Książek o macierzyństwie ciągle powstaje wiele, ale pewne jest, że wciąż musimy opowiadać sobie macierzyństwo na nowo. Wyraźnie uzmysławia to książka Magdaleny Genow – debiut prozatorski, przy czym zaznaczmy: debiut literacki, bo autorka opublikowała już w 2019 r. reportaż Bułgaria. Złoto i rakija. W Złodziejce matek pisarka wykorzystuje społeczną wrażliwość i zmysł obserwatorski, łącząc je z ekologiczną i somatyczną wyobraźnią, do opowiedzenia własnym głosem o doświadczeniu macierzyństwa. Historię narratorki, złożoną w sumie z 43 krótkich próz, osadza w gęstej sieci odniesień społecznych i kulturowych, aktualizując problematykę o pytania związane z duszną atmosferą późnego kapitalizmu, zmierzchu antropocenu i nadciągającej katastrofy klimatycznej. Oszczędny język i analityczna dociekliwość w połączeniu z rozbłyskami poetyckiej wrażliwości tworzą opowieść niejednoznaczną jak odmęty oceanu, w których raz za razem połyskują fiszbiny wieloryba.
Złodziejka matek opowiada o tym, co robi z kobietami macierzyństwo: jako wymóg społeczny i konstrukt kulturowy, jako teoria i praktyka, jako zespół procesów fizjologicznych wprowadzających ciało w stan wyjątkowy, jako aktywator matrylinearnego dziedzictwa, z którym musimy się mierzyć jako córki, jako wyzwanie nieustannie komplikowane świadomością zbliżającego się końca ludzkości. O instynktownych reakcjach, jakich nie znajdziemy na parentingowych forach internetowych, i – może przede wszystkim – o cichej panice, którą wzbudza brak możliwości ukojenia. Narratorka, Emma, skonstruowana na wzór klasycznej literackiej imienniczki, to postać, z którą niezwykle łatwo się utożsamić: dziewczyna z kamienicy na poznańskiej Wildzie, wywindowana przez małżeństwo do środowiska wielkopolskiej wyższej klasy średniej, przez całe życie posłuszna decyzjom zamożnej rodziny męża; z bezużytecznym wykształceniem humanistycznym, małą córką w wózku i nieobecną matką, zaczytująca się w poradnikach rodem z forów internetowych. Wierna idei zero waste, miesiącami poluje na na OLX-ie na używaną matę z pianki dla dziecka w wymarzonym kolorze, wdraża modne metody wychowawcze – na przykład rozszerzanie diety dziecka metodą BLW – i publikuje swoje przemyślenia na Instagramie i TikToku, gdzie, w przeciwieństwie do własnego domu, jest widziana, a jej zdanie nie jest automatycznie podważane. W tym wszystkim przeczuwa jednak złowieszczy charakter swojego położenia, nie ma jednak dostępu do narzędzi innych niż narracje podsuwane przez dysfunkcyjny i skompromitowany późny kapitalizm. Ciągle na nowo próbuje więc sformułować pytanie o sens układu społecznego, który określa reguły jej funkcjonowania: gdzie leżą granice fikcji, w której uczestniczy jako matka?
W Złodziejce matek w duchu najlepszej literatury nie poszukuje się odpowiedzi na to z pozoru proste pytanie. Zamiast tego wprawia się je w ruch, pozwalając nam zrozumieć z jednej strony jego aktualność, z drugiej – nieoczywistość. Rozpisując krótkie migawki z życia narratorki, autorka tworzy katalog fikcji, które budują mikrotraumatyczną rzeczywistość bycia matką w trzeciej dekadzie XXI w. Z jednej strony iluzja zdolności kredytowej, zaimportowane z Zachodu strategie wychowawcze, treningi jogi i mindfulness, narracje bagatelizujące i ukrywające pogłębiające się nierówności społeczne, z drugiej – doniesienia o nadciągającej katastrofie klimatycznej i poczucie winy z powodu zaśmiecania natury tonami nierozkładalnych pieluch; vlogerki, „które machają rękoma, opowiadając o tuszach do rzęs, szamponach, ulubieńcach listopada, okładkach książek” albo przeciwnie, „mówią, jak mieć w domu tylko 30 ubrań, sprzątać po japońsku czy prowadzić dom zero waste”.
Historia docierania do samowiedzy narratorki przeplatana jest wspomnieniami z okresu dorastania w Poznaniu w latach 90.; wspomnienia te emanują plastikowym blichtrem i wiarą w lepszą przyszłość, brzmią jak piosenki Christiny Aguilery i pachną akordami wody Armani Si. Temat dziewczyńskiego dorastania w ostatniej dekadzie XX w. autorce udaje się pokazać na własnych zasadach, bez powielania uniwersalizujących klisz i sięgania po strywializowane już afektywne ramy duchologii. Duża w tym zasługa skupienia się na lokalnym, poznańskim wymiarze transformacji ustrojowej: prowizoryczną instalację kapitalizmu obserwujemy w całej okazałości z perspektywy małej Emmy wędrującej po poznańskiej Wildzie – u boki niepoczytalnej matki – na tętniące życiem, wielokulturowe targowisko „na Bema” czy z klasą do kina Wilda na Króla Lwa. Następnie, w miarę jak bohaterka dorasta, ciemne zaułki Poznania zmieniają się w podmiejski budżetowy bliźniak dzielony z teściami, bezdroża Murowanej Gośliny i głuszę Puszczy Zielonka, by na koniec wrócić na poznańskie osiedle Tarasy Warty, gdzie narratorka doświadcza – teraz już wielce wątpliwego, niewczesnego i rozczarowującego – awansu. Złodziejka matek udanie wpisuje się tym samym w literacki wielogłos na temat mobilności społecznej współczesnych trzydziestolatków (warto w tym kontekście pamiętać o Małych pająkach Łukasza Barysa).
Drugą zaletą opowieści są kreacje licznych bohaterek kobiecych. To przede wszystkim nieobecna matka, cierpiąca na chorobę dwubiegunową i coraz bardziej zaniedbująca jedynaczkę na rzecz zaangażowania w działania sekty różokrzyżowców – ta rodzicielska relacja przypomina niedawne Rybie oko Dominiki Słowik i w jej ukazywaniu Genow podobnie odchodzi od rozstrząsania nieobecności matki na rzecz tropienia śladów tej nieobecności i sprawczości w podejmowaniu działań reparacyjnych (stąd też tytuł książki). To również babcia, która matkę zastępuje i wnosi do wychowania Emmy elementy ludowej obyczajowości. Wreszcie – to przyjaciółka z dzieciństwa, lesbijka Diana. W tym miejscu trzeba z całą mocą podkreślić, że Genow z kunsztem omija psychologiczne i etyczne mielizny, na jakich często osiadają współczesne powieści oparte na konstrukcyjnym schemacie dziewczyńskiej przyjaźni z podtekstem nieheteronormatywnym. W Złodziejce…drugoplanowy wątek lesbijski nie tylko nie zostaje potraktowany instrumentalnie i przedmiotowo, ale jest opisany z równą uwagą co pozostałe, a Diana jest pełnokrwistą postacią obdarzoną własną biografią i sprawczością. Jej wprowadzenie jest celowym ruchem, Genow pokazuje, że problematyka macierzyństwa w równym stopniu co kobiet heteronormatywnych dotyczy kobiet queerowych: to wciąż te same trudne relacje z własnymi matkami, z własnym córkostwem i relacje z własną (nie)dzietnością, dodatkowo skomplikowane brakiem prawnego uznania dla tęczowych rodzin w Polsce, w tym dla planów rodzicielskich tworzących je osób. W Złodziejce matek kobieca nieheteronormatywność nie jest kolejnym blefem opartym na zawłaszczeniu, ale tworzy pełnoprawny wymiar funkcjonowania macierzyństwa, a przez to umożliwia pełniejszy namysł nad jego społeczną i kulturową konstrukcją.
Wymienione powyżej wątki to tematy w polskiej, i nie tylko, literaturze stale podejmowane i oswojone – matrycą takiego myślenia o depresyjnej codzienności matek chyba wciąż pozostają u nas Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk. Złodziejkę matek wyróżnia jednak wśród wielu narracji demistyfikujących mit macierzyństwa skupienie przede wszystkim w języku na aspekcie cielesnym, psychologicznym i społecznym bycia matką: na fizjologicznym wymiarze ciąży i połogu, na halucynacyjnych stanach towarzyszących depresji poporodowej, na poczuciu wywłaszczenia ze swojego ciała i opieraniu się pokusie dysocjacji, żeby jednak macierzyństwa doświadczyć. Jak we fragmencie: „Myślę o tym, że muszę w tej paplaninie matek, w białym szumie misiów szumisiów, suszarek i odkurzaczy, w dźwiękach kołysanki Brahmsa, w zapachu goździków, róż i kadzidełek, w polu oddziaływania ciał astralnych i fal oceanu, opowiedzieć sobie o matce mojej córki; muszę wymyślić matkę mojego syna”.
Ponadto – książkę wyróżnia umieszczenie problematyki macierzyństwa w kontekście więzi ze środowiskiem ulegającym katastrofie klimatycznej, który to wątek konsekwentnie spaja fabułę i mocno osadza opowieść w aktualności. Tu proza Genow przywodzi na myśl wydany u nas przekład Przełomów Julietty Singh, eseju w formie listu do córki pisanego w cieniu katastrofy klimatycznej. Ostateczną stawką zmagań Emmy jest bowiem zbudowanie więzi z pierwszym, a później kolejnym dzieckiem; zniesienie różnicy między sobą a dziećmi, wyolbrzymionej społecznymi i kulturowymi wyobrażeniami „macierzyństwa”; zobaczenie się nawzajem we wspólnym kontekście wyzwań, jakie niosą zmiany klimatu i degradacja środowiska; pogodzenie się z niespójnością między opowieściami, które przekazujemy dzieciom, a aktualnością końca.
Książek o macierzyństwie powstało już wiele i nie wiadomo, czy jeszcze wiele powstanie – znajdziemy w książce wystarczająco dowodów, by sobie to uzmysłowić. Pewne jest, że wciąż musimy sobie macierzyństwo opowiadać na nowo. Magdalena Genow robi to w sposób wnikliwy i bezkompromisowy, w duchu najlepszych tradycji tego pisarstwa, pokazując, że bycie matką to doświadczenie zawsze osadzone w społecznym i kulturowym kontekście, a jednocześnie skrajnie indywidualne, przerażająco cielesne i przeżywane w samotności; złożone kulturowych klisz kontrowanych momentami ulgi, jaką daje poddanie się ich władzy. Złodziejka… opowiada o gniewie, który gromadzi się w idealnie wysprzątanych kątach, ale też ostatecznie prowadzi do odnalezienia siebie poza paplaniną matek, białym szumem misiów szumisiów, suszarek i odkurzaczy, w polu oddziaływania ciał astralnych i fal oceanu – i ukojenia.