teksty / Esej

Między rzeczami, ziemią i Bogiem

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze książki Epika Piotra Matywieckiego, wydanej w Biurze Literackim 24 marca 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Tyl­ko poeci wpra­wia­ją się w stan świa­do­mo­ści „czy­stej”, w świa­do­mość samą. Są przy tym wier­ni „nie­czy­sto­ści” świa­ta ludz­kich egzy­sten­cjal­nych feno­me­nów. Sta­ra­ją się ist­nieć „pomię­dzy sło­wem a świa­tem”, sło­wem samot­nym a tłum­nym świa­tem [1].

*

Sku­pie­nie Boga warun­kiem ist­nie­nia czło­wie­ka? I odwrot­nie: ist­nie­nie Boga jest zależ­ne od zaj­mo­wa­nia się czło­wie­kiem. Czym jest to sku­pia­nie się Boga? For­mo­wa­niem? Lepie­niem? Zatem mówi­my o nie­ro­ze­rwal­no­ści czło­wie­ka i tej nie­ustan­nej, dziw­nie dia­lek­tycz­nej, pra­cy nad nim. Bóg go two­rzy, powo­łu­je, for­mu­je. Owo­cem sku­pie­nia, jak sądzę, jest for­ma, więc nie tyl­ko samo ist­nie­nie, lecz rów­nież spo­sób tego ist­nie­nia.

Czło­wie­cze ist­nie­nie warun­ko­wa­ne aktyw­ną obec­no­ścią Boga? Jed­no­cze­śnie Bóg potrze­bu­je tej pra­cy, sku­pie­nia, tej czyn­no­ści stwa­rza­nia, by same­mu egzy­sto­wać. Obie egzy­sten­cje w nie­ro­ze­rwal­nym uści­sku czy splo­cie, a Piotr Maty­wiec­ki ujął to jesz­cze cel­niej – w nie­ustan­nym sku­pia­niu się na sobie. Odwiecz­ny wysi­łek Boga kosz­tu­je Go bar­dzo wie­le, bowiem sku­pia­jąc się na pod­opiecz­nym, part­ne­rze, synu, jed­no­cze­śnie roz­pra­sza się. Zauważ­my: czło­wiek roz­pra­sza Boga, nato­miast nie zacho­dzi rela­cja odwrot­na. Bóg, według słów, któ­re przed­sta­wię za chwi­lę, nie roz­pra­sza czło­wie­ka. W powie­trzu uno­si się suge­stia, że jest wręcz odwrot­nie: ist­nie­nie Boga umac­nia czło­wie­ka, kry­sta­li­zu­je świa­to­od­czu­cie. Z punk­tu widze­nia czło­wie­ka nie ma mowy o roz­pra­sza­niu. Przy­naj­mniej w wier­szu, o któ­rym będę mówić, nie ma.

Co takie­go w czło­wie­ku roz­pra­sza Boga? Mate­rial­ność i cie­le­sność uwła­cza ducho­wo­ści? Ludz­ki nie­po­kój pod­ko­pu­je boską pew­ność? Widzi­my wyraź­nie – „ja Go”, czy­li rela­cja, czy­li pod­rzęd­ność i nad­rzęd­ność, ale jest w tym suge­stia spe­cy­ficz­nej ludz­kiej aktyw­no­ści, bo „ja Go roz­pra­szam”. Swo­im życiem, nie­na­sy­ce­niem, nie­obli­czal­no­ścią roz­pra­sza­my jakąś wiel­ką ducho­wą moc. Jeże­li więc ona stwo­rzy­ła to życie, to w jakim celu to zro­bi­ła? By roz­pro­szyć wie­ku­istą nudę? Mieć kim się zaj­mo­wać, kim nie­po­ko­ić, mieć na podo­rę­dziu kogoś nie­ustan­nie bul­wer­su­ją­ce­go? Nie­upo­rząd­ko­wa­nie czło­wie­ka w jakimś sen­sie mobi­li­zu­je Boga, a więc też go for­mu­je. For­mo­wa­nie zacho­dzi po obu stro­nach, jest jed­nym wiel­kim aktem meta­fi­zycz­nym.

