Zasadniczy sens Reguły trzech Aleksandry Góreckiej zasadza się na kilku najważniejszych, przewijających się przez całą książkę zasadach. Zmieniają się przedmioty, scenerie potrzebne do rozrysowywania metafor, ale ostatecznie autorka uporczywie powraca do porzuconych wcześniej wątków, zapętla się, szuka podobieństw w rzeczach uprzednio już wpuszczonych do wiersza. Nie chodzi tu jednak o dość banalną obserwację, że autorkę interesuje szczególnie kilka wybranych tematów, wątków czy zjawisk – tylko o szczególne upodobanie Góreckiej do schematów. Dane rzeczy „mają się do siebie jak”, „są na podobieństwo” – w tym sensie można mówić w przypadku Reguły trzech o powracających zasadach. Autorkę nie tyle interesują poszczególne zjawiska, ile – tak to przynajmniej zostaje przedstawione w książce – to, jak zjawiska dają się uspójniać, jak można je układać w kolejne powszechne prawa czy tytułowe reguły. Nie znaczy to oczywiście, że są one proste i statyczne. Bywają dość nieprzewidywalne.
Opisana wyżej próba ujęcia całości, operowanie na abstrakcyjnych figurach, kształtach, a przede wszystkim matematycznych schematach i twierdzeniach, samo w sobie jest już dość wyjątkowe na tle większości wydanych w ciągu kilku ostatnich lat debiutów. Karpowiczowska z ducha ambicja „opisania wszystkiego” raczej ustępuje w tomach debiutantów mocno podmiotowym, tożsamościowym poetykom i wąskim zakresom tematycznym. Nie chcę tu bynajmniej wartościować – w końcu przy wielkich/ogromnych ambicjach dość łatwo popaść w nieznośnie patetyczne tony, potknąwszy się o własne szczudła (krążące nad polską poezją widmo z Mikołowa), a pozycje silnie podmiotowe i autobiograficzne można przecież rozgrywać w bardzo interesujący formalnie sposób (książki Kapusty i Łępickiej).
To wyjątkowe usytuowanie książki Góreckiej na tle większości wydawanych debiutów przynosi tyle samo szans (na interesujący, osobny na tle innych propozycji poetyckich głos), ile niebezpieczeństw (łatwo przy takiej nieprzystającej do większości propozycji poetyce o oskarżenia dotyczące anachroniczności i niewspółczesności). Na czym dokładniej polegałoby owo wrażenie „nieprzystawalności”, które może towarzyszyć lekturze Reguły trzech? Książka odświeża nieco zakurzone tradycje – takie jak lingwizm spod znaku Bieńkowskiego czy wczesnego Barańczaka, poezja metafizyczna i konceptyzm. Podobne wrażenia mogą potęgować kilkukrotnie pojawiające się w tomie wiersze wizualne, którym zdecydowanie bliżej do barokowych eksperymentów z kształtem wiersza niż do dzieł spod znaku poezji konkretnej (obecnych we współczesnej poezji choćby u Marcina Mokrego). W przewijającym się konsekwentnie w tomie matematycznym języku również jest coś staromodnego – bliżej im do zagadek logicznych, nierzadko rozpisanych w formie poleceń, zadań, łamigłówek, szarad niż do częstych prób włączania do humanistyki choćby hermetycznego języka teorii fizycznych. W używanych niezwykle chętnie przez Górecką paradoksach czytelnik prędzej ujrzy charakterystyczną dla barokowego konceptu „zgodną niezgodność” niż ponowoczesny klincz komunikacyjny. Język będzie „odbijać niepojmowalną sieć połączeń wszystkich elementów świata ziemskiego i kosmosu”[1] zamiast odcinać się od swoich desygnatów.
