teksty / Esej

Krwi w wodę nie zamienisz

Recenzja Michała Rymaszewskiego-Memeszewskiego, towarzysząca premierze książki Miry Suchowiejko Też się o ciebie boję, wydanej w Biurze Literackim 7 kwietnia 2025 roku.

Biuro Literackie

Edward Pase­wicz w swo­im komen­ta­rzu do frag­men­tu debiu­tanc­kiej powie­ści Miry Sucho­wiej­ko-Opol­skiej, zaty­tu­ło­wa­ne­go Nie-bo-rak i opu­bli­ko­wa­ne­go w ramach wyróż­nie­nia w pro­jek­cie „Pra­cow­nie otwar­te pro­zą 2023” Biu­ra Lite­rac­kie­go, cel­nie i pre­cy­zyj­nie stwier­dza: „Wyjąt­ko­wość pro­po­zy­cji Miry Sucho­wiej­ko-Opol­skiej pole­ga na zde­rze­niu się świa­tów, pol­skie­go, rom­skie­go, buł­gar­skie­go i wie­lu innych, świa­tów jed­nost­ko­wych, jedynych”[1]. Sądzę, że owa figu­ra zde­rza­ją­cych się świa­tów to dosko­na­ły punkt wyj­ścia do przyj­rze­nia się bli­żej Też się o cie­bie boję, debiu­tanc­kiej książ­ce, wyro­słej z wyróż­nio­nej pro­zy. Może lepiej było­by napi­sać: książ­kom, w licz­bie mno­giej – zde­rze­nie świa­tów odby­wa się bowiem nie tyl­ko na płasz­czyź­nie tre­ści, ale i w samej for­mie. Czy­tel­nicz­ka ma wra­że­nie lek­tu­ry wła­ści­wie dwóch rów­no­rzęd­nych, do pew­ne­go stop­nia auto­no­micz­nych, a zara­zem zbie­ga­ją­cych się w pew­nym punk­cie, utwo­rów. Każ­dy z nich odpo­wia­da inne­mu świa­to­wi, na doda­tek z bie­giem książ­ki każ­dy z nich roz­pa­da się na kolej­ne, nie­ko­niecz­nie do sie­bie przy­sta­ją­ce.

Samo to roz­bi­cie wyda­je się cha­rak­te­ry­stycz­ne dla lite­ra­tu­ry mala­dycz­nej. Być może naj­po­pu­lar­niej­szym ele­men­tem słyn­ne­go tek­stu Cho­ro­ba jako meta­fo­ra Susan Son­tag, cokol­wiek para­dok­sal­nym, jeśli weź­mie­my pod uwa­gę sto­su­nek samej autor­ki do nar­ra­ty­wi­zo­wa­nia doświad­cze­nia cho­ro­by, jest scho­rze­nie jako inny świat, obcy kraj z wła­snym, „uciąż­li­wym oby­wa­tel­stwem”, oraz jako noc. W tym prze­strzen­no-tem­po­ral­nym uję­ciu ujaw­nia się roz­bi­cie, jakie­go doko­nu­je w życiu oso­by nagła utra­ta zdro­wia, oraz wyalie­no­wa­nie z dotych­cza­so­wej codzien­no­ści. Oso­ba cho­ra, jak­kol­wiek nadal fizycz­nie i psy­chicz­nie obec­na, czę­sto przy­na­le­ży już do innej rze­czy­wi­sto­ści, jej życie toczy się innym torem, wyzna­cza­nym w odnie­sie­niu do innych koor­dy­na­tów. Być może naj­cie­kaw­sze w książ­ce Sucho­wiej­ko jest podwo­je­nie (a w dal­szej per­spek­ty­wie nawet zwie­lo­krot­nie­nie) tego roz­bi­cia. Naj­czę­ściej w nar­ra­cji mala­dycz­nej życie pod­miot­ki roz­pa­da się na dwie nie­rów­ne czę­ści: świat przed i po cho­ro­bie. Tym­cza­sem w książ­ce cho­ro­ba wyzna­cza fak­tycz­nie począ­tek nowe­go życia, roz­po­czę­ta w ten spo­sób opo­wieść dzie­li się na dwie głów­ne linie nar­ra­cyj­ne: rela­cjo­no­wa­ną na bie­żą­co prze­pra­wę przez doświad­cze­nie cho­ro­by oraz powra­ca­ją­ce jako „teraź­niej­sze”, żywe wspo­mnie­nia z dora­sta­nia w odle­głej ojczyź­nie. Mówiąc jesz­cze ina­czej, pasz­port, któ­ry utra­ta zdro­wia wysta­wia, a któ­ry odsy­ła pod­miot­kę do „świa­ta chorych”[2], jest w pewien spo­sób odpo­wied­ni­kiem pasz­por­tu, któ­ry uzy­ska­ła boha­ter­ka w kra­ju uro­dze­nia; opo­wieść, któ­rą śle­dzi­my jako czy­tel­nicz­ki, prze­pro­wa­dza nas zarów­no przez tera­pię onko­lo­gicz­ną, jak i histo­rie rodzi­ny oraz dora­sta­nie w Buł­ga­rii.