Może cho­dzi jesz­cze i o to, że roz­pra­sza­nie (w innym zna­cze­niu) jest roz­rze­dza­niem, a nawet roz­bi­ja­niem jakiejś sub­stan­cji. Czło­wiek onto­lo­gicz­nie powią­za­ny z Bogiem pod­ko­pu­je sta­łość i pew­ność tego związ­ku. Czy nie dowie­rza­jąc, rela­ty­wi­zu­jąc i pro­ble­ma­ty­zu­jąc, w jakiś spo­sób tę pod­sta­wo­wą sub­stan­cję sta­ło­ści i ducho­wej mocy osła­bia? Może już ina­czej z nią współ­żyć nie potra­fi, tak od niej zależ­ny sta­le ją pod­wa­ża? Czy stwa­rza­jąc czło­wie­ka (dalej bro­dzi­my w czymś inten­syw­nie mito­lo­gicz­nym, dalej brnie­my), Bóg już miał w pla­nie to nie­ustan­ne bory­ka­nie się z kimś, kto go będzie roz­pra­szał? Na tym pole­ga ta dziw­na dia­lek­tycz­ność pod­sta­wo­wej rela­cji onto­lo­gicz­nej czło­wie­ka zanu­rzo­ne­go, niczym jasz­czur­ka w for­mal­de­hy­dzie, w meta­fi­zy­ce? Tyle że jasz­czur­ka już się w sło­ju nie poru­szy, nato­miast czło­wiek, jak się wyda­je, ma jakieś wyj­ście. I o tym Maty­wiec­ki też mówi, o tym moż­li­wym „pust­ko­wiu” czy mate­rii obok.

*

Pora przy­wo­łać się do porząd­ku. Prze­cież tak nie pisze się recen­zji. Napraw­dę jest mate­ma­tycz­ny wzór na recen­zję? Czy może być przy­dat­ny po otwar­ciu tego tomu i prze­czy­ta­niu pierw­sze­go w nim tek­stu?

Bóg, żeby ist­nieć,
sku­pił się na mnie,
żebym ist­niał.

Ale ja Go roz­pra­szam.

Wzo­rze recen­zji, co ty na to? Zapew­ne moż­na było zare­ago­wać ina­czej. I tak bym zro­bił, grzecz­nie i filo­lo­gicz­nie, gdy­by rzecz mnie nie doty­czy­ła, gdy­by nie pali­ła w gar­dle i w ser­cu. Bo jest ona fun­da­men­tal­na dla kogoś, kto jesz­cze pozo­sta­je w tej sta­rej roz­ter­ce, w tym duchu odczu­wa­nia cze­goś, cze­go żaden Kościół nie pomie­ści i nie nazwie, ale to jest. Maty­wiec­kie­go inte­re­su­je duch poza kon­tro­lą, poza insty­tu­cją, dla­te­go tak mnie dzi­kość jego meta­fi­zy­ki uwie­ra, wcią­ga i doty­czy, w dziw­ny spo­sób (już chy­ba nie dia­lek­tycz­ny) roz­pa­la. Więc zaczy­nam lek­tu­rę i od razu tra­fiam na coś takie­go. Wyczu­wam w tym tak­że inten­cję selek­cji. Jeże­li piszesz Boga małą lite­rą, a czło­wie­ka dużą, jeśli w te rze­czy nie wie­rzysz, daj sobie spo­kój. To książ­ka nie dla cie­bie. Chy­ba że chcesz ją pode­ptać, zje­chać za „reli­gianc­two-kome­dianc­two”, bo zapew­ne tak to nazwiesz. Nie moż­na rów­nież tego tomu pole­cić dogma­ty­kom, fun­da­men­ta­li­stom, straż­ni­kom dok­try­ny, bowiem na każ­dym kro­ku będą wie­trzyć nie­zgod­ne z kate­chi­zmem meta­fo­ry i inten­cje.

