utwory / zapowiedzi książek

Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania (2)

Andrzej Sosnowski

Elizabeth Bishop

Juliusz Pielichowski

Marcin Szuster

Fragment zapowiadający książkę Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania, w tłumaczeniu, wyborze i opracowaniu Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Szustra, Juliusza Pielichowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim 19 października 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Gdy w roku 1934, pod­czas Wiel­kie­go Kry­zy­su, ukoń­czy­łam stu­dia w Vas­sar Col­le­ge, nadal trud­no było o pra­cę i zara­bia­ło się bar­dzo mar­nie. Może wła­śnie dla­te­go ja i wie­le moich kole­ża­nek z roku mia­ły­śmy poczu­cie, że musi­my sobie coś zna­leźć, bez wzglę­du na obiek­tyw­ną koniecz­ność. Duch epo­ki, i oczy­wi­ście nasze­go rocz­ni­ka, był duchem rady­kal­nym; były­śmy pury­tań­sko różo­we. Mogło nam się wyda­wać, że jest coś szla­chet­ne­go w pra­cy z rocz­nym upo­sa­że­niem gru­bo poni­żej kosz­tów ponie­sio­nych przez rodzi­ny na naszą edu­ka­cję. Połą­cze­nie tego moty­wu z real­ną potrze­bą posia­da­nia dodat­ko­wych pie­nię­dzy, czczą cie­ka­wo­ścią oraz, oba­wiam się, czy­stym maso­chi­zmem skło­ni­ło mnie do odpo­wie­dzi na anons zamiesz­czo­ny w nie­dziel­nym wyda­niu Time­sa i do pod­ję­cia pra­cy. Zatrud­ni­łam się w kore­spon­den­cyj­nej szko­le pisa­nia, the U.S.A. Scho­ol of Wri­ting.

Naj­pierw była roz­mo­wa rekru­ta­cyj­na, któ­rą w sie­dzi­bie szko­ły prze­pro­wa­dził ze mną jej dyrek­tor, czy też, jak o sobie mówił, rek­tor, pan Black. Na wstę­pie zazna­czył, że the U.S.A. Scho­ol of Wri­ting to skrót od „The Uni­ted Sta­tes of Ame­ri­ca Scho­ol of Wri­ting”, a wyja­śnie­nie to spra­wi­ło mi taką przy­jem­ność, że od razu poczu­łam się urze­czo­na. Ale dzi­siaj widzę, że byłam dla pana Blac­ka nader łako­mym kąskiem, i że przez całą naszą poga­węd­kę musiał w myślach obli­zy­wać się i zacie­rać ręce. Nie potra­fi­łam pisać na maszy­nie – nie tak, jak nale­ży; chcia­łam palić przy pra­cy, cze­go zabra­nia­ły prze­pi­sy prze­ciw­po­ża­ro­we, i nie mia­łam żad­ne­go doświad­cze­nia. Ale byłam z Vas­sar i zdą­ży­łam opu­bli­ko­wać opo­wia­da­nie i trzy wier­sze w cza­so­pi­smach. Nie mia­łam bla­de­go poję­cia o swo­ich atu­tach; przy­pusz­czal­nie zatrud­nił­by mnie nawet gdy­bym popro­si­ła o dwa­dzie­ścia pięć dola­rów tygo­dnio­wo zamiast pięt­na­stu, któ­re zapro­po­no­wał, ale nic takie­go oczy­wi­ście nie prze­szło mi przez myśl. Pew­nie już kom­bi­no­wał, jak wyko­rzy­stać moją pre­sti­żo­wą edu­ka­cję i karie­rę wydaw­ni­czą w naj­now­szych ulot­kach rekla­mo­wych.

Był jed­nak pewien haczyk. Przy­naj­mniej przez jakiś czas mia­ła­bym peł­nić szkol­ne obo­wiąz­ki jako Fred G. Mar­go­lies, czy­li pod nazwi­skiem nie swo­je­go bez­po­śred­nie­go poprzed­ni­ka, ale poprzed­ni­ka jego poprzed­ni­ka. Oka­za­ło się, że nie­któ­rzy stu­den­ci pana Mar­go­lie­sa nadal bio­rą udział w zaję­ciach i muszą otrzy­my­wać popra­wio­ne lek­cje z jego pod­pi­sem, i że musia­ła­bym pozo­stać panem Mar­go­lie­sem do cza­su, aż wszy­scy oni ukoń­czą kurs. Wte­dy mogła­bym zno­wu być sobą i pro­wa­dzić nowych stu­den­tów. Czu­łam, że gdy­by to było moż­li­we, wola­ła­bym chy­ba pozo­stać panem Mar­go­lie­sem. On też coś opu­bli­ko­wał, ale nie uda­ło mi się zgłę­bić dzie­jów szko­ły na tyle, by usta­lić, co to było. Sądząc po tonie kore­spon­den­cji, jaką w naszym imie­niu otrzy­my­wa­łam, on lub oni musie­li dobrze opa­no­wać sztu­kę pisa­nia listów, być jesz­cze bar­dziej niż ja peł­ni czczej cie­ka­wo­ści, albo po pro­stu bar­dzo życz­li­wi. Praw­dę mówiąc, jesz­cze dłu­go potem czu­łam, że neu­ro­tycz­nie „uprzej­ma” stro­na mojej oso­bo­wo­ści po pro­stu jestpanem Mar­go­lie­sem.

Szko­ła mie­ści­ła się na czwar­tym, naj­wyż­szym pię­trze rude­ry w pobli­żu Colum­bus Circ­le. Nie było tam win­dy. Posa­dę zaak­cep­to­wa­łam –– choć sło­wo „zaak­cep­to­wa­łam” nie jest tu wła­ści­we –– póź­ną jesie­nią, i wyda­je mi się, że kie­dy rano wycho­dzi­łam ze sta­cji metra przy Colum­bus Circ­le, zawsze padał deszcz albo śnieg, a ja zawsze mia­łam na sobie czar­ną weł­nia­ną sukien­kę, trencz i kalo­sze, a w ręku para­sol. W ciem­nej sie­ni były trzy kon­dy­gna­cje scho­dów, któ­re ugi­na­ły się i pach­nia­ły taki­mi rze­cza­mi jak gorą­ce żelaz­ko, cyga­ra, gumia­ki czy pest­ki brzo­skwiń –– ostat­nie tchnie­nia ini­cja­tyw kona­ją­cych za ozna­ko­wa­ny­mi drzwia­mi.

The U.S.A. Scho­ol skła­da­ła się z czte­rech pomiesz­czeń: maleń­kie­go lob­by, w któ­rym sie­dzia­ła samot­nie jed­na dziew­czy­na i pisa­ła na maszy­nie –– pisa­ła, jak odkry­łam, dokład­nie to samo, co w dużym poko­ju obok pisa­ły jej kole­żan­ki, przy­pusz­czam jed­nak, że ulo­ko­wa­no ją tam, by zasto­po­wać uczniów, któ­rzy mogli­by nie­ocze­ki­wa­nie wpaść na pomysł, że przyj­dą do szko­ły oso­bi­ście. W lob­by wisia­ło kil­ka zdjęć: foto­gra­fie Sinc­la­ira Lewi­sa i innych osób nie będą­cych absol­wen­ta­mi. Dalej był duży pokój, bla­do oświe­tlo­ny przez kil­ka oble­pio­nych sadzą i śnie­giem skaj­laj­tów (sta­le palo­no tam świa­tło), w któ­rym prze­by­wa­ło od sze­ściu do dwu­na­stu dziew­cząt. Ich licz­ba zmie­nia­ła się każ­de­go dnia; sie­dzia­ły przy maszy­nach bar­dzo sta­re­go typu, prze­pi­su­jąc szkol­ne „lek­cje”. Za tym poko­jem mie­ści­ły się jesz­cze dwa maleń­kie poko­iki z wido­kiem na uli­cę, w jed­nym był gabi­net pana Blac­ka, w dru­gim gabi­net pana Mar­go­lie­sa i pana Hear­na.

Pan Hearn był wyso­ką, bar­dzo tęgą, przy­stoj­ną kobie­tą oko­ło trzy­dziest­ki, miał na imię Rachel, oku­la­ry w czar­nej rogo­wej opra­wie, a na policz­ku czar­ny pie­przyk. Nasza wspól­na kwa­te­ra była dla Rachel i dla mnie tro­chę przy­cia­sna. Rachel kop­ci­ła jak smok, ja też tro­chę pali­łam, i nie wol­no było nam zosta­wiać otwar­tych drzwi ze wzglę­du na bied­ne sezo­no­we maszy­nist­ki, któ­rym nie wol­no było palić i któ­re mogły nas zoba­czyć i zastraj­ko­wać, albo donieść na nas do naj­bliż­szej jed­nost­ki stra­ży pożar­nej. Za spra­wą desz­czu, mgły i śnie­gu na zewnątrz, oraz dymu wewnątrz, tkwi­ły­śmy w dusz­nej, weł­ni­sto­sza­rej izo­la­cji, niby w jakimś koko­nie. Nasz pokój śmier­dział jak wagon trze­ciej kla­sy pod koniec dłu­giej podró­ży. Pra­co­wa­ły­śmy ple­cy w ple­cy, ale mia­ły­śmy obro­to­we krze­sła i spę­dza­ły­śmy cał­kiem spo­ro cza­su zwró­co­ne do sie­bie przo­dem, pra­wie trą­ca­jąc się kola­na­mi, jed­na z papie­ro­chem pod nosem dru­giej, roz­ma­wia­jąc.

Z począt­ku Rachel była dla mnie okrop­na. W swo­jej nie­win­no­ści nie zda­wa­łam sobie spra­wy, że powo­dem są oczy­wi­ście styg­ma­ty Vas­sar i moja karie­ra lite­rac­ka, ale jej sto­su­nek do mnie szyb­ko się popra­wił i nawet się polu­bi­ły­śmy, do pew­ne­go stop­nia. Mówi­ła głów­nie ona. Mia­ła bar­dzo dużo do powie­dze­nia; chcia­ła sko­ry­go­wać wszyst­kie błę­dy w mojej edu­ka­cji oraz, podob­nie jak wie­le osób w tam­tym cza­sie, nakło­nić mnie, żebym wstą­pi­ła do Par­tii. Aby unik­nąć wspól­nej wypra­wy do kwa­te­ry głów­nej po moją „legi­ty­ma­cję” – mogły­śmy ją odbyć w każ­dej prze­rwie na lancz, gdy­bym prze­sta­ła się wygłu­piać i pod­ję­ła jedy­nie słusz­ną decy­zję – powie­dzia­łam jej, że jestem anar­chist­ką. Nie­wie­le to jed­nak pomo­gło. Wbrew swo­im zasa­dom dałam się zepchnąć do naroż­ni­ka i wzię­łam w obro­nę Berk­ma­na, nie­do­szłe­go mor­der­cę Henry’ego Fric­ka (part­ne­ra w inte­re­sach Andrew Car­ne­gie­go), a póź­niej spę­dza­łam wie­czo­ry w biblio­te­ce przy Czter­dzie­stej Dru­giej uli­cy, zdej­mu­jąc z półek książ­ki na „An” i roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc spo­so­bu na uci­sze­nie Rachel. Przez chwi­lę byłam w kon­tak­cie z jakąś orga­ni­za­cją anar­chi­stycz­ną (prze­ko­na­łam się, jak trud­no je namie­rzyć) w New Jer­sey, i codzien­nie dosta­wa­łam od nich pocz­tą ulot­ki i zapro­sze­nia na mityn­gi.