Wiersze Góreckiej nierzadko balansują na granicy: pomiędzy tekstami wyciągniętymi z poetyckiego lamusa a niezwykle intrygującymi konstrukcjami. Na szczęście w większości przypadków poetce ostatecznie bliżej do tego drugiego. Najpierw trochę ponarzekam; przyznam, że niekoniecznie przekonują mnie wizualne eksperymenty, jak choćby spirala w „tajemnicy kosmosu”, w kształt której ułożony jest ciąg tekstu, czy wiersz „fractus”, do którego autorka dołącza w przypisie instrukcję, wyróżniając w niej cztery sposoby lektury:
Można: 1. czytać całość od góry do dołu. 2. ominąć pierwszy wers i czytać od góry do dołu. 3. czytać od dołu do góry, ale wtedy słowa czytać wraz ze stojącymi przy nich przyimkami. 4. Inaczej.
Oczywiście można je potraktować jako element barokowego naddatku, ornamentu, który ma za zadanie przekonać czytelnika, że wiersz jest materialny. Nasuwa się jednak pytanie, czy rzeczywiście czytanie wiersza „fractus” na opak wpływa istotnie na jego znaczenie? Czy wizualna dosłowność może wzbogacać, komplikować albo stawiać większy opór przy lekturze? Moim zdaniem nie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że być może takie ornamenty (zaliczam do tej kategorii również pojawiające się tu i ówdzie „rozsypane” wyrazy, jak choćby w wierszu „tam się zawsze coś dzieje”)
inna rozpada się na jednopunktowe kawałki:
a mo
że p
o
wst
ała z nie
skończenie wielu patyczków?
muszą się pojawić w książce, która na serio ujmuje świat jako zagadkę. Tak jak u powojennych lingwistów, język stanowi w takim świecie ostatnie (w znaczeniu: ostateczne, stawiające na ostrzu noża) narzędzie do próby wyjaśnienia najbardziej subtelnych zjawisk. W zagadkę, jakkolwiek złożoną, pokręconą i dziwaczną, wpisana jest przecież obietnica rozwiązania.
Właśnie – „rozwiązania” są dla Reguły trzech absolutnie podstawową formą porządkowania przestrzeni. Wciąż powracają, przybierając najprzeróżniejsze kształty: od „wybuchów”, poprzez „syknięcia”, „drgania”, „bulgotania” aż po „pęknięcie”. „Rozwiązania” nie byłyby zatem prostymi puentami, nie stanowiłyby także nadmiernego upraszczania czy omijania w wierszu trudności. To konsekwencja szczególnie upodobanej przez Górecką poetyki początku – może być nim powstająca galaktyka, zajrzenie do środka czegoś, które pociąga za sobą splot przeobrażeń przedmiotów, jakie okazują się w tym środku mieścić, „zwymiotowanie słońca” czy rozbłysk gwiazdy. „Rozwiązanie” jest w tak pomyślanym wierszu końcem jakiegoś krótkiego procesu, pozornym wygaszeniem, które jednak znowu zdaje się zapowiadać kolejną metamorfozę:
zdarzeniu towarzyszy wcześniejszy syk jak kurczące się mleko
meandryczne w formie wijącej się rzeki dociera do kolejnej krawędzi
wokół centrum uderzenia powstaje nieregularnie postrzępione
drzewo zakręt klonu
Meandryczna jest i „forma wijącej się rzeki”, i „zakręt klonu” – dobrze uwidacznia się na tym przykładzie strategia kojarzenia elementów i uspójniania przestrzeni. Rozwiązanie nie tyle wieńczy temat, ile stanowi instrukcję do poruszania się po tekście (w jaki sposób mogą być zorganizowane przedmioty? Jaki chwyt pozwoliłby ująć daną fizykalną cechę/właściwość języka?). W innych wierszach Górecka sięga po jeszcze wyrazistsze rozwiązania, które z kolei – następując po serii bardziej konkretnych, detalicznych obrazów – wyprowadzają, uogólniają, wprowadzając sytuację w stan zawieszenia:
gdy jego pępowina pęka ból roznosi się
i przywiera do skóry
trzeba tylko dostrzec zmrużenie w każdym kolorze
w środku skręconym do pierwszej łzy
a kiedy wszystko już stygnie wydarza się równoległość:
w plątaninie osi tasują się końce
W jeszcze innych wierszach rozwiązanie wprowadza anomalię. Nierozumianą jednak potocznie jako coś obcego, a jako odchylenie od normy, które jest wpisane w margines błędu. Element losowy, ale z ograniczonej puli możliwości – taki sposób ujmowania przypadku sugeruje zresztą grupa wierszy, która wprost tematyzuje zagadnienia z obrębu probabilistyki. W wierszach przewijają się ujęte zadaniowo sformułowania, takie jak: „do urn wrzucamy kolejne ziarenka / mamy n ziarenek”, „pozostało n‑1 nad k‑1 sposobów na wybranie”. W takim sensie przypadkowe mogą być deszcze w miejscach, w których nie padało od kilku lat, szczególny rodzaj gąbki wypluty przez morze na brzeg czy niespotykana kombinacja trzech elementów. Nieprzewidywalne, wprowadzające chwilowy chaos, co nie znaczy, że poza kontekstem danej sytuacji.