Nie wiem, czy jestem w gro­nie przez tę książ­kę „wybra­nych”, nigdy tak wyso­ko nie mie­rzę, jeśli cho­dzi o odczu­wa­nie czy­ichś meta­fi­zycz­nych wzlo­tów, nikt chy­ba nie jest w sta­nie im spro­stać. Zawsze to będzie przy­bli­że­nie, empa­tia szu­ka­ją­ca w sobie podob­nych roz­wią­zań. Ina­czej mówiąc: może już wystar­czy ten dro­biazg z pierw­szej stro­ny, w nim jest wszyst­ko, moż­na czy­tać bez prze­rwy i cią­gle coś dopo­wia­dać w bły­sku intu­icji – on pozo­sta­je nie­wzru­szo­ny, jak ska­ła, na któ­rej zbu­do­wa­no całą książ­kę, albo przy­naj­mniej jej naj­bar­dziej istot­ny ducho­wy wymiar para­dok­sal­nie szu­ka­ją­cy ugrun­to­wa­nia w roz­pra­sza­niu, w sztu­ce roz­pra­sza­nia. Bo może czło­wiek roz­pra­sza Boga tak­że nie­sfor­no­ścią słów, pisma, w ogó­le sztu­ki? Patrz­cie, jak Go roz­pra­szam, mówi Maty­wiec­ki następ­nym frag­men­tem, a On pozo­sta­je nie­zmien­ny, trwa­ły, nie­zu­ży­ty. Boga żaden ludz­ki wybryk już chy­ba nie zadzi­wi.

Ale żeby nie było nie­po­ro­zu­mień, to nie jest książ­ka do nabo­żeń­stwa. Jeże­li zawie­ra modli­twy (bo i tak moż­na czy­tać nie­któ­re wier­sze), to nie z tego świa­ta.

*

Zatem mamy poetę reli­gij­ne­go naj­wyż­szej kla­sy, czy­li kogoś, kto, pozo­sta­jąc poza dewo­cją, pró­bu­je sytu­ować sie­bie i każ­de swo­je (wspól­ne, bo dla i do kogoś) sło­wo wobec trans­cen­den­cji. Dla któ­re­go mito­lo­gia to nie odło­żo­na na pół­kę, „prze­ro­bio­na” w dzie­ciń­stwie lek­tu­ra, lecz wciąż żywa treść życia psy­chicz­ne­go, i w sumie spo­łecz­ne­go, mają­ca więk­sze zna­cze­nie, niż się sądzi. Według Maty­wiec­kie­go, mniej czy bar­dziej skry­ta tęsk­no­ta za trans­cen­den­cją i mito­lo­gią warun­ku­je jaką­kol­wiek wypo­wiedź o cha­rak­te­rze poetyc­kim. W tym sen­sie poezja jest rela­cją i spo­tka­niem, potwier­dze­niem aktyw­ne­go zawie­sze­nia się mię­dzy docze­sno­ścią i fizjo­lo­gią a mocą spraw­czą ducha, a szcze­gól­nie takiej jego czę­ści, któ­ra zwie się wyobraź­nią; mię­dzy umar­ły­mi a żywy­mi usi­łu­ją­cy­mi zro­zu­mieć coś z ich prze­ka­zu, z wcze­śniej­szych tra­dy­cji inter­pre­to­wa­nia czło­wie­czeń­stwa prze­ni­ka­ne­go i warun­ko­wa­ne­go przez to, co odręb­ne, przez Tło – jeśli w ten spo­sób mogę posłu­żyć się frag­men­tem wier­sza „Mate­ria”. Zawar­ty w nim obraz powsta­wa­nia świa­ta i czło­wie­ka (powiedz­my: ludz­kie­go świa­ta) wie­le zawdzię­cza nar­ra­cjom mito­lo­gicz­nym, ale odtwa­rza­ny – czy wła­ści­wie budo­wa­ny na nowo – mit wyraź­nie pod­kre­śla zna­cze­nie sło­wa. Sło­wa wyod­ręb­nia­ją­ce­go czło­wie­ka z mate­rii i para­dok­sal­nie pozwa­la­ją­ce­go mu do mate­rii (z roz­świe­tlo­nym umy­słem, z drżą­cym ser­cem) wró­cić. Nie­ustan­na prze­mia­na nie­świa­do­me­go w świa­do­me, mar­twe­go w żywe, nie­re­al­ne­go w real­ne nie odby­wa się tyl­ko w tle, nie­kie­dy wycho­dzi na plan pierw­szy tak, jak w tym wier­szu. Wier­szu, w któ­rym pły­ną­ce nur­tem rze­ki zwło­ki sta­ją się począt­kiem roz­kwi­tu, żyją ina­czej, „wcho­dzą w tło mate­rii” i wycho­dzą z niej odmie­nio­ne, wzbo­ga­co­ne o wcze­śniej nie­zna­ną wie­dzę, jak­by ubra­ne w to, co przez śmierć i towa­rzy­szą­ce jej prze­mia­ny zosta­ło odkry­te. A następ­nie zapre­zen­to­wa­ne żywym i zro­zu­mia­ne przez nich jako „tka­ni­ny, świa­tło, mowy o sobie i rze­ce”. Tak się ta spo­łecz­ność – wobec tru­pa i jego sym­bo­licz­nych trans­for­ma­cji – dowia­du­je cze­goś istot­ne­go o sobie, prze­ko­nu­je, kim napraw­dę jest. Jed­nak musiał zna­leźć się pre­kur­sor, jakiś Moj­żesz musiał spły­nąć z nur­tem rze­ki. On ich otwo­rzył na trans­cen­den­cję: „Wzię­li Jego mowę i nazwa­li Boga Bogiem – / ta rzecz mia­ła cia­ło, śmierć i nie­śmier­tel­ność”. Tak zaczę­ło for­mo­wać się samo­po­zna­nie rodza­ju ludz­kie­go. W pierw­szych opo­wie­ściach, pie­śniach, wier­szach („instruk­cjach prze­kra­cza­nia granic/ mię­dzy rze­cza­mi i zie­mią, rze­cza­mi, zie­mią i Bogiem”), wresz­cie w kon­cep­cjach filo­zo­ficz­nych; tu nie­mal sym­bo­licz­nie wypły­wa­ją szcze­gól­nie moc­no dwa nazwi­ska: Pla­ton i Lévi­nas; bar­dzo z grub­sza rzecz ujmu­jąc, pierw­szy wyobra­ził sobie roz­dziel­ność ducha i mate­rii, dru­gi ją zła­go­dził, kła­dąc nacisk na moż­li­wość oswo­je­nia i trans­cen­den­cji, spo­tka­nia i usta­no­wie­nia komu­ni­ko­wal­nej rela­cji.

*

Tu jesz­cze mógł poja­wić się Mar­tin Buber. Tym razem jed­nak nie poja­wił się, acz­kol­wiek w ese­jach Maty­wiec­kie­go wie­lo­krot­nie wystę­po­wał. Na przy­kład w książ­ce Świa­do­mość poeta zacy­to­wał takie sło­wa tego filo­zo­fa: „Każ­de istot­ne odnie­sie­nie życio­we zna­la­zło swe speł­nie­nie i prze­mie­nie­nie: odnie­sie­nie do rze­czy – w sztu­ce; odnie­sie­nie do ludzi – w miło­ści; odnie­sie­nie do tajem­ni­cy – w prze­po­wia­da­niu reli­gij­nym. Ale odnie­sie­nie czło­wie­ka do wła­sne­go jeste­stwa i do wła­snej jaź­ni nie zna­la­zło takie­go speł­nie­nia i prze­mie­nie­nia i, jak się zda­je, nie może zna­leźć”.

Sło­wa te dźwię­czą w uszach tak moc­no, gdyż od razu tra­fia­ją na nasze nie­do­wie­rza­nie, a wkrót­ce potem na opór czy nawet bunt. Jak­że to? Nie zna­la­zło speł­nie­nia? Czy­ta­jąc wier­sze, recen­zje i ese­je, słu­cha­jąc radio­wych wypo­wie­dzi Pio­tra Maty­wiec­kie­go, odno­si się wra­że­nie, że tym wła­śnie od wie­ków zaj­mu­je się poezja – „odnie­sie­niem czło­wie­ka do wła­sne­go jeste­stwa”. Kwe­stia stop­nia speł­nie­nia tych zamia­rów bądź osią­gnię­cia jakich­kol­wiek celów pozo­sta­je otwar­ta i ilu­zo­rycz­na. Piotr Maty­wiec­ki uczy nas, prze­ko­nu­jąc egze­ge­tycz­ną żar­li­wo­ścią, że pra­ca trwa nie­ustan­nie i być może to ona okre­śla isto­tę czło­wie­czeń­stwa. Ktoś pisze wiersz, uru­cha­mia­jąc wszyst­kie moce swo­jej jaź­ni, i ktoś go odczy­tu­je, krą­żąc wokół tego, co uru­cho­mio­no, wokół „wszyst­kie­go”.

Czy Maty­wiec­ki zacy­to­wał Bube­ra na prze­kór? Po to, by mu pole­micz­nie owym ese­jem odpo­wie­dzieć? „Sło­wa tej książ­ki nie lęka­ją się poezji – sta­ra­ją się wyko­rzy­stać poetyc­ką wie­lo­znacz­ność i wie­lo­krot­nie o poezji mówią. Mam nadzie­ję, że jest to błą­dze­nie war­te dróg, któ­re odkry­wa” – czy­ta­my na okład­ce Świa­do­mo­ści. Mowa więc o pro­jek­to­wa­niu dróg wyj­ścia z impa­su poznaw­cze­go doty­czą­ce­go świa­do­mo­ści i ukry­te­go, prze­ma­wia­ją­ce­go przez nią świa­ta. Żad­na z tych dróg nie wyło­ni­ła­by się bez pośred­nic­twa pisa­nia, czy­ta­nia i rozu­mie­nia poezji. Wbrew Bube­ro­wi posta­wio­no na coś, co – zda­niem Maty­wiec­kie­go – nie­sie nadzie­ję na czło­wie­cze samo­po­zna­nie, na „speł­nie­nie i prze­mie­nie­nie”. Tak wyso­ko poeta, ese­ista i kry­tyk lite­rac­ki Piotr Maty­wiec­ki umiesz­cza poezję, jej moż­li­wo­ści, ale i ogra­ni­cze­nia, bo nawet i one, w roz­ma­chu jaź­ni szu­ka­ją­cej swo­ich gra­nic, są płod­ne. Samo błą­dze­nie bywa już speł­nie­niem.

*

Nie ma co się oszu­ki­wać, to jed­nak nie jest recen­zja. Raczej swo­bod­na impre­sja na kan­wie dwóch wier­szy z nowe­go tomu Pio­tra Maty­wiec­kie­go pt. Epi­ka. Zna­la­złem się w przed­sion­ku i tam już pozo­sta­łem, fascy­nu­jąc się pierw­szy­mi odkry­cia­mi, ale i wyobra­ża­jąc sobie, co może być w głę­bi. Czy­tel­nik znaj­dzie tam epi­kę i liry­kę w przej­mu­ją­cym roz­dar­ciu i zagad­ko­wym powią­za­niu, wizje prze­szło­ści i przy­szło­ści kul­tu­ry, w tym poezji, sze­ro­kie, nie­mal ste­po­we, mito­lo­gicz­ne prze­strze­nie uświa­da­mia­ne sobie w samym cen­trum współ­cze­snej War­sza­wy; bo jest to też, będąc czymś jed­no­cze­śnie przej­mu­ją­co wery­stycz­nym i ujmu­ją­co mistycz­nym, bar­dzo war­szaw­ska książ­ka.


Przy­pi­sy:
[1] P. Maty­wiec­ki, Świa­do­mość, Miko­łów 2014, s. 70.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania