Tylko poeci wprawiają się w stan świadomości „czystej”, w świadomość samą. Są przy tym wierni „nieczystości” świata ludzkich egzystencjalnych fenomenów. Starają się istnieć „pomiędzy słowem a światem”, słowem samotnym a tłumnym światem [1].
*
Skupienie Boga warunkiem istnienia człowieka? I odwrotnie: istnienie Boga jest zależne od zajmowania się człowiekiem. Czym jest to skupianie się Boga? Formowaniem? Lepieniem? Zatem mówimy o nierozerwalności człowieka i tej nieustannej, dziwnie dialektycznej, pracy nad nim. Bóg go tworzy, powołuje, formuje. Owocem skupienia, jak sądzę, jest forma, więc nie tylko samo istnienie, lecz również sposób tego istnienia.
Człowiecze istnienie warunkowane aktywną obecnością Boga? Jednocześnie Bóg potrzebuje tej pracy, skupienia, tej czynności stwarzania, by samemu egzystować. Obie egzystencje w nierozerwalnym uścisku czy splocie, a Piotr Matywiecki ujął to jeszcze celniej – w nieustannym skupianiu się na sobie. Odwieczny wysiłek Boga kosztuje Go bardzo wiele, bowiem skupiając się na podopiecznym, partnerze, synu, jednocześnie rozprasza się. Zauważmy: człowiek rozprasza Boga, natomiast nie zachodzi relacja odwrotna. Bóg, według słów, które przedstawię za chwilę, nie rozprasza człowieka. W powietrzu unosi się sugestia, że jest wręcz odwrotnie: istnienie Boga umacnia człowieka, krystalizuje światoodczucie. Z punktu widzenia człowieka nie ma mowy o rozpraszaniu. Przynajmniej w wierszu, o którym będę mówić, nie ma.
Co takiego w człowieku rozprasza Boga? Materialność i cielesność uwłacza duchowości? Ludzki niepokój podkopuje boską pewność? Widzimy wyraźnie – „ja Go”, czyli relacja, czyli podrzędność i nadrzędność, ale jest w tym sugestia specyficznej ludzkiej aktywności, bo „ja Go rozpraszam”. Swoim życiem, nienasyceniem, nieobliczalnością rozpraszamy jakąś wielką duchową moc. Jeżeli więc ona stworzyła to życie, to w jakim celu to zrobiła? By rozproszyć wiekuistą nudę? Mieć kim się zajmować, kim niepokoić, mieć na podorędziu kogoś nieustannie bulwersującego? Nieuporządkowanie człowieka w jakimś sensie mobilizuje Boga, a więc też go formuje. Formowanie zachodzi po obu stronach, jest jednym wielkim aktem metafizycznym.
Może chodzi jeszcze i o to, że rozpraszanie (w innym znaczeniu) jest rozrzedzaniem, a nawet rozbijaniem jakiejś substancji. Człowiek ontologicznie powiązany z Bogiem podkopuje stałość i pewność tego związku. Czy nie dowierzając, relatywizując i problematyzując, w jakiś sposób tę podstawową substancję stałości i duchowej mocy osłabia? Może już inaczej z nią współżyć nie potrafi, tak od niej zależny stale ją podważa? Czy stwarzając człowieka (dalej brodzimy w czymś intensywnie mitologicznym, dalej brniemy), Bóg już miał w planie to nieustanne borykanie się z kimś, kto go będzie rozpraszał? Na tym polega ta dziwna dialektyczność podstawowej relacji ontologicznej człowieka zanurzonego, niczym jaszczurka w formaldehydzie, w metafizyce? Tyle że jaszczurka już się w słoju nie poruszy, natomiast człowiek, jak się wydaje, ma jakieś wyjście. I o tym Matywiecki też mówi, o tym możliwym „pustkowiu” czy materii obok.
*
Pora przywołać się do porządku. Przecież tak nie pisze się recenzji. Naprawdę jest matematyczny wzór na recenzję? Czy może być przydatny po otwarciu tego tomu i przeczytaniu pierwszego w nim tekstu?
Bóg, żeby istnieć,
skupił się na mnie,
żebym istniał.
Ale ja Go rozpraszam.
Wzorze recenzji, co ty na to? Zapewne można było zareagować inaczej. I tak bym zrobił, grzecznie i filologicznie, gdyby rzecz mnie nie dotyczyła, gdyby nie paliła w gardle i w sercu. Bo jest ona fundamentalna dla kogoś, kto jeszcze pozostaje w tej starej rozterce, w tym duchu odczuwania czegoś, czego żaden Kościół nie pomieści i nie nazwie, ale to jest. Matywieckiego interesuje duch poza kontrolą, poza instytucją, dlatego tak mnie dzikość jego metafizyki uwiera, wciąga i dotyczy, w dziwny sposób (już chyba nie dialektyczny) rozpala. Więc zaczynam lekturę i od razu trafiam na coś takiego. Wyczuwam w tym także intencję selekcji. Jeżeli piszesz Boga małą literą, a człowieka dużą, jeśli w te rzeczy nie wierzysz, daj sobie spokój. To książka nie dla ciebie. Chyba że chcesz ją podeptać, zjechać za „religianctwo-komedianctwo”, bo zapewne tak to nazwiesz. Nie można również tego tomu polecić dogmatykom, fundamentalistom, strażnikom doktryny, bowiem na każdym kroku będą wietrzyć niezgodne z katechizmem metafory i intencje.
Nie wiem, czy jestem w gronie przez tę książkę „wybranych”, nigdy tak wysoko nie mierzę, jeśli chodzi o odczuwanie czyichś metafizycznych wzlotów, nikt chyba nie jest w stanie im sprostać. Zawsze to będzie przybliżenie, empatia szukająca w sobie podobnych rozwiązań. Inaczej mówiąc: może już wystarczy ten drobiazg z pierwszej strony, w nim jest wszystko, można czytać bez przerwy i ciągle coś dopowiadać w błysku intuicji – on pozostaje niewzruszony, jak skała, na której zbudowano całą książkę, albo przynajmniej jej najbardziej istotny duchowy wymiar paradoksalnie szukający ugruntowania w rozpraszaniu, w sztuce rozpraszania. Bo może człowiek rozprasza Boga także niesfornością słów, pisma, w ogóle sztuki? Patrzcie, jak Go rozpraszam, mówi Matywiecki następnym fragmentem, a On pozostaje niezmienny, trwały, niezużyty. Boga żaden ludzki wybryk już chyba nie zadziwi.
Ale żeby nie było nieporozumień, to nie jest książka do nabożeństwa. Jeżeli zawiera modlitwy (bo i tak można czytać niektóre wiersze), to nie z tego świata.
*
Zatem mamy poetę religijnego najwyższej klasy, czyli kogoś, kto, pozostając poza dewocją, próbuje sytuować siebie i każde swoje (wspólne, bo dla i do kogoś) słowo wobec transcendencji. Dla którego mitologia to nie odłożona na półkę, „przerobiona” w dzieciństwie lektura, lecz wciąż żywa treść życia psychicznego, i w sumie społecznego, mająca większe znaczenie, niż się sądzi. Według Matywieckiego, mniej czy bardziej skryta tęsknota za transcendencją i mitologią warunkuje jakąkolwiek wypowiedź o charakterze poetyckim. W tym sensie poezja jest relacją i spotkaniem, potwierdzeniem aktywnego zawieszenia się między doczesnością i fizjologią a mocą sprawczą ducha, a szczególnie takiej jego części, która zwie się wyobraźnią; między umarłymi a żywymi usiłującymi zrozumieć coś z ich przekazu, z wcześniejszych tradycji interpretowania człowieczeństwa przenikanego i warunkowanego przez to, co odrębne, przez Tło – jeśli w ten sposób mogę posłużyć się fragmentem wiersza „Materia”. Zawarty w nim obraz powstawania świata i człowieka (powiedzmy: ludzkiego świata) wiele zawdzięcza narracjom mitologicznym, ale odtwarzany – czy właściwie budowany na nowo – mit wyraźnie podkreśla znaczenie słowa. Słowa wyodrębniającego człowieka z materii i paradoksalnie pozwalającego mu do materii (z rozświetlonym umysłem, z drżącym sercem) wrócić. Nieustanna przemiana nieświadomego w świadome, martwego w żywe, nierealnego w realne nie odbywa się tylko w tle, niekiedy wychodzi na plan pierwszy tak, jak w tym wierszu. Wierszu, w którym płynące nurtem rzeki zwłoki stają się początkiem rozkwitu, żyją inaczej, „wchodzą w tło materii” i wychodzą z niej odmienione, wzbogacone o wcześniej nieznaną wiedzę, jakby ubrane w to, co przez śmierć i towarzyszące jej przemiany zostało odkryte. A następnie zaprezentowane żywym i zrozumiane przez nich jako „tkaniny, światło, mowy o sobie i rzece”. Tak się ta społeczność – wobec trupa i jego symbolicznych transformacji – dowiaduje czegoś istotnego o sobie, przekonuje, kim naprawdę jest. Jednak musiał znaleźć się prekursor, jakiś Mojżesz musiał spłynąć z nurtem rzeki. On ich otworzył na transcendencję: „Wzięli Jego mowę i nazwali Boga Bogiem – / ta rzecz miała ciało, śmierć i nieśmiertelność”. Tak zaczęło formować się samopoznanie rodzaju ludzkiego. W pierwszych opowieściach, pieśniach, wierszach („instrukcjach przekraczania granic/ między rzeczami i ziemią, rzeczami, ziemią i Bogiem”), wreszcie w koncepcjach filozoficznych; tu niemal symbolicznie wypływają szczególnie mocno dwa nazwiska: Platon i Lévinas; bardzo z grubsza rzecz ujmując, pierwszy wyobraził sobie rozdzielność ducha i materii, drugi ją złagodził, kładąc nacisk na możliwość oswojenia i transcendencji, spotkania i ustanowienia komunikowalnej relacji.
*
Tu jeszcze mógł pojawić się Martin Buber. Tym razem jednak nie pojawił się, aczkolwiek w esejach Matywieckiego wielokrotnie występował. Na przykład w książce Świadomość poeta zacytował takie słowa tego filozofa: „Każde istotne odniesienie życiowe znalazło swe spełnienie i przemienienie: odniesienie do rzeczy – w sztuce; odniesienie do ludzi – w miłości; odniesienie do tajemnicy – w przepowiadaniu religijnym. Ale odniesienie człowieka do własnego jestestwa i do własnej jaźni nie znalazło takiego spełnienia i przemienienia i, jak się zdaje, nie może znaleźć”.
Słowa te dźwięczą w uszach tak mocno, gdyż od razu trafiają na nasze niedowierzanie, a wkrótce potem na opór czy nawet bunt. Jakże to? Nie znalazło spełnienia? Czytając wiersze, recenzje i eseje, słuchając radiowych wypowiedzi Piotra Matywieckiego, odnosi się wrażenie, że tym właśnie od wieków zajmuje się poezja – „odniesieniem człowieka do własnego jestestwa”. Kwestia stopnia spełnienia tych zamiarów bądź osiągnięcia jakichkolwiek celów pozostaje otwarta i iluzoryczna. Piotr Matywiecki uczy nas, przekonując egzegetyczną żarliwością, że praca trwa nieustannie i być może to ona określa istotę człowieczeństwa. Ktoś pisze wiersz, uruchamiając wszystkie moce swojej jaźni, i ktoś go odczytuje, krążąc wokół tego, co uruchomiono, wokół „wszystkiego”.
Czy Matywiecki zacytował Bubera na przekór? Po to, by mu polemicznie owym esejem odpowiedzieć? „Słowa tej książki nie lękają się poezji – starają się wykorzystać poetycką wieloznaczność i wielokrotnie o poezji mówią. Mam nadzieję, że jest to błądzenie warte dróg, które odkrywa” – czytamy na okładce Świadomości. Mowa więc o projektowaniu dróg wyjścia z impasu poznawczego dotyczącego świadomości i ukrytego, przemawiającego przez nią świata. Żadna z tych dróg nie wyłoniłaby się bez pośrednictwa pisania, czytania i rozumienia poezji. Wbrew Buberowi postawiono na coś, co – zdaniem Matywieckiego – niesie nadzieję na człowiecze samopoznanie, na „spełnienie i przemienienie”. Tak wysoko poeta, eseista i krytyk literacki Piotr Matywiecki umieszcza poezję, jej możliwości, ale i ograniczenia, bo nawet i one, w rozmachu jaźni szukającej swoich granic, są płodne. Samo błądzenie bywa już spełnieniem.
*
Nie ma co się oszukiwać, to jednak nie jest recenzja. Raczej swobodna impresja na kanwie dwóch wierszy z nowego tomu Piotra Matywieckiego pt. Epika. Znalazłem się w przedsionku i tam już pozostałem, fascynując się pierwszymi odkryciami, ale i wyobrażając sobie, co może być w głębi. Czytelnik znajdzie tam epikę i lirykę w przejmującym rozdarciu i zagadkowym powiązaniu, wizje przeszłości i przyszłości kultury, w tym poezji, szerokie, niemal stepowe, mitologiczne przestrzenie uświadamiane sobie w samym centrum współczesnej Warszawy; bo jest to też, będąc czymś jednocześnie przejmująco werystycznym i ujmująco mistycznym, bardzo warszawska książka.
Przypisy:
[1] P. Matywiecki, Świadomość, Mikołów 2014, s. 70.