Choć anomalie u Góreckiej zazwyczaj coś usuwają, wycierają, wygaszają, niszczą, to jednocześnie stanowią nowy początek. Przykładowo: po tym, jak Górecka kreśli w jednym z wierszy linię między „f” i „g”, rozwijając metaforę mierzenia odległości, rozciągania i kurczenia prostej, w osobnym wersie wprowadza (wydawałoby się jakby „znikąd”) opady deszczu:
przestrzeń wzruszają spadające wiśnie
jesienią rozciągają jej kołtun
mierzony w odległości od zera
gdzieś w płaszczu pod parasolem pękł pęk
by teraz móc zaglądać do samego środka punktu
on okaże się linią
potem spadnie deszcz i obliże
Gdzie indziej, w „tajemnicy kosmosu”, z „kombinacji obrotów wysuną się ściany”, z kolei w zakończeniu „teorii świetlika” „napycha się kieszenie punktami i ucieka” – wydaje się, że gdy tylko majaczy na horyzoncie groźba prostego domknięcia zagadki, pojawia się taka właśnie anomalia, która dokonuje zrywu, zbacza.
***
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja dotychczasowa próba ujęcia poezji Góreckiej może wydawać się zbyt abstrakcyjna lub – o zgrozo! – formalna. Taka lektura wynika z natury samych wierszy, w których szczególnie istotne są takie pojęcia jak „strony”, „odległość”, „punkt” czy „cel” – prawie za każdym razem chodzi o skomplikowanie relacji, w jakiej znajdują się wybrane elementy. Nie znaczy to jednak, że Reguła trzech nie wychodzi poza interesujące rozrysowywanie przestrzeni, wyabstrahowane planowanie. Największą zaletą książki Góreckiej jest umiejętne operowanie konkretem, dzięki któremu wiersze stają się czymś znacznie więcej niż prostymi matematycznymi zagadkami. Duża w tym zasługa wizualności, przekrzywiania się, prostowania oka jak soczewki, które spogląda na przestrzeń i wyprowadza z niej metaforę, jak w „bezczelności Gaussa”:
odgięte od widzenia oko
mija ciężar drzewa tak niewygodny że szeleści w podłodze
trzask środka budzi do życia niewyspaną przestrzeń
i mimo szamotań wyżej brodzi spływa z nawiasów
Ujęte wprost lub pośrednio tematyzowanie widzenia pojawia się w książce kilkukrotnie. Górecką jednak nie interesuje ujmowanie patrzenia jako środka kontroli czy władzy, jak choćby w debiucie Amelii Żywczak, która oko obrała za bodaj najważniejszy motyw książki. Jeśli już porównywać Regułę trzech do jakiegoś debiutu, to raczej do Oprawy skórzanej Pawła Stasiewicza. Tak samo jak warszawski poeta, Górecka opiera sporą część metafor na wizualnych przekształceniach. O ile jednak Stasiewicz lubował się w typowo przybosiowskich odwróceniach relacji podmiot-przedmiot (w niektórych kręgach znanych jako hypellage; przykładowo: „Krzaki wypijają piwa z ludzi”, „Las mi się zbiera w oku”), o tyle Górecka raczej daną przestrzeń wyszczególnia i uogólnia, przybliża i oddala. Zamiast przybosiowskiego hypellage, peiperowski układ rozkwitania. W końcu dość dobrze rozpoznanym faktem są zadłużenia awangardy w baroku, i rzeczywiście umiłowanie Góreckiej do konceptów i wzorów oraz wizualnej metaforyki dość łatwo połączyć i z barokowymi metafizykami, i Tadeuszem Peiperem.
Koncepty wprost wynikają z patrzenia i słuchania, dlatego istotne wydają się w przypadku Reguły trzech w ogóle pojęcia obserwacji, rejestrowania, często wykraczających poza tylko i wyłącznie zmysł wzroku. Tak jak pisałem już wcześniej: kształty, wzory, proste, linie działają tyleż jako abstrakcyjne pojęcia matematyczne, ile jako części planu kompozycyjnego, które jak najbardziej da się zobaczyć i usłyszeć. Konstruktywistyczne obrazy nie będą w tym przypadku chybionym porównaniem. Podobnie w wierszach: patrzy się, nasłuchuje, wyszukuje zależności, ale jednocześnie przecież organizuje, uogólnia. Na tej pozornej bierności (w końcu obserwuje się i nasłuchuje, przyjmując bodźce), która wcale nie wyklucza ciągłego selekcjonowania co się widzi/słyszy i w jaki sposób oparta jest duża część metafor Góreckiej:
wyposażone w podzieloną na komórki taśmę
przybliżanie: okrągły taniec kropek (tak zwane wielkie liczby)
stworzonko to składa się z wiru
po uformowaniu zaczyna pulsować i dzwonić
miniaturowe kopie kiełkują na brzegach
trzeba tylko dostrzec zmrużenie w każdym kolorze
w środku skręconym do pierwszej łzy
a kiedy wszystko już stygnie wydarza się równoległość:
Przy okazji dowartościowywania w Regule trzech splotu wizualności, zmysłowości i upodobania autorki do strukturyzowania, należy oczywiście wystrzegać się narzucającej się w tym miejscu pułapki dychotomii: wiersze ustrukturyzowane, ale liryczne, matematyczny wywód, ale operujący na materii, zmysłowy. Podobnie Jerzy Kwiatkowski opisywał fenomen Trzech poematów Bieńkowskiego (we wstępie do wyboru wierszy tegoż z żółtej PIW-owskiej serii) – bo rzeczywiście trudno o ciekawszy w polskiej poezji przykład bardzo ekstatycznego, mantrycznego poematu, który jednocześnie pozostaje zupełnie precyzyjnym traktatem o języku. Wystarczy jednak porzucić myślenie o konstrukcji jako o narzuconej z góry „obcej tkance” czy ciasnym gorsecie, a o rygorze (czy to formalnym, czy logicznym) – jako opresyjnym dla wiersza.
Książka Góreckiej pokazuje coś ciekawego – nie tyle chodzi w niej o rozmontowywanie takich pojęć jak: „całość”, „linearność” i „logiczność”, ile o pokazanie, że wiersz to dość skomplikowana maszyna, w której przypadek, chwilowy chaos to wynik ciągłego, dynamicznego morfowania formy. Górecka nie boi się zamaszyście zakrojonych opowieści, konstruowania swoiście działających, autonomicznych poetyckich mechanizmów. Między innymi z tego względu jest to bardzo ciekawa propozycja poetycka – nie tylko przez jakość samych wierszy (która jest niezaprzeczalna), ale przez wprowadzenie do obiegu osobnego, pod wieloma względami ustawionego w kontrze do najpopularniejszych dykcji, głosu.
Przypisy:
[1] Słownik literatury staropolskiej (średniowiecze – renesans – barok), red. T. Michałowska, B. Otwinowska, E. Sarnowska-Temeriusz, Wrocław–Warszawa–Kraków 1990, s. 390.