To bowiem są wła­śnie dwa świa­ty, dwa utwo­ry, pomię­dzy któ­re podzie­lo­na jest książ­ka. Pierw­sza linia nar­ra­cyj­na doty­czy cho­ro­by, kon­kret­nie: wyso­ce zło­śli­we­go raka pier­si, cze­go dowia­du­je­my się już w otwie­ra­ją­cym powieść roz­dzia­le. Boha­ter­ka-nar­ra­tor­ka w dyna­micz­nej, pierw­szo­oso­bo­wej nar­ra­cji pisa­nej z per­spek­ty­wy „tu-i-teraz” prze­pro­wa­dza nas krok po kro­ku przez pro­ces che­mio­te­ra­pii, razem z zaska­ku­ją­cy­mi, tym­cza­so­wy­mi wspól­no­ta­mi wytwa­rza­ją­cy­mi się na szpi­tal­nych oddzia­łach, opi­sa­mi kon­kret­nych pro­ce­dur medycz­nych i wpły­wem raka na naj­bliż­sze rela­cje. To być może naj­lep­sza stro­na książ­ki, tj. jej wymiar edu­ka­cyj­ny – czy­tel­nicz­ka nie­za­zna­jo­mio­na z meto­da­mi lecze­nia raka pier­si może wynieść z debiu­tu Sucho­wiej­ko spo­rą daw­kę wie­dzy na ten temat. Sama boha­ter­ka-nar­ra­tor­ka stwier­dza: „Mówię o raku, ponie­waż nie chcę się go bać. Nie chcę, żeby bali się go inni ludzie. […] Oswa­jam go dla sie­bie i dla innych” (s. 132).

W tej pró­bie oswo­je­nia jed­nak spo­ty­ka się nie­kie­dy z odrzu­ce­niem, jako ktoś nie tyl­ko umiej­sco­wio­ny już poza „nor­mal­nym” świa­tem, ale i już do nie­go nie­przy­sta­ją­cy; jej doświad­cze­nie wyda­je się nie­moż­li­we dla pogo­dze­nia z codzien­ną rze­czy­wi­sto­ścią oso­bom, któ­re – choć, jak pisze Son­tag, rów­nież obda­rzo­ne są od uro­dze­nia dru­gim pasz­por­tem świa­ta cho­ro­by – nigdy jesz­cze nie zeszły do „noc­nej stro­ny życia”[3]. „Roz­pier­da­lam ich insta­gra­mo­we życie napę­dza­ne przez karie­rę, sza­lo­ne waka­cje i wyje­ba­ne meble na sie­dem­dzie­się­ciu dwóch metrach kwa­dra­to­wych w lep­szych dziel­ni­cach mia­sta. […] wysa­dzam [ich ego – przyp. MM] sło­wa­mi typu «mastek­to­mia», «che­mio­te­ra­pia», «lek, któ­ry zapo­bie­ga prze­rzu­tom do kości»” (s. 131), notu­je sfru­stro­wa­na po jed­nej z takich sytu­acji boha­ter­ka.

