
Jestem, Język, Poems
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego i Julii Szychowiak podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejFragment zapowiadający książkę Elizabeth Bishop, Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania, w tłumaczeniu, wyborze i opracowaniu Andrzeja Sosnowskiego, Marcina Szustra, Juliusza Pielichowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim 19 października 2020 roku.
Moja sąsiadka, stