teksty / Esej

Macierzyństwo jako halucynacja

Małgorzata Sikora-Tarnowska

Recenzja Małgorzaty Sikory-Tarnowskiej, towarzysząca premierze książki Złodziejka matek Magdaleny Genow, wydanej w Biurze Literackim 10 marca 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ksią­żek o macie­rzyń­stwie cią­gle powsta­je wie­le, ale pew­ne jest, że wciąż musi­my opo­wia­dać sobie macie­rzyń­stwo na nowo. Wyraź­nie uzmy­sła­wia to książ­ka Mag­da­le­ny Genow – debiut pro­za­tor­ski, przy czym zaznacz­my: debiut lite­rac­ki, bo autor­ka opu­bli­ko­wa­ła już w 2019 r. repor­taż Bułgaria. Złoto i raki­ja. W Zło­dziej­ce matek pisar­ka wyko­rzy­stu­je spo­łecz­ną wraż­li­wość i zmysł obser­wa­tor­ski, łącząc je z eko­lo­gicz­ną i soma­tycz­ną wyobraź­nią, do opo­wie­dze­nia wła­snym gło­sem o doświad­cze­niu macie­rzyń­stwa. Histo­rię nar­ra­tor­ki, zło­żo­ną w sumie z 43 krót­kich próz, osa­dza w gęstej sie­ci odnie­sień spo­łecz­nych i kul­tu­ro­wych, aktu­ali­zu­jąc pro­ble­ma­ty­kę o pyta­nia zwią­za­ne z dusz­ną atmos­fe­rą póź­ne­go kapi­ta­li­zmu, zmierz­chu antro­po­ce­nu i nad­cią­ga­ją­cej kata­stro­fy kli­ma­tycz­nej. Oszczęd­ny język i ana­li­tycz­na docie­kli­wość w połą­cze­niu z roz­bły­ska­mi poetyc­kiej wraż­li­wo­ści two­rzą opo­wieść nie­jed­no­znacz­ną jak odmę­ty oce­anu, w któ­rych raz za razem poły­sku­ją fisz­bi­ny wie­lo­ry­ba.

Zło­dziej­ka matek opo­wia­da o tym, co robi z kobie­ta­mi macie­rzyń­stwo: jako wymóg spo­łecz­ny i kon­strukt kul­tu­ro­wy, jako teo­ria i prak­ty­ka, jako zespół pro­ce­sów fizjo­lo­gicz­nych wpro­wa­dza­ją­cych cia­ło w stan wyjąt­ko­wy, jako akty­wa­tor matry­li­ne­ar­ne­go dzie­dzic­twa, z któ­rym musi­my się mie­rzyć jako cór­ki, jako wyzwa­nie nie­ustan­nie kom­pli­ko­wa­ne świa­do­mo­ścią zbli­ża­ją­ce­go się koń­ca ludz­ko­ści. O instynk­tow­nych reak­cjach, jakich nie znaj­dzie­my na paren­tin­go­wych forach inter­ne­to­wych, i – może przede wszyst­kim – o cichej pani­ce, któ­rą wzbu­dza brak moż­li­wo­ści uko­je­nia. Nar­ra­tor­ka, Emma, skon­stru­owa­na na wzór kla­sycz­nej lite­rac­kiej imien­nicz­ki, to postać, z któ­rą nie­zwy­kle łatwo się utoż­sa­mić: dziew­czy­na z kamie­ni­cy na poznań­skiej Wil­dzie, wywin­do­wa­na przez mał­żeń­stwo do śro­do­wi­ska wiel­ko­pol­skiej wyż­szej kla­sy śred­niej, przez całe życie posłusz­na decy­zjom zamoż­nej rodzi­ny męża; z bez­u­ży­tecz­nym wykształ­ce­niem huma­ni­stycz­nym, małą cór­ką w wóz­ku i nie­obec­ną mat­ką, zaczy­tu­ją­ca się w porad­ni­kach rodem z forów inter­ne­to­wych. Wier­na idei zero waste, mie­sią­ca­mi polu­je na na OLX-ie na uży­wa­ną matę z pian­ki dla dziec­ka w wyma­rzo­nym kolo­rze, wdra­ża mod­ne meto­dy wycho­waw­cze – na przy­kład roz­sze­rza­nie die­ty dziec­ka meto­dą BLW – i publi­ku­je swo­je prze­my­śle­nia na Insta­gra­mie i Tik­To­ku, gdzie, w prze­ci­wień­stwie do wła­sne­go domu, jest widzia­na, a jej zda­nie nie jest auto­ma­tycz­nie pod­wa­ża­ne. W tym wszyst­kim prze­czu­wa jed­nak zło­wiesz­czy cha­rak­ter swo­je­go poło­że­nia, nie ma jed­nak dostę­pu do narzę­dzi innych niż nar­ra­cje pod­su­wa­ne przez dys­funk­cyj­ny i skom­pro­mi­to­wa­ny póź­ny kapi­ta­lizm. Cią­gle na nowo pró­bu­je więc sfor­mu­ło­wać pyta­nie o sens ukła­du spo­łecz­ne­go, któ­ry okre­śla regu­ły jej funk­cjo­no­wa­nia: gdzie leżą gra­ni­ce fik­cji, w któ­rej uczest­ni­czy jako mat­ka?

W Zło­dziej­ce matek w duchu naj­lep­szej lite­ra­tu­ry nie poszu­ku­je się odpo­wie­dzi na to z pozo­ru pro­ste pyta­nie. Zamiast tego wpra­wia się je w ruch, pozwa­la­jąc nam zro­zu­mieć z jed­nej stro­ny jego aktu­al­ność, z dru­giej – nie­oczy­wi­stość. Roz­pi­su­jąc krót­kie migaw­ki z życia nar­ra­tor­ki, autor­ka two­rzy kata­log fik­cji, któ­re budu­ją mikro­trau­ma­tycz­ną rze­czy­wi­stość bycia mat­ką w trze­ciej deka­dzie XXI w. Z jed­nej stro­ny ilu­zja zdol­no­ści kre­dy­to­wej, zaim­por­to­wa­ne z Zacho­du stra­te­gie wycho­waw­cze, tre­nin­gi jogi i mind­ful­ness, nar­ra­cje baga­te­li­zu­ją­ce i ukry­wa­ją­ce pogłę­bia­ją­ce się nie­rów­no­ści spo­łecz­ne, z dru­giej – donie­sie­nia o nad­cią­ga­ją­cej kata­stro­fie kli­ma­tycz­nej i poczu­cie winy z powo­du zaśmie­ca­nia natu­ry tona­mi nie­roz­kła­dal­nych pie­luch; vlo­ger­ki, „któ­re macha­ją ręko­ma, opo­wia­da­jąc o tuszach do rzęs, szam­po­nach, ulu­bień­cach listo­pa­da, okład­kach ksią­żek” albo prze­ciw­nie, „mówią, jak mieć w domu tyl­ko 30 ubrań, sprzą­tać po japoń­sku czy pro­wa­dzić dom zero waste”.

Histo­ria docie­ra­nia do samo­wie­dzy nar­ra­tor­ki prze­pla­ta­na jest wspo­mnie­nia­mi z okre­su dora­sta­nia w Pozna­niu w latach 90.; wspo­mnie­nia te ema­nu­ją pla­sti­ko­wym blich­trem i wia­rą w lep­szą przy­szłość, brzmią jak pio­sen­ki Chri­sti­ny Agu­ile­ry i pach­ną akor­da­mi wody Arma­ni Si. Temat dziew­czyń­skie­go dora­sta­nia w ostat­niej deka­dzie XX w. autor­ce uda­je się poka­zać na wła­snych zasa­dach, bez powie­la­nia uni­wer­sa­li­zu­ją­cych klisz i się­ga­nia po stry­wia­li­zo­wa­ne już afek­tyw­ne ramy ducho­lo­gii. Duża w tym zasłu­ga sku­pie­nia się na lokal­nym, poznań­skim wymia­rze trans­for­ma­cji ustro­jo­wej: pro­wi­zo­rycz­ną insta­la­cję kapi­ta­li­zmu obser­wu­je­my w całej oka­za­ło­ści z per­spek­ty­wy małej Emmy wędru­ją­cej po poznań­skiej Wil­dzie – u boki nie­po­czy­tal­nej mat­ki –  na tęt­nią­ce życiem, wie­lo­kul­tu­ro­we tar­go­wi­sko „na Bema” czy z kla­są do kina Wil­da na Króla Lwa. Następ­nie, w mia­rę jak boha­ter­ka dora­sta, ciem­ne zauł­ki Pozna­nia zmie­nia­ją się w pod­miej­ski budże­to­wy bliź­niak dzie­lo­ny z teścia­mi, bez­dro­ża Muro­wa­nej Gośli­ny i głu­szę Pusz­czy Zie­lon­ka, by na koniec wró­cić na poznań­skie osie­dle Tara­sy War­ty, gdzie nar­ra­tor­ka doświad­cza – teraz już wiel­ce wąt­pli­we­go, nie­wcze­sne­go i roz­cza­ro­wu­ją­ce­go – awan­su. Zło­dziej­ka matek uda­nie wpi­su­je się tym samym w lite­rac­ki wie­lo­głos na temat mobil­no­ści spo­łecz­nej współ­cze­snych trzy­dzie­sto­lat­ków (war­to w tym kon­tek­ście pamię­tać o Małych pają­kach Łuka­sza Bary­sa).

Dru­gą zale­tą opo­wie­ści są kre­acje licz­nych boha­te­rek kobie­cych. To przede wszyst­kim nie­obec­na mat­ka, cier­pią­ca na cho­ro­bę dwu­bie­gu­no­wą i coraz bar­dziej zanie­dbu­ją­ca jedy­nacz­kę na rzecz zaan­ga­żo­wa­nia w dzia­ła­nia sek­ty różo­krzy­żow­ców – ta rodzi­ciel­ska rela­cja przy­po­mi­na nie­daw­ne Rybie oko Domi­ni­ki Sło­wik i w jej uka­zy­wa­niu Genow podob­nie odcho­dzi od roz­strzą­sa­nia nie­obec­no­ści mat­ki na rzecz tro­pie­nia śla­dów tej nie­obec­no­ści i spraw­czo­ści w podej­mo­wa­niu dzia­łań repa­ra­cyj­nych (stąd też tytuł książ­ki). To rów­nież bab­cia, któ­ra mat­kę zastę­pu­je i wno­si do wycho­wa­nia Emmy ele­men­ty ludo­wej oby­cza­jo­wo­ści. Wresz­cie – to przy­ja­ciół­ka z dzie­ciń­stwa, les­bij­ka Dia­na. W tym miej­scu trze­ba z całą mocą pod­kre­ślić, że Genow z kunsz­tem omi­ja psy­cho­lo­gicz­ne i etycz­ne mie­li­zny, na jakich czę­sto osia­da­ją współ­cze­sne powie­ści opar­te na kon­struk­cyj­nym sche­ma­cie dziew­czyń­skiej przy­jaź­ni z pod­tek­stem nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­nym. W Zło­dziej­ce…dru­go­pla­no­wy wątek les­bij­ski nie tyl­ko nie zosta­je potrak­to­wa­ny instru­men­tal­nie i przed­mio­to­wo, ale jest opi­sa­ny z rów­ną uwa­gą co pozo­sta­łe, a Dia­na jest peł­no­krwi­stą posta­cią obda­rzo­ną wła­sną bio­gra­fią i spraw­czo­ścią. Jej wpro­wa­dze­nie jest celo­wym ruchem, Genow poka­zu­je, że pro­ble­ma­ty­ka macie­rzyń­stwa w rów­nym stop­niu co kobiet hete­ro­nor­ma­tyw­nych doty­czy kobiet queero­wych: to wciąż te same trud­ne rela­cje z wła­sny­mi mat­ka­mi, z wła­snym cór­ko­stwem i rela­cje z wła­sną (nie)dzietnością, dodat­ko­wo skom­pli­ko­wa­ne bra­kiem praw­ne­go uzna­nia dla tęczo­wych rodzin w Pol­sce, w tym dla pla­nów rodzi­ciel­skich two­rzą­cych je osób. W Zło­dziej­ce matek kobie­ca nie­he­te­ro­nor­ma­tyw­ność nie jest kolej­nym ble­fem opar­tym na zawłasz­cze­niu, ale two­rzy peł­no­praw­ny wymiar funk­cjo­no­wa­nia macie­rzyń­stwa, a przez to umoż­li­wia peł­niej­szy namysł nad jego spo­łecz­ną i kul­tu­ro­wą kon­struk­cją.

Wymie­nio­ne powy­żej wąt­ki to tema­ty w pol­skiej, i nie tyl­ko, lite­ra­tu­rze sta­le podej­mo­wa­ne i oswo­jo­ne – matry­cą takie­go myśle­nia o depre­syj­nej codzien­no­ści matek chy­ba wciąż pozo­sta­ją u nas Jak poko­chać cen­tra han­dlo­we Nata­lii Fie­dor­czuk. Zło­dziej­kę matek wyróż­nia jed­nak wśród wie­lu nar­ra­cji demi­sty­fi­ku­ją­cych mit macie­rzyń­stwa sku­pie­nie przede wszyst­kim w języ­ku na aspek­cie cie­le­snym, psy­cho­lo­gicz­nym i spo­łecz­nym bycia mat­ką: na fizjo­lo­gicz­nym wymia­rze cią­ży i poło­gu, na halu­cy­na­cyj­nych sta­nach towa­rzy­szą­cych depre­sji popo­ro­do­wej, na poczu­ciu wywłasz­cze­nia ze swo­je­go cia­ła i opie­ra­niu się poku­sie dyso­cja­cji, żeby jed­nak macie­rzyń­stwa doświad­czyć. Jak we frag­men­cie: „Myślę o tym, że muszę w tej papla­ni­nie matek, w bia­łym szu­mie misiów szu­mi­siów, susza­rek i odku­rza­czy, w dźwię­kach koły­san­ki Brahm­sa, w zapa­chu goź­dzi­ków, róż i kadzi­de­łek, w polu oddzia­ły­wa­nia ciał astral­nych i fal oce­anu, opo­wie­dzieć sobie o mat­ce mojej cór­ki; muszę wymy­ślić mat­kę moje­go syna”.

Ponad­to – książ­kę wyróż­nia umiesz­cze­nie pro­ble­ma­ty­ki macie­rzyń­stwa w kon­tek­ście wię­zi ze śro­do­wi­skiem ule­ga­ją­cym kata­stro­fie kli­ma­tycz­nej, któ­ry to wątek kon­se­kwent­nie spa­ja fabu­łę i moc­no osa­dza opo­wieść w aktu­al­no­ści. Tu pro­za Genow przy­wo­dzi na myśl wyda­ny u nas prze­kład Prze­łomów Juliet­ty Singh, ese­ju w for­mie listu do cór­ki pisa­ne­go w cie­niu kata­stro­fy kli­ma­tycz­nej. Osta­tecz­ną staw­ką zma­gań Emmy jest bowiem zbu­do­wa­nie wię­zi z pierw­szym, a póź­niej kolej­nym dziec­kiem; znie­sie­nie róż­ni­cy mię­dzy sobą a dzieć­mi, wyol­brzy­mio­nej spo­łecz­ny­mi i kul­tu­ro­wy­mi wyobra­że­nia­mi „macie­rzyń­stwa”; zoba­cze­nie się nawza­jem we wspól­nym kon­tek­ście wyzwań, jakie nio­są zmia­ny kli­ma­tu i degra­da­cja śro­do­wi­ska; pogo­dze­nie się z nie­spój­no­ścią mię­dzy opo­wie­ścia­mi, któ­re prze­ka­zu­je­my dzie­ciom, a aktu­al­no­ścią koń­ca.

Ksią­żek o macie­rzyń­stwie powsta­ło już wie­le i nie wia­do­mo, czy jesz­cze wie­le powsta­nie – znaj­dzie­my w książ­ce wystar­cza­ją­co dowo­dów, by sobie to uzmy­sło­wić. Pew­ne jest, że wciąż musi­my sobie macie­rzyń­stwo opo­wia­dać na nowo. Mag­da­le­na Genow robi to w spo­sób wni­kli­wy i bez­kom­pro­mi­so­wy, w duchu naj­lep­szych tra­dy­cji tego pisar­stwa, poka­zu­jąc, że bycie mat­ką to doświad­cze­nie zawsze osa­dzo­ne w spo­łecz­nym i kul­tu­ro­wym kon­tek­ście, a jed­no­cze­śnie skraj­nie indy­wi­du­al­ne, prze­ra­ża­ją­co cie­le­sne i prze­ży­wa­ne w samot­no­ści; zło­żo­ne kul­tu­ro­wych klisz kon­tro­wa­nych momen­ta­mi ulgi, jaką daje pod­da­nie się ich wła­dzy. Zło­dziej­ka… opo­wia­da o gnie­wie, któ­ry gro­ma­dzi się w ide­al­nie wysprzą­ta­nych kątach, ale też osta­tecz­nie pro­wa­dzi do odna­le­zie­nia sie­bie poza papla­ni­ną matek, bia­łym szu­mem misiów szu­mi­siów, susza­rek i odku­rza­czy, w polu oddzia­ły­wa­nia ciał astral­nych i fal oce­anu – i uko­je­nia.

O autorze

Małgorzata  Sikora-Tarnowska

Redaktorka, absolwentka Wydziału Polonistyki UW i Szkoły Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. W polu jej zainteresowań znajdują się literatura polska XX i XXI wieku, krytyka literacka, nowoczesne dyskursy o cielesności i studia queerowe. Napisała doktorat na temat cielesności awansu społecznego w prozie okresu PRL-u. Redaktorka naczelna magazynu „LesBiLans” dla queerowych kobiet i osób z doświadczeniem kobiecości.

Powiązania