teksty / Esej

Łysakowski nokturn

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca premierze książki Adama Jaworskiego Baśń o zwichnięciu stawu biodrowego, wydanej w Biurze Literackim 10 lutego 2025 roku.

Biuro Literackie

Z okład­ki debiu­tanc­kie­go tomu Ada­ma Jawor­skie­go Baśń o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go spo­glą­da na nas prze­este­ty­zo­wa­ny, zwią­za­ny mło­dzie­niec, tor­tu­ro­wa­ny strza­łą (motyw ze św. Seba­stia­nem) przez inne­go mło­dzień­ca (w depre­syj­nych błę­ki­tach) albo coś w rodza­ju wła­sne­go cie­nia lub sobo­wtó­ra. To zresz­tą chy­ba podwój­ny auto­por­tret same­go mala­rza – Andrze­ja Kuli­ga, któ­ry roz­sma­ko­wał się w takiej mięk­kiej bdsmo­wej ero­ty­ce; z noty edy­tor­skiej w tomie znik­nął gdzieś tytuł obra­zu, więc podaj­my go dla uści­śle­nia – „I’m set free”. W środ­ku książ­ki wita nas z kolei dedy­ka­cja: Igo­ro­wi. Kim jest Igor? W ciem­no zakła­dał­bym, że kimś w rodza­ju bli­skie­go przy­ja­cie­la lub part­ne­ra auto­ra, bo nie­co ina­czej wyglą­da­ją dedy­ka­cje dla bra­ci czy ojców. Już te dwa sygna­ły skła­nia­ją, żeby debiut Jawor­skie­go prze­czy­tać w kon­tek­ście poezji gejow­skiej – jako ponu­rą, mrocz­ną opo­wieść o nor­mie i wyzwa­la­niu się od niej; nie tyle nawet o wycho­dze­niu z sza­fy (bo dosłow­nie i po ban­dzie: „aż pęka­ły nam serca/ gum­ki i żyły w ciemności/ wszyst­ko wyle­wa­ło się/ z sza­fy”), co o zma­ga­niu z samym sobą, z wła­sny­mi auto­de­struk­cyj­ny­mi impul­sa­mi, ulo­ko­wa­ny­mi w tra­dy­cji (i este­ty­ce) homo­ero­tycz­nej liry­ki.

Jawor­ski nie jest poetą naiw­nym, bo takich nie tole­ru­je dys­kurs Biu­ra Lite­rac­kie­go, więc prze­no­si swo­je fik­sa­cje na plan wyż­szy – kon­wen­cji i komu­ni­ka­cji lite­rac­kiej, zapra­sza­jąc czy­tel­ni­ków do gry w jouis­san­ce – nakłu­wa­nie (kon­kret­nie: „dźga­nie szpil­ką w pier­si”), krę­po­wa­nie i roz­sma­ko­wy­wa­nie się w bólu. Staw­ką nie jest pozy­tyw­ny pro­jekt toż­sa­mo­ścio­wy, „ja” lirycz­ne, któ­re kon­fe­syj­nie wypo­wie swo­je cier­pie­nie i zro­bi w ten spo­sób krok naprzód. Ono też jest kon­wen­cjo­nal­ne, prze­mie­lo­ne przez lek­tu­ry i obra­zy (zwłasz­cza fil­mo­we), celo­wo upu­pia­ne i upo­dab­nia­ne – a to do efe­bicz­nych chłop­ców, a to do spo­łecz­nych wyrzut­ków. Wystar­czy jed­nak chwi­la, by z ofia­ry zmie­ni­ło się w potwo­ra, czy­li – w nad­świa­do­me, autor­skie alter ego, w któ­rym wzbie­ra gniew, zmie­nia­jąc lirycz­ne kon­wen­cje gro­zy w reven­ge movie („pole­ro­wa­łem języ­kiem poci­ski żalu i gniewu/ mówiąc nie­na­wi­dzę za nie­na­wi­dzę”, „czy wiersz moż­na rozciągnąć/ tak żeby nie jebło/ a jak już jebnie/ żeby jebło z hukiem”).

O co więc gra Jawor­ski? Dla kogo pisze? Raczej nie dla bywal­ców Hahu i tłu­mów masze­ru­ją­cych na para­dach, choć sam jak mnie­mam jest ich czę­ścią. Trud­no będzie z jego wier­szy zro­bić eman­cy­pa­cyj­ne bane­ry. W naj­bar­dziej auto­te­ma­tycz­nym tek­ście „nowa pol­ska eks­tre­ma” (nawią­zu­ją­cym oczy­wi­ście do fil­mo­wej fran­cu­skiej nowej eks­tre­my) czy­ta­my, że wiersz „jak huba jest chyba/ jest opo­wie­ścią na opo­wie­ści”, a dalej: „two­je pusz­czal­skie wiersze/ moje roz­ku­ta­szo­ne wiersze// gżą się na wszyst­kie strony/ bez fil­tra i na dnie/ robią to z czym popadnie/ nawet z martwym// nie­do­szłym nobli­stą”. Te roz­huś­ta­ne, fry­wol­ne rymy (Tka­czy­szyn-Dyc­ki), to pusz­cza­nie iro­nicz­ne­go oka do Her­ber­ta, ten paso­żyt­ni­czo-grzy­bicz­ny tryb bycia (kto pamię­ta „Hubę” Sasna­lów?) – wszyst­ko to skła­da się w nie lada mon­strum, w pozszy­wa­ne­go misia z dzie­ciń­stwa, któ­ry przez lata nabrał dość maka­brycz­nych kolo­rów. Jest dziś śmiesz­no-smut­ny, ale to nie zna­czy, że wypa­da go wyrzu­cić.

Krót­ki eks­kurs: pol­ska kul­tu­ra gejow­ska ma się cał­kiem dobrze, a w wal­ce o eman­cy­pa­cję osią­gnę­ła napraw­dę spo­ro od lat 2000, czy­li od cza­su, gdy opi­nię publicz­ną pro­wo­ko­wał cio­tow­skim biczem Lubie­wa Michał Wit­kow­ski (2004), nowe regu­ły widocz­no­ści usta­na­wiał Trze­ma pana­mi w łóż­ku, nie licząc kota Bar­tosz Żura­wiec­ki (2005), a zaraz obok nich Michał Taba­czyń­ski przed­sta­wiał w swo­ich prze­kła­dach Paradę równości. Anto­lo­gię współ­cze­snej ame­ry­kań­skiej poezji gejow­skiej i les­bij­skiej (2005). To samo moż­na powie­dzieć o sta­tu­sie teo­rii, cho­ciaż wyda­je się, że część zain­te­re­so­wań prze­nio­sła się ostat­nio albo w stro­nę sze­ro­ko rozu­mia­nych stu­diów nad męsko­ścią, w któ­rych kate­go­rie homo­ero­ty­zmu są czymś raczej mar­gi­nal­nym (moda na „nową męskość”, roz­dar­tą mię­dzy figu­ra­mi regre­syw­ne­go dzi­wa­ka i postę­po­we­go wraż­liw­ca), albo w stro­nę badań queero­wych, któ­re zosta­wia­ją kla­sycz­ną kul­tu­rę gejow­ską – tę auto­iro­nicz­ną, opar­tą na eman­cy­pa­cyj­nej gryp­se­rze, ero­tycz­nej pro­wo­ka­cji, na swój spo­sób zget­to­izo­wa­ną i tym wewnętrz­nym kodem sil­ną – dale­ko w tyle, jako nie­zręcz­ną, a nawet prze­mo­co­wą (dobrze było widać to rozej­ście się kon­wen­cji komu­ni­ka­cyj­nych w spo­rze czy raczej face­bo­oko­wych prztycz­kach mię­dzy Ada­mem Wie­de­man­nem i Joan­ną Łępic­ką). Na kolej­ne „Homo nie­wia­do­mo” raczej nie ma co w naj­bliż­szym cza­sie liczyć.