Mala­dycz­na linia nar­ra­cyj­na nie koń­czy się razem z „wyeg­zor­cy­zmo­wa­niem” raka z cia­ła boha­ter­ki, cho­ro­ba bowiem nadal rzu­tu­je na jej życie: od wpły­wu na spo­sób inter­pre­to­wa­nia sygna­łów wysy­ła­nych przez wła­sny orga­nizm, przez cyklicz­ne wizy­ty w pla­ców­kach medycz­nych, po kolej­ne ope­ra­cje i waż­ne decy­zje życio­we, takie jak uro­dze­nie dru­gie­go dziec­ka.

Dru­ga linia nar­ra­cyj­na zwią­za­na jest z kra­jem pocho­dze­nia boha­ter­ki-nar­ra­tor­ki, Buł­ga­rią. Buł­ga­ria pozwa­la autor­ce zróż­ni­co­wać tema­ty­kę powie­ści i wpro­wa­dzić nowe wąt­ki, odświe­ża­ją­ce nie­co zna­ny już prze­cież tak­że i w pol­skiej lite­ra­tu­rze sche­mat nar­ra­cji maladycznej[4]. W niniej­szej recen­zji poru­szę tyl­ko kil­ka z nich. Przede wszyst­kim to histo­ria rodzin­na, z któ­rą zży­ta jest głów­na boha­ter­ka i któ­ra sta­no­wi pod­sta­wę dla jej wyobra­że­nia o domu – „Zno­wu: dzię­ki rodzi­nie. Wiem, że mogę zawsze na nią liczyć. Two­rze­nie sil­nych pod­grup nasze­go ple­mie­nia, małych i zwar­tych ogniw, któ­re są czę­ścią mojej fami­lii – to zawsze mia­ło sens” (s. 41). To poczu­cie „ple­mien­nej” (jak okre­śla swo­ją „gru­pę” sama boha­ter­ka) przy­na­leż­no­ści pozwa­la prze­trwać i odna­leźć się w świe­cie.

Po dru­gie, Buł­ga­ria ozna­cza odmien­ną kul­tu­rę i język. Język, w któ­rym „nie ma przy­pad­ków” (s. 19), a któ­ry powra­ca na prze­strze­ni całej książ­ki, pod­su­wa­jąc boha­ter­ce-nar­ra­tor­ce okre­śle­nia i wyra­że­nia nie­kie­dy trud­ne do prze­ło­że­nia na pol­ski (co było­by do pew­ne­go stop­nia ana­lo­gicz­ne do obco­ję­zycz­no­ści świa­ta cho­ro­by, któ­re­go doświad­cze­nia cięż­ko wyra­zić w „zwy­kły” spo­sób). W owej kul­tu­rze nie ist­nie­je fak­tycz­ne poję­cie wyra­ża­ją­ce wyda­rze­nie cen­tral­ne dla książ­ki, rak, śmier­tel­na cho­ro­ba – biop­sja „to coś gor­sze­go niż zastrzy­ki, sztyw­ne nogi czy kara­luch w uchu”, a więk­szym zagro­że­niem wyda­ją się uro­ki, rzu­ca­ne poprzez zosta­wie­nie sko­ru­pek jajek czy zako­pa­nie trzech łyże­czek na cmen­ta­rzu, oraz prze­po­wied­nie i rady Wró­ża. Nie popeł­nij­my jed­nak błę­du: nie ma tu mowy o naiw­nym wyobra­że­niu o „nowo­cze­snym”, pro­gre­syw­nym Zacho­dzie, wol­nym od zabo­bo­nów dzię­ki swo­jej racjo­nal­no­ści, i zaścian­ko­wym, irra­cjo­nal­nym Wscho­dzie. Myśle­nie magicz­ne ma się w nowo­cze­sno­ści świet­nie dzię­ki powsta­ją­cym wokół raka teo­riom (a „[t]e są z dupy wzię­te, i to wszyst­kie. Bez wyjąt­ku”; s. 84), taki­mi jak: za dużo stre­su, za mało stre­su, za dużo lęku o dom, za mało wyra­ża­nia owe­go lęku i roz­mo­wy. Rady Wró­ża brzmią na tle podob­nych twier­dzeń czę­sto dosyć trzeź­wo. Po trze­cie w koń­cu, Buł­ga­ria ozna­cza inną rela­cję boha­ter­ki-nar­ra­tor­ki ze swo­im dora­sta­ją­cym cia­łem i zacho­dzą­cym w nim zmia­na­mi. Co cie­ka­we, cia­ło nar­ra­tor­ki jed­no­cze­śnie prze­kra­cza nor­my płcio­we (dziew­czy­na jest wyż­sza niż swo­je rówie­śnicz­ki, w związ­ku z czym pasu­ją na nią tyl­ko męskie ubra­nia jej ojca lub bra­ta) oraz jest swo­ją płcią wyraź­nie nazna­czo­ne („«Prze­cież one tak strasz­nie wysta­ją»”, myśli pew­ne­go razu zawsty­dzo­na roz­mia­rem swo­je­go biu­stu boha­ter­ka, gdy zosta­je jej zwró­co­na uwa­ga, by się nie gar­bi­ła).

Rak i pocho­dze­nie – opo­wieść o obu tych rze­czach zaczy­na się wraz z cen­tral­nym dla książ­ki momen­tem dia­gno­zy cho­ro­by i oba wyra­ża­ją pew­ne poczu­cie wyob­co­wa­nia, bycia niby  tutaj, ale czę­ścio­wo gdzie indziej (lub skąd indziej). Co cie­ka­we, nar­ra­tor­ka nie­ja­ko sama zwra­ca na to uwa­gę, gdy ze spo­rą dozą iro­nii wymie­nia tema­ty do roz­mo­wy, któ­re wyko­rzy­stu­je, by skie­ro­wać kon­wer­sa­cję na swój temat. Wśród nich poja­wia się i pod­kre­śla­nie swo­je­go pocho­dze­nia („Pol­ski to mój dru­gi język”), i doświad­cze­nie cho­ro­by i ope­ra­cji („Bo jak mia­łam raka…”), choć oczy­wi­ście dru­gie z tych zagad­nień ma zupeł­nie inną wagę. W każ­dym razie cho­ro­ba odsy­ła do obu tych świa­tów – świa­ta, w któ­rym cho­ro­ba nie była jesz­cze nawet do pomy­śle­nia, oraz świa­ta, w któ­rym to życie poza cho­ro­bą sta­ło się nie­wy­obra­żal­ne.

Na koniec chcia­ła­bym krót­ko odnieść się do poru­sza­ne­go wie­lo­krot­nie w powie­ści pro­ble­mu cia­ła i rela­cji do wła­snej płcio­wo­ści, tym bar­dziej w kon­tek­ście reor­ga­ni­za­cji jej wyznacz­ni­ków w kon­tek­ście cho­ro­by. Na prze­strze­ni książ­ki cia­ło boha­ter­ki zmie­nia się przez wpływ che­mio­te­ra­pii i ope­ra­cji, a pro­ble­my z wła­sną toż­sa­mo­ścią płcio­wą i prze­pra­co­wy­wa­nie jej, gdy jej naj­bar­dziej oczy­wi­ste i cie­le­sne ele­men­ty znik­nę­ły lub zosta­ły zastą­pio­ne przez pro­te­zy, wyda­je się jed­nym z waż­niej­szych wąt­ków. W pew­nym momen­cie nar­ra­tor­ka stwier­dza nawet: „[…] są dni, kie­dy wyda­je mi się, że jestem kobie­tą głów­nie w wymia­rze słow­nym. W war­stwie dekla­ra­tyw­nej. Nie mam jaj­ni­ków. Cyc­ki sztucz­ne. […] [N]ie cho­dzi o to, że jestem męż­czy­zną, lecz że jestem nie-kobie­tą […]”.

Jest jed­nak frag­ment Też się o cie­bie boję, któ­ry uwa­żam za pro­ble­ma­tycz­ny (i w swo­jej pro­ble­ma­tycz­no­ści cie­ka­wy). Cho­dzi tu przede wszyst­kim o roz­dział dwu­dzie­sty czwar­ty, zaty­tu­ło­wa­ny „Dani”. O ile bowiem nar­ra­tor­ka jest pier­wot­nie zachwy­co­na bal­l­ro­omem i dra­giem, tj. waż­ny­mi ele­men­ta­mi kul­tu­ry queer – i to wła­śnie z powo­du prze­ła­my­wa­nia norm płcio­wych i spię­trza­nia pozio­mów płcio­we­go per­for­men­su w ramach zaba­wy – o tyle myśl o dobro­wol­nie prze­pro­wa­dzo­nej mastek­to­mii w ramach korek­ty płci budzi w niej spo­ry sprze­ciw: „Ubie­rać się ina­czej, nazy­wać sie­bie ina­czej, myśleć o sobie ina­czej – pro­szę pięk­nie! Jestem z wami! Ale jeśli ich nowe doro­bio­ne orga­ny płcio­we są taką samą aber­ra­cją jak moje pier­si, to nie może być dobre” (s. 98–99). Chwi­lę póź­niej jed­nak pod­wa­ża rów­nież zasad­ność tran­zy­cji spo­łecz­nej, zrów­nu­jąc dys­fo­rię spo­łecz­ną z doświad­cze­niem niż­sze­go sta­tu­su spo­łecz­ne­go jako kobie­ta w warun­kach patriar­cha­tu: „[…] nie ma kobie­ty, któ­ra by dora­sta­ła w latach dzie­więć­dzie­sią­tych i nie zazdro­ści­ła face­tom. […] Dys­fo­ria spo­łecz­na? Prze­cież to była nasza codzien­ność!” (s. 100), a jed­no­cze­śnie zmie­nia zda­nie o tran­zy­cji medycz­nej („Rozu­miem przy­pad­ki dys­fo­rii fizycz­nej, że bywa tak, że nic nie zro­bisz”) dwa razy („Ale po co upier­da­lać sobie cyc­ki?! Brać hor­mo­ny jak kur­czak na far­mie? Hodo­wać owło­sie­nie, by póź­niej golić się i two­rzyć męską powło­kę zaro­stu?!”). Część ze swo­ich poglą­dów i obaw boha­ter­ka wykła­da w roz­mo­wie z posta­cią przed­sta­wia­ną w spo­sób cokol­wiek ten­den­cyj­ny, ryso­wa­ny gru­by­mi kre­ska­mi, czy­li kole­gą-psia­rzem, „obroń­cą uci­śnio­nych, uśpio­nym komu­ni­stą z war­szaw­skie­go Powi­śla”. Cięż­ko nie odnieść wra­że­nia, że ów kole­ga został skon­stru­owa­ny tyl­ko w jed­nym celu: aby przed­sta­wić pewien zbiór tez, argu­men­tów uży­wa­nych przez sojusz­ni­ków praw osób LGBTQ+, na któ­re odpo­wie­dzieć chce nar­ra­tor­ka-boha­ter­ka.

Pod­kre­ślam, że nie chcę zarzu­cać autor­ce (ani wydaw­nic­twu) trans­fo­bii – tak jak zarzu­ca ją kole­ga-psiarz głów­nej boha­ter­ce – tym bar­dziej, że czuć w tym roz­dzia­le więk­szą dozę dystan­su nar­ra­tor­ki wobec samej sie­bie oraz pró­by zacho­wa­nia neu­tral­no­ści („Nie odma­wiam niko­mu pra­wa do poszu­ki­wa­nia bycia sobą”; „Jestem sta­ra. Jestem total­nym boome­rem”, podob­ną funk­cję peł­ni­ły­by wyżej wska­za­ne sprzecz­no­ści w argu­men­ta­cji posta­ci). Nie­mniej mam poczu­cie, że wątek trud­nej rela­cji mię­dzy nar­ra­tor­ką-boha­ter­ką i oso­ba­mi prze­cho­dzą­cy­mi tran­zy­cję jest cokol­wiek nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy, choć­by i z powo­du swo­jej pobież­no­ści. Poja­wia się bowiem tyl­ko raz, we wska­za­nym powy­żej roz­dzia­le, nie ma zatem miej­sca, by wewnętrz­ne sprzecz­no­ści dys­kur­su boha­ter­ki roz­pi­sać w cza­sie, zre­kon­tek­stu­ali­zo­wać lub prze­pra­co­wać. Naj­cie­kaw­szy w tym frag­men­cie książ­ki jest pro­blem zetknię­cia się lęków nar­ra­tor­ki – któ­ra, jak sama mówi, boi się utra­ty opar­cia o bio­lo­gicz­no-kul­tu­ro­we wyznacz­ni­ki płci, a któ­ra sama jest w trak­cie ope­ra­cji usu­wa­ją­cych z jej cia­ła owe wyznacz­ni­ki (wło­sy, pier­si, jaj­ni­ki) – z gru­pą spo­łecz­ną o zupeł­nie innym spo­so­bie postrze­ga­nia i swo­jej cie­le­sno­ści, i kul­tu­ro­wo ofe­ro­wa­ne­go zakre­su dostęp­nych środ­ków kon­stru­owa­nia toż­sa­mo­ści. W efek­cie owe­go zetknię­cia boha­ter­ka rzu­tu­je swo­je doświad­cze­nia na oso­by znaj­du­ją­ce się w innej sytu­acji – a nie mogąc pogo­dzić ze sobą rady­kal­nie odmien­nych potrzeb i spo­so­bów trak­to­wa­nia swo­je­go cia­ła, reagu­je gwał­tow­nie, cha­otycz­nie i z oba­wą przed utra­tą opar­cia w już ugrun­to­wa­nych mode­lach toż­sa­mo­ści płcio­wej. Na prze­strze­ni roz­dzia­łu poja­wia­ją się rów­nież inne gło­sy, trak­tu­ją­ce trans­pł­cio­wość, czy w ogó­le nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­ność, jako poten­cjal­nie nie­bez­piecz­ną „modę”. W tym sen­sie powieść jest w sta­nie uchwy­cić pew­ne oba­wy doty­czą­ce spo­łecz­nych skut­ków eman­cy­pa­cji osób LGBTQ+. Oba­wy te są, rzecz jasna, wyni­kiem przede wszyst­kim nie­wie­dzy i stra­chu przed nie­zna­nym,. Na krót­ki moment (powtó­rzę: oma­wia­na tu kwe­stia doty­czy jed­ne­go, nie­dłu­gie­go roz­dzia­łu, by póź­niej nigdy nie powró­cić ina­czej niż krót­ka wzmian­ka) Też się o cie­bie boję jest w sta­nie uka­zać zetknię­cie się toż­sa­mo­ści zako­rze­nio­nej w tra­dy­cyj­nych spo­so­bach rozu­mie­nia płci z queerem, a więc ety­mo­lo­gicz­nie: „dziw­nym” i obcym, wykra­cza­ją­cym poza nor­mę. Był­by to jeden z kolej­nych innych świa­tów, z któ­ry­mi kon­takt ma boha­ter­ka pod­czas podró­ży, któ­ra zaczy­na się od nie­ubła­gal­ne­go zbli­ża­nia się ku dia­gno­zie, a koń­czy – afir­ma­cją zarów­no swo­je­go życia, jak i rodzi­me­go języ­ka: „Bez kitu – cza­sa­mi kocham to miej­sce! […] Krwi w wodę nie zamie­nisz – mawia­ją u mnie. Po pol­sku to coś o jabł­ku i jabło­ni, ale ja wolę to swo­je”.


Przy­pi­sy:
[1] E. Pase­wicz, Zde­rza­nie się światów, „biBLio­te­ka. Maga­zyn lite­rac­ki” [onli­ne: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/zderzanie-sie-swiatow/; dostęp: 23.03.2025].
[2] S. Son­tag, Cho­ro­ba jako meta­fo­ra. AIDS i jego meta­fo­ry, tłum. J. Anders, Kra­ków 2016, s. 5.
[3] Tam­że.
[4] Nt. sche­ma­tów lite­ra­tu­ry mala­dycz­nej zob. H. Ser­kow­ska, Roz­trzą­sa­nia i roz­bio­ry. Mapo­wa­nie nar­ra­cji mala­dycz­nych, „Tek­sty Dru­gie” 2021, nr 1, s. 172–183.

Powiązania