzeni w miejscu niespotykanym. Joga sprawia, że poznaje się nieznane obszary własnego ciała, maleńkie mięśnie, mikroruchy, subtelne otwarcia. Ciąża wydaje mi się bardzo jej pokrewna, w sensie konieczności wyćwiczenia się tak, żeby się poszerzyć i tego, że odbywa się to w czasie. Mało kto potrafi ot tak sobie zrobić szpagat (w jodze zwany hanumasana), i tak samo nie można stać się matką w ułamku sekundy – wydaje się to całkowicie przytłaczające. Urosnąć musi nie tylko dziecko, ale i skóra na brzuchu, macica, naczynia krwionośne, a narządy wewnętrzne muszą poprzesuwać się i ustąpić miejsca. To samo dzieje się z psychiką – i tam, jeszcze bardziej niż w jodze, nic nie wydarza się samo. Proces wymaga świadomej i nieświadomej pracy z przestrzenią wewnętrzną.
W psychoanalizie czyni się bardzo wiele porównań między techniką analityczną a relacją matki i dziecka, docelowo zresztą relacja terapeutyczna ma być naprawcza wobec bolesnego dzieciństwa. Jedną z takich technik jest kontenerowanie ‒ ważny w psychoterapii psychodynamicznej termin, który opisuje pomieszczanie niemożliwych do zniesienia cudzych stanów psychicznych do czasu, aż pacjent będzie w stanie przyjąć je z powrotem. Służy temu właśnie przestrzeń wewnętrzna, czyli miejsce w nas, które oddajemy własnym sprawom albo Innemu, żeby się w nim rozgościł.
W trakcie ciąży z mieszanymi uczuciami obserwowałam proces poznawania swojej przestrzeni wewnętrznej przez jej tracenie. Innymi słowy – nie spodziewałam się, że jestem w stanie objąć sobą aż tak wiele stanów swoich i cudzych – ale w to poszerzenie natychmiast wpełzała „druga osoba” mojej córki, albo raczej – bo jej przecież jeszcze nie znałam – poszerzające się puste miejsce czekające na wypełnienie Nią, nienależące już jednak do mnie. Nie tylko było mi wtedy trudniej pracować z pacjentami, ale też nie był to inspirujący artystycznie stan. Czułam się jak roztwór nasycony, szczęśliwa, błoga i ogłupiała. Jakby mój umysł był przysypany śniegiem. Pustka – stan generujący trwogę, zawsze była tym, co wprawiało w ruch moją twórczość. W ciąży moja pustka przestała być moja, a ruch jakby zamarł.
Kompletowanie układu tomu miało miejsce w drugim miesiącu życia mojej córki Zosi i czyniłam to w stanie ironicznie zwanym odpieluszkowym zapaleniem mózgu, a nieironicznie – miłosnym zapatrzeniem we własne dziecko. Byłam wówczas o krok od nazwania tomu Pelikanką, od innego wiersza – nawiązującego do pelikana płci żeńskiej, karmiącego własną krwią swoje dzieci. Ofiarność tego gestu wydawała mi się wspólna dla różnych postaci występujących w tomie – Mike’a Tysona skrapiającego ring własną krwią, Fausta handlującego duszą, zwierząt przekazującym ludziom swoje białka. Ale było to chyba znowu jasne tylko dla mnie. Marcin Podlaski, którego prosiłam o przejrzenie moich wierszy pod kątem redakcyjnym, stwierdził, że mało komu zechce się szukać innego wyjaśnienia niż matczyne, i doprowadził, wraz z Joanną Mueller, mającą to samo zdanie, do tego, że ocaliłam pierwotny tytuł tomu: Druga osoba. To był jeden z momentów, w których bardzo wyraźnie czułam to, jak rola matki wypiera inne na peryferia, i jak dobrze doświadczyć tego, że ktoś zatrzymuje ten proces może nie psychotycznej, ale jednak deterytorializacji, opisany właśnie w „żyznej”.
Nie chciałabym, żeby to wszystko brzmiało smutno. Skończyłam medycynę, uczyłam się o tym, jak powstają kości – tkanki najtwardsze w organizmie, cechujące się też lekkością i wytrzymałością. W zestawieniu z innymi szczątkami są względnie trwałe. Procesowi tworzenia ich przez osteoblasty zawsze towarzyszy niszczenie przez osteoklasty, co tworzy ciągły ruch, obumieranie jednych stałych punktów i tworzenie innych. I to jest ruch, którego nie widać gołym okiem – kość sprawia wrażenie monolitu.
Kolejnym powodem, dla którego wiersz dedykowałam jest Joannie Mueller, jest to, że swoim przykładem pokazuje, iż w procesie „ujawniania rozdziałów”, wewnętrznego pączkowania, da się pozostać matką (i to piątki dzieci!) oraz twórczynią. A poszerzanie wnętrza i mieszczenie w nim coraz więcej i więcej to projekt, który może się udać.
Trzeba poluzować kości.
I zaufać w swoją żyzność.