Cza­sa­mi wycho­dzi­ły­śmy razem na lancz do olbrzy­miej kafe­te­rii Ste­war­ta. Cał­kiem lubi­łam kafe­te­rie, choć pogrą­ża­ją one czło­wie­ka w roz­ter­ce: co zjeść, przy jakim sto­li­ku usiąść, na któ­rym krze­śle, zdej­mo­wać jedze­nie z tacy czy jeść na tacy, gdzie odsta­wić tacę, zdjąć płaszcz czy nie, porzu­cić wszyst­ko na pastwę innych sto­łow­ni­ków i pójść po szklan­kę wody, o któ­rej się zapo­mnia­ło, czy tasz­czyć wszyst­ko ze sobą. Ale Rachel goni­ła mnie, niczym liść gna­ny cza­ro­dziej­skim wia­trem, pro­sto do sto­iska z kanap­ka­mi. Asor­ty­ment kana­pek bły­ska­wicz­nie przy­rzą­dza­nych na zamó­wie­nie był szo­ku­ją­cy, a ona zawsze jadła trzy: serek kre­mo­wy z wędzo­nym łoso­siem na buł­ce, peklo­wa­na woło­wi­na i ćwi­kła z ogór­ków na żyt­nim chle­bie oraz pastra­mi z musz­tar­dą na czymś tam. Swo­je zamó­wie­nie wykrzy­ki­wa­ła. Nie mia­ło ono wiel­kie­go zna­cze­nia, o czym prze­ko­na­łam się po kil­ku dniach prób gło­śnej i wyraź­nej arty­ku­la­cji wła­snych trzech warun­ków; wszyst­kie kanap­ki sma­ko­wa­ły jed­na­ko­wo. Zaczę­łam poprze­sta­wać na wiel­kich, cał­ko­wi­cie nie­re­al­nych pie­czo­nych jabł­kach i kawie. Rachel, ze swo­imi trze­ma kanap­ka­mi i trze­ma kub­ka­mi czar­nej kawy naraz, i ja sia­da­ły­śmy przy sto­li­ku w kalo­szach i mokrych płasz­czach prze­ciw­desz­czo­wych, mię­dzy nami pię­trzy­ły się nasze lan­cze, a ona robi­ła mi wykła­dy o lite­ra­tu­rze. (…)

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Elizabeth Bishop

Amerykańska poetka, tłumaczka, powieściopisarka, jedna z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX wieku. Debiutowała w 1946 roku tomem North & South. Napisała ponad 11 książek, w tym 6 tomów poetyckich. Przyjaźniła się z Robertem Lowellem, którego poezja miała duży wpływ na jej twórczość. W 1956 roku otrzymała Nagrodę Pulitzera za tom North & South – A Cold Spring. W następnych latach otrzymała wiele najważniejszych amerykańskich nagród literackich, w tym National Book Award. Mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, San Francisco, Meksyku, Brazylii.

Juliusz Pielichowski

Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.

Marcin Szuster

ur. w 1971 r., tłumacz literatury anglojęzycznej, sekretarz redakcji „Literatury na Świecie”. Przekładał takich autorów, jak: M.H. Abrams, Marshall Berman, Harold Bloom, William Burroughs, Bob Dylan, Paul de Man czy Henry Green. Nominowany do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego za przekład z języka angielskiego książki Jamesa Schuylera Alfred i Ginewra, laureat tej samej nagrody za tłumaczenie powieści Djuny Barnes Ostępy nocy (2019), za którą nominowany był również do Nagrody Literackiej Gdynia. Współautor przekładów Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania (wspólnie z Juliuszem Pielichowskim i Andrzejem Sosnowskim). Sekretarz redakcji „Literatury na Świecie”. Mieszka w Warszawie.

Powiązania