Być może ta nowa, w mia­rę postę­po­wa nor­ma (zwią­za­na u nas choć­by z prze­wa­gą widzial­no­ści ruchów praw gejów nad pra­wa­mi les­bi­jek; wystar­czy spoj­rzeć na repre­zen­ta­cję poezji w anto­lo­gii Dez­orien­ta­cje), spo­wo­do­wa­ła, że w liry­ce gejow­skiej – takiej, któ­ra w jakiś spo­sób upo­mi­na­ła­by się o kwe­stie toż­sa­mo­ścio­we – nie­wie­le się w ostat­nich latach dzia­ło. Mamy homo­ero­tycz­ny (choć tro­chę uda­wa­ny) kanon gdzieś mię­dzy fra­za­mi z wier­szy Krzysz­to­fa Bocz­kow­skie­go i z wcze­snych tomów Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, taki, któ­ry wprost jesz­cze nawią­zu­je do tego, co nazy­wa­li­śmy za Ger­ma­nem Rit­zem moder­ni­stycz­nym homo­ko­dem (chło­pię­ce łyd­ki i bio­dra, cia­ła napię­te jak stru­na, sło­necz­ni­ki w ogród­kach, cień eja­ku­la­cyj­nej melan­cho­lii zawie­szo­nej nad uśmie­chem efe­ba – znaj­dzie­my to też u Jawor­skie­go). Mamy jaw­nie poli­tycz­ne wystą­pie­nia kolej­nych poko­leń – kano­nicz­ne Fil­try Ada­ma Wie­de­man­na (naj­bar­dziej gejow­ski tom w całej jego twór­czo­ści, zaję­tej jed­nak na co dzień tro­chę inny­mi kwe­stia­mi), kla­sy­cy­zu­ją­ce książ­ki Jac­ka Deh­ne­la i Bar­to­sza Kon­stra­ta, nagro­dzo­ną Dol­ną Wildę Edwar­da Pase­wi­cza i kolej­ne jego tomy, w któ­rych man­trycz­no-ele­gij­ne fra­zy pokro­ju „pięk­ny chłopiec/ pięk­ny mocny/ pięk­ny a śmier­tel­ny” zde­rza­ły się z bar­dziej spo­łecz­nym uję­ciem rodzi­mych pro­ble­mów – i tych toż­sa­mo­ścio­wych (trau­ma, wyklu­cze­nie, trud­na rela­cja z rodzi­ca­mi, opo­wieść o sta­rze­niu się – zwłasz­cza w ostat­nim „Dark­sli­de”), i tych bar­dziej zbio­ro­wych. Z ostat­nich – młod­szych, a już nie naj­młod­szych – poetów do gło­wy przy­cho­dzą mi nie­ste­ty tyl­ko Krzysz­tof Scho­dow­ski (Milion depesz stąd), skąd­inąd świet­ny rysow­nik, i Dawid Stasz­czyk (Log out, Świę­to otwar­tych prze­strze­ni, Disc­la­imer), któ­ry w pew­nym momen­cie wyko­nał ruch na mar­gi­nes i posta­no­wił omi­nąć poli­ty­kę wydaw­ni­czą (szko­da, bo to dobry poeta). Na nie­ba­nal­ne queero­we lub les­bij­skie książ­ki (choć­by Adamowicz/Osińska, oba tomy Ano­uk Her­man), odpo­wia­da dzi­siaj sto­sun­ko­wo nie­wie­le wier­szy męskich i czę­ściej z tro­pa­mi homo­ero­tycz­ny­mi spo­tka­my się u poetów raczej hete­ro­nor­ma­tyw­nych (jak zawsze Jerzy Jar­nie­wicz), niż u samych zain­te­re­so­wa­nych (a może prze­nio­sły się po pro­stu na Wat­t­pa­da albo w inne waż­ne miej­sce dla kształ­to­wa­nia się toż­sa­mo­ści, a pozo­sta­ją­ce obok obie­gu wydaw­ni­cze­go i kry­tycz­ne­go).

Ten dłu­gi kon­tekst wpro­wa­dza­ją­cy ma ulo­ko­wać Ada­ma Jawor­skie­go w szer­szej pano­ra­mie tego, co uznać byśmy mogli za wier­sze gejow­skie (a ma je autor nie­wąt­pli­wie świet­nie prze­czy­ta­ne, ba, obu­do­wa­ne całym huma­ni­stycz­nym apa­ra­tem, któ­ry naby­wa­my gdzieś w oko­li­cach stu­diów – Vat­ti­mo, Agam­ben, Kri­ste­va; widać też dosko­na­le, jak to zwy­kle u debiu­tan­tów, czy­im reje­strom pła­ci try­but). Dru­gim kon­tek­stem powin­na być liry­ka „zwro­tu ludo­we­go”, ale o tym za chwi­lę (komu tytuł nie trą­ci Baśnią o wężo­wym ser­cu Raka?). Jawor­ski, lau­re­at „Poło­wu 2024”, łączy w swo­jej twór­czo­ści dwa ele­men­ty – nie­ustan­nie odwo­łu­je się do moder­ni­stycz­ne­go homo­ko­du, już choć­by samą sty­li­za­cją na baśń z moty­wa­mi biblij­ny­mi, oraz wpro­wa­dza per­spek­ty­wę świa­do­mo­ści kla­so­wej i eman­cy­pa­cyj­nej póź­nych mile­nial­sów czy nawet zetek – a jest to świa­do­mość odmien­na od tej, któ­ra wyła­niać się musia­ła w tar­ciach lat 2000 z wier­szy np. Pase­wi­cza czy Jasia Kape­li. W tym sen­sie u Jawor­skie­go nad­mia­ro­we kodo­wa­nie i (wysoko)modernistyczne este­ty­zo­wa­nie nie­ustan­nie uzu­peł­nia­ne są kwe­stia­mi roz­dra­py­wa­nia, uwi­dacz­nia­nia i prze­pra­co­wy­wa­nia histo­rii rodzin­nej. Sta­ją się rodza­jem auto­te­ra­peu­tycz­nej gry zarów­no z figu­rą patriar­chy (tytu­ło­we zwich­nię­cie sta­wu bio­dro­we­go to prze­cież motyw biblij­nej wal­ki Jaku­ba z anio­łem), jak i z wła­snym kla­so­wym poło­że­niem, zwią­za­nym z tym wsty­dem i pamię­cią o nim („czy wiersz moż­na zrobić// z wycią­gnię­tych brudów/ z łysa­kow­skiej mgły/ i łysa­kow­skiej ciemności/ czy wiersz moż­na”). To z kolei bar­dziej niż do np. Dyc­kie­go zbli­ża ten dys­kurs do tomów Anto­ni­ny Tosiek. Pocho­dze­nie z Łysa­ko­wa, z – jak mówi autor Joan­nie Muel­ler – „dziu­ry zabi­tej decha­mi i z rodzi­ny od poko­leń chłop­skiej” – jest tu dość istot­ne rów­nież w kon­tek­ście uwznio­śle­nia, po któ­re autor się­ga, prze­ty­ka­jąc je kolej­ny­mi wul­ga­ry­zma­mi (z wyraź­ną pre­fe­ren­cją ku „jeba­niu” i jego pochod­nym). Z kolei baśń jako for­mu­ła cało­ści to też for­ma sto­ry­tel­lin­gu, nar­ra­cyj­ne­go nasta­wie­nia ocze­ki­wań czy­tel­ni­ka wła­śnie na opo­wieść, a nie poje­dyn­cze sytu­acje lirycz­ne.

Książ­ka ta wyła­nia się (a może wylę­ga, sko­ro „wiersz wylę­ga się w trau­mie”) z reje­strów raczej kla­sy­cy­zu­ją­cych – z poety­ki mime­tycz­nej, z sen­su­al­nej gry z czy­tel­ni­kiem, z dobrze osa­dzo­nych w histo­rii lite­ra­tu­ry gatun­ków, z inspi­ra­cji malar­stwem i swe­go rodza­ju baro­ko­wo­ścią (choć nie wiem, czy moż­na by ją wpi­sać w mod­ną ostat­nio kate­go­rię fil­mo­we­go neo­ba­ro­ku, czy to tyl­ko nastrój). Po pierw­sze: są w tym tomie wier­sze kom­po­no­wa­ne malar­sko, już tytu­ła­mi suge­ru­ją­ce, że mamy do czy­nie­nia albo z ekfra­zą, albo z efek­ta­mi ekfra­stycz­ny­mi – dyp­tyk, tryp­tyk, ołtarz z jego ofiarną/sakralną funk­cją (ewen­tu­al­nie cały „szkic do tryp­ty­ku Świę­ty Seba­stian”). Gatun­ko­wo: są to utwo­ry bia­łe, sty­chicz­ne, wręcz róże­wi­czow­skie. Niby nie pro­po­nu­ją żad­nych ukło­nów geno­lo­gicz­nych (poza odą i ele­gią), ale jed­nak zdra­dza je jakiś rodzaj nad­da­ne­go upo­rząd­ko­wa­nia, cyze­lo­wa­nia, cią­że­nia ku for­mie, zwłasz­cza tetra­sty­chów. Rekwi­zy­to­wo: pisze Jawor­ski mię­dzy malar­stwem reli­gij­nym (wize­run­ki świę­tych, baro­ko­wa ange­lo­lo­gia, figu­ry chry­sto­lo­gicz­ne prze­chwy­ty­wa­ne na potrze­by zako­twi­cze­nia pra­gnie­nia), mar­twą natu­rą i zwią­za­ny­mi z tym moty­wa­mi wani­ta­tyw­nym (otwie­ra­ją­cy tom utwór „pleśń na skór­ce brzo­skwi­ni” to mat­czy­na liry­ka maski o nowo­rod­ku z żół­tacz­ką, ale wia­do­mo, że nie o taką „ska­zę” będzie szło w tomie) a prze­sy­tem rucho­mych obra­zów epo­ki Inter­ne­tu (i gejow­skie­go por­no). Moty­wy te pocią­ga­ją za sobą topi­kę baśnio­wej gro­zy (albo raczej arthouse’owego hor­ro­ru, tego od Egger­sa) i wąt­ki abiek­tal­ne. A tych jest w tomie naj­wię­cej, bo ta kate­go­ria wyraź­nie poetę fascy­nu­je i przy­cią­ga (choć­by kla­sycz­ne już dla liry­ki homo­ero­tycz­nej zesta­wie­nie ocze­ki­wa­nia na wyni­ki testów z eja­ku­la­cją i ero­ty­ką: „wybro­czy­ny przybywały/ na szyi/ a my dochodziliśmy/ dłu­żej niż wyni­ki z Lux Medu”).

Moż­na powie­dzieć, że każ­de­mu, kto choć tro­chę oswo­jo­ny jest z histo­rią lite­ra­tu­ry i malar­stwa, kto prze­czy­tał jed­ną z ksią­żek Rit­za (Nić w labi­ryn­cie pożą­da­nia) czy Toma­sza Kali­ścia­ka (Płeć Panto­fla), te tro­py wyda­dzą się oczy­wi­ste i dobrze oswo­jo­ne. Gra dziw­no­ści, okru­cień­stwa, natu­ra­li­zmu i zepsu­cia, łączo­na z pra­cą nad „waliz­ką traum” (coś, co w języ­ku poetów rocz­ni­ków 60. czy 70. raczej by się nie poja­wi­ło) i osa­dzo­na w baśnio­wej opo­wie­ści o wsi prze­klę­tej, w któ­rej wyda­rza się pedal­ski pere­gry­narz („nie­ste­ty ucie­kli­śmy od złych ludzi/ do ludzi jesz­cze gorszych/ w ich ciem­nych boga­tych mieszkaniach/ pal­ce roz­bi­ja­ne o żebra”), to bar­dzo kla­sycz­ny zestaw narzę­dzi. Raczej nie ma na celu szo­ko­wa­nia czy­tel­ni­ków w XXI wie­ku (jak­że dale­ko temu do queero­wych eks­pe­ry­men­tów z cie­le­sno­ścią i pożą­da­niem, choć­by z Sile­sian Gothic Ano­uka). Zalet tej książ­ki trze­ba zatem szu­kać gdzieś indziej – nie w pro­wo­ka­cji, trans­gre­sji, wyzna­cza­niu toż­sa­mo­ścio­wych hory­zon­tów, ale wła­śnie w pró­bie ubra­nia tych wszyst­kich napięć współ­cze­snej kul­tu­ry w ramy nowo­cze­sne­go wier­sza – jako auto­no­micz­ne­go two­ru, rzą­dzą­ce­go się pew­ny­mi este­tycz­ny­mi regu­ła­mi i odpo­wia­da­ją­ce­go raczej przed maje­sta­tem W.H. Aude­na, niż rzu­ca­ją­ce­go wyzwa­nie błę­kit­no-różo­wym meta­mor­fo­zom z książ­ki Joan­ny Łępic­kiej (Zeszyt ćwi­czeń) czy ufo­idal­nym toż­sa­mo­ściom Opal Ćwi­kły (nagro­dzo­ne Sile­siu­sem Ufo­por­no).

Pierw­sza kwe­stia: Jawor­ski jest inte­lek­tu­al­ny, pisze w tona­cji gro­zy, ale kon­wen­cje opo­wia­da­nia – jako maski dla ukon­tek­sto­wie­nia wła­snych doświad­czeń – wychy­la­ją się ku auto­iro­nii, gro­te­sce i kam­po­wi. Sama gra z czy­tel­ni­kiem jest tu jed­nak na ogół bar­dzo poważ­na: autor zwo­dzi, mani­pu­lu­je, zarzą­dza spoj­rze­niem, nie­jed­no­krot­nie epa­tu­je brzy­do­tą lub trau­mą, by zaraz umy­kać w maski i este­tycz­ne kli­sze, ale ocze­ku­je, że cały ten ruch mie­rze­nia się, igra­nia i wywo­ły­wa­nia pobu­dzeń (rów­nież ero­tycz­nych) potrak­tu­je­my serio; że już u pod­staw podej­dzie­my do wier­sza jako cze­goś istot­ne­go i zobo­wią­zu­ją­ce­go. Jaw­ny pier­wia­stek sado­ma­so­chi­stycz­ny tej liry­ki pro­wa­dził­by nas raczej ku nega­cji niż afir­ma­cji – sztu­ka jest od poty­ka­nia się i łama­nia nóg, wkła­da­nia pal­ca w ranę, dłu­ba­nia w oku, a nie od budo­wa­nia czy nego­cjo­wa­nia ram spo­łecz­nej komu­ni­ka­cji, a tym samym warun­ków poten­cjal­nej wspól­no­ty.

Lata temu, przy oka­zji pro­mo­cji Języków obcych, Maciej Woź­niak zadał Jac­ko­wi Deh­ne­lo­wi pyta­nie: „Czy to nie jest tro­chę tak, że u Pase­wi­cza czy Kon­stra­ta, ba, cza­sem nawet u bana­li­sty Wie­de­man­na, miło­sne gejow­skie kawał­ki spo­wi­ja aura egzy­sten­cjal­ne­go dra­ma­ty­zmu albo spo­łecz­ne­go wykro­cze­nia, a u Cie­bie na odwrót, czy­sta drob­no­miesz­czan­ka: miłość, wier­ność i uczci­wość małżeńska?”[1]. Deh­nel odpo­wie­dział iro­nicz­nie: „(…) znacz­nie łatwiej jest pisać o miło­ści nie­szczę­śli­wej, nie­speł­nio­nej lub speł­nio­nej, ale nie­moż­li­wej. Naj­le­piej jak obiekt zszedł śmier­tel­nie albo zdra­dził i znać nie chce, albo obaj z obiek­tem jeste­śmy tak skom­pli­ko­wa­ni i życie jest tak trud­ne, że wpraw­dzie się kocha­my nie z tej zie­mi, ale mamy sie­bie dosyć. O, dra­ma­cie! O, poezjo!”. Po latach myślę, że wła­śnie ta „czy­sta drob­no­miesz­czan­ka” – fan­ta­zja o usta­bi­li­zo­wa­niu dość kon­ser­wa­tyw­nej, homo­ero­tycz­nej pary w polu spo­łecz­nej widzial­no­ści, o doro­słej odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie nawza­jem, któ­ra zastę­pu­je ado­le­scent­ne marze­nia o świet­nym, keno­tycz­nym chem­sek­sie z „obiek­tem” – zro­bi­ła wię­cej dobre­go niż wszyst­kie sku­mu­lo­wa­ne i wyda­lo­ne lirycz­nie trau­my, zwią­za­ne z wyklu­cze­niem, zły­mi doświad­cze­nia­mi, lękiem przed styg­ma­ty­za­cją, cho­ro­ba­mi i ele­gij­nym opie­wa­niem uwią­du fal­lu­sa. Rze­czy­wi­ście: łatwiej pisać o nie­obec­no­ści, utra­cie, łama­niu zaka­zu i roz­ter­kach moral­nych niż o banal­nych spra­wach. Dalej w tym wywia­dzie Deh­nel prze­ciw­sta­wia sobie zako­cha­nie jako kon­cept rewo­lu­cyj­ny, pod­wa­ża­ją­cy nor­my, i miłość jako „kon­cept bur­żu­azyj­ny”, opi­sy­wa­ny tam w ana­lo­gii do budo­wa­nia fir­my: „są tu i kon­trak­ty, i trans­ak­cje, i inwe­sty­cje, i per­trak­ta­cje”. Czy Baśń o zwich­nię­ciu sta­wu bio­dro­we­go wpi­su­je się bar­dziej w tę rebe­lianc­ko-ide­ali­stycz­ną, czy raczej w tę smut­no-pozy­ty­wi­stycz­ną poezję gejow­ską, sku­pio­ną na codzien­nej pra­cy nad utrzy­my­wa­niem rela­cji? Inny­mi sło­wy: czy opo­wia­da o pra­gnie­niu, o jego wyła­do­wa­niach i usko­kach, czy też o spo­so­bach zarzą­dza­nia tym pra­gnie­niem tak, aby stwo­rzyć nową jakość?

Jako że mamy do czy­nie­nia z ramą bil­dung­spo­esie, efek­tem całej książ­ki uję­tej jako podróż ku coraz bar­dziej apo­ka­lip­tycz­nym obra­zom jest doj­ście do punk­tu, w któ­rym pod­miot zosta­je wezwa­ny do życia, a jego „wsta­nie” z łóż­ka było­by tyleż podźwi­gnię­ciem się z depre­sji (nad całą wsią wisi wszak samo­bój­czy sznur), co zmar­twych­wsta­niem. Zara­zem, jak­by w zgo­dzie z Bataille’owskim zało­że­niem, że „w świa­do­mo­ści czło­wie­ka ero­tyzm jest tym, co kwe­stio­nu­je jego byt” (Ero­tyzm, przeł. M. Ochab, Gdańsk 1999, s. 31), samo pra­gnie­nie nie bar­dzo chce się temu uję­ciu pod­po­rząd­ko­wać. Mamy więc alter­na­tyw­ną wer­sję pod­mio­tu: jako mon­strum, anio­ła śmier­ci, któ­ry uno­si się nad oko­li­cą i doko­nu­je zemsty. Tym samym musi­my brać pod uwa­gę opo­wie­ści o „defek­cie”, o rady­kal­nej nie­to­le­ran­cji i prze­mo­cy, o byciu „innym”, któ­re Jawor­ski przy­ta­cza („dla­te­go napraw­dę pojąć nie można:/ dla­cze­go się urodziłeś// dla­cze­go to nam tra­fił się taki niedorozwój/ dla­cze­go to nam tra­fił się taki tyfus”), jako swo­istą sygna­tu­rę jego nie­toż­sa­mo­ści. Trud­no okiem War­sza­wy czy Wro­cła­wia oce­niać, na ile dro­ga z pod­lu­bel­skiej wsi w gmi­nie Wól­ka odbie­ga od współ­cze­sne­go obra­zu wiel­ko­miej­skiej eman­cy­pa­cji, a więc na ile wpi­sy­wa­nie się w moder­ni­stycz­ne wzor­ce homo­ko­dów jest tu koniecz­ne, a na ile ode­gra­ne, zasy­mu­lo­wa­ne. Zwłasz­cza że po latach inten­syw­nej edu­ka­cji kul­tu­ro­wej i filo­zo­ficz­nej, w świe­cie, w któ­rym to Inter­net wyzna­cza hory­zon­ty, mamy dziś w oso­bie poety do czy­nie­nia z kimś zanu­rzo­nym w oce­anie este­tyk, z któ­rych zale­d­wie jed­ną jest gro­te­sko­wy hor­ror o wsi siel­skiej, aniel­skiej.

W tym odgry­wa­niu jest meto­da. Sztu­ka sta­je się bowiem dla Jawor­skie­go od począt­ku jego edu­ka­cji rodza­jem bun­tu, szan­są uciecz­ki, bo sama z sie­bie ska­za­na jest na spo­łecz­ny ostra­cyzm (wedle ste­reo­ty­po­we­go zarzu­tu pięk­no­du­cho­stwa i paso­żyt­nic­twa, a więc cele­bro­wa­nia kan­tow­skiej dome­ny auto­no­mii). W tym sen­sie „poezja”, nie­co ina­czej niż np. u Dyc­kie­go, gdzie wikła­ła się w pasto­ral­ne zacza­ro­wa­nie świa­ta, w któ­rym może zaist­nieć labil­na toż­sa­mość, od począt­ku sta­no­wi zagro­że­nie – jest tabu, a jej czy­ta­nie i pisa­nie to prze­kra­cza­nie nor­my i wysta­wia­nie się na ogląd lub obsa­dza­nie w roli „wiej­skie­go głup­ka”. Wią­że się to z sze­re­giem obcią­żeń i ogra­ni­czeń, jakie nakła­da na sie­bie rów­nież autor Baśni…: pod­nio­sły ton, cyze­lo­wa­nie wier­sza, meta­fo­ry­ka este­tycz­na kon­tra­sto­wa­na z topi­ką prze­mo­co­wą, postrze­ga­nie całe­go pro­ce­su pisa­nia jako rze­mieśl­ni­cze­go mie­rze­nia się nie tyle z sobą, ile z pre­sją języ­ka (to zresz­tą raczej nowo­cze­sne, niż pono­wo­cze­sne myśle­nie o miej­scu lite­ra­tu­ry w naszym świe­cie). „Czę­sto o napi­sa­nym wier­szu muszę na jakiś czas zapo­mnieć, zamknąć go w poetyc­kiej piw­ni­cy – pocze­kać, aż zaple­śnie­je, pra­wie obumrze, ale tak, aby puls nie wygasł w nim zupeł­nie. Dru­gą istot­ną kwe­stią jest to, że gdy wyj­mu­ję go z poetyc­kiej szu­fla­dy, muszę ska­le­czyć się o brzeg jego wer­sów” – mówi Jawor­ski we wspo­mnia­nej roz­mo­wie z Muel­ler. I wła­ści­wie trze­ba by go za to polu­bić – za to, jak wysty­li­zo­wa­ne są jego opo­wie­ści, jak poważ­nie trak­tu­je lite­ra­tu­rę, język, jak wska­zu­je na pro­ces „szar­pa­nia się” z nim, dosko­na­le świa­do­my, że w tej wspól­nej prze­strze­ni wypo­wie­dze­nia rzą­dzi nie tyl­ko kre­atyw­ność, afir­ma­cja i jed­nost­ko­wa eks­pre­sja, ale przede wszyst­kim sys­te­mo­wa, spo­łecz­na auto­cen­zu­ra – popraw­no­ścio­wa, sty­li­stycz­na, oby­cza­jo­wa. Gdy­by nie homo­ero­tycz­ny kon­tekst, moż­na by boha­te­ra tego tomu zesta­wiać z pod­mio­ciem Macie­ja Bobu­li, baśnio­wo uta­pla­nym w błot­nym Sza­le­jo­we, ale też hip­ster­sko wyalie­no­wa­nym (rów­nież mocą lite­ra­tu­ry i naby­tej wie­dzy) i tym samym zapa­da­ją­cym się w depre­syj­ne „pust­ko”.

Nie wspo­mnia­łem jesz­cze, że jest to książ­ka po pro­stu dobrze napi­sa­na, cie­ka­wie skon­stru­owa­na, opar­ta na celo­wym two­rze­niu napięć – czy to w prze­bie­gu nar­ra­cji (nagłe sil­ne prze­rzut­nie, zmie­nia­ją­ce szyk wer­sów), czy też nastro­jo­wo­ści (choć­by przez zesta­wia­nie ze sobą wier­szy w dyp­ty­ki, na ogół o zupeł­nie odmien­nych poety­kach). Tek­sty skon­den­so­wa­ne, nie­mal­że kon­struk­ty­wi­stycz­ne łączy Jawor­ski z dycio­wą snuj­ko-gawę­dą, opar­tą na pio­sen­ko­wych powtó­rze­niach:

w naszej rodzi­nie nie było samo­bój­ców
oprócz wuj­ka A któ­ry po pro­stu wypił tro­chę za dużo
Roun­du­pu i spa­lił sobie wnętrz­no­ści
z bólu odgryzł usta napraw­dę

nie było w naszej rodzi­nie samo­bój­ców
oprócz wuj­ków B i C
któ­rym puści­ły ner­wy
zwie­ra­cza gdy sznur nie puścił

i od tam­tej pory B i C stra­szą
w łysa­kow­skim lasku i mojej poezji
tak napraw­dę nie było
samo­bój­ców oprócz mnie

odkąd A B i C zapu­ka­li
w geny o trze­ciej nad ranem i prze­mó­wi­li
w tym swo­im strasz­nym języ­ku
co wca­le nie jest śmiesz­ne

Kon­tra­sty są siłą Baśni…. Mito­lo­gicz­ny, jak­by Cze­cho­wi­czow­ski „ołtarz:” z wer­sa­mi „gdy prze­mie­rza­łeś miasta/ buj­ne od chłop­ców o zło­tych maskach/ to miasta// odwie­dza­ły ciebie/ dogłęb­nie” (czy też nie mniej baśnio­we „nie­do­pał­ki”) kontr­uje „mistrz gło­do­wa­nia” z iro­nicz­nym mot­tem z JP II, pisa­ny w cał­kiem odmien­nej poety­ce ści­śnię­te­go gar­dła:

zima wio­sny
ciem­no na zewnątrz
ciem­no na wewnątrz
świa­tło lodów­ki

mię­dzy dwie ciem­no­ści
prze­bi­te skó­rą dwa pal­ce
dwa smycz­ki
przez kable gar­dła:

ciek­nij
gorz­ko-kwa­śna muzy­ko

Zasad­ni­czo jest tak, że prze­cież Jawor­ski nie musi pseu­do­ni­mo­wać, szu­kać omó­wień, podwój­nie kodo­wać swo­je­go tek­stu. Może bez żad­nych obaw przed cen­zu­rą napi­sać dziś: „póź­niej oglą­da­my Damy i wie­śniacz­ki/ z moim chło­pa­kiem”. Ale zara­zem coś pod­su­wa mu prze­gię­te fra­zy w sty­lu „w pęche­rzyk zim­nej nocy spusz­czał się cie­pły świt”, „sto­ję w sze­re­gu uto­pio­nych kociąt”, pio­sen­ko­we „nie idź­my jesz­cze spać/ nim świt wyje­bie w nas kor­ki”, z Baczyń­skie­go wzię­te, więc lice­al­ne „na dobra­noc prze­że­gna­łem jesz­cze ręką// czy to gum­ka pękła syn­ku –/ czy to ser­ce pękło?”, albo też memicz­ne:

wdech – wydech –
Adaś:
sal­ce­so­no­wa wróż­ka-zębusz­ka nie ist­nie­je
i nie może cię skrzyw­dzić.

Wyda­je się, że Jawor­ski pró­bu­je nad­pi­sać eman­cy­pa­cyj­ne wal­ki o widzial­ność (opar­te o nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­ne, sko­picz­ne pra­gnie­nie) czymś jesz­cze – egzor­cy­zma­mi wsty­du, roz­ku­ta­szo­ną, kam­po­wą este­ty­ką, któ­ra pozwa­la mu na absur­dal­ne i cokol­wiek ryzy­kow­ne sko­ki. Widać to dopie­ro po kil­ku kolej­nych lek­tu­rach całe­go tomu (całe­go, bo opo­wieść musi się domknąć) – że wier­sze pro­wo­ka­cyj­ne są komicz­ne, że te śmiesz­ne – dość cięż­kie w wymo­wie, że ludycz­ne zaśpie­wy i klo­acz­ne dow­ci­py wca­le nie zakłó­ca­ją ele­gij­ne­go tonu, tyl­ko pozwa­la­ją odsła­niać i dopo­wia­dać jego nad­uży­cia. Recen­zu­jąc dla „Dwu­ty­go­dni­ka” debiu­tanc­ki Wnie­bo­głos Alek­san­dry Tar­now­skiej (2023/336), Tosiek zwra­ca­ła uwa­gę, że: „Kil­ka lat temu tezy o prze­wro­cie tema­tycz­nym w pro­zie naj­now­szej wyda­wa­ły się jak naj­bar­dziej zasad­ne. Nagły rene­sans opo­wie­ści o chłop­sko­ści był po pro­stu fak­tem. I to na dwie ręce, bo fik­cja masze­ro­wa­ła pod jed­nym para­so­lem z repor­ta­ża­mi i ese­ja­mi. Dzi­siaj mamy już chy­ba do czy­nie­nia ze zja­wi­skiem więk­szym i poważ­niej­szym niż chwi­lo­wa fala popu­lar­no­ści – zmia­ną para­dyg­ma­tu. Gra toczy się teraz bar­dziej o prze­pi­sa­nie sys­te­mo­wych stra­te­gii zawsty­dza­nia i kon­stru­owa­nia ram kolek­tyw­nej pamię­ci”. To wła­śnie ta gra, w któ­rą poetyc­ko chce zagrać Jawor­ski i w któ­rej chce ucho­dzić za potwo­ra nazna­czo­ne­go podwój­ną styg­ma­ty­za­cją: wyouto­wa­ne­go geja o chłop­skich korze­niach, jak­by testo­wał prze­ciw sobie dwie odmien­ne poety­ki wsty­du. Cie­ka­wa to książ­ka, nie­wol­na od zapo­ży­czeń i pasti­szów, a wła­ści­wie: z nich wła­śnie kon­stru­ują­ca swo­ją fran­ken­ste­inow­ską natu­rę. A im mniej zno­si ją w stro­nę Upio­ra Toma­sza Koza­ka czy ośmie­lo­nej wyobraź­ni, czy­li im mniej w niej histo­rycz­no-roman­tycz­nej gro­zy, a wię­cej dok­to­ra Frank N. Fur­te­ra, tym bar­dziej aktu­al­nie brzmi.


Przy­pi­sy:
[1] https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/konstrukcje-i-rewolucje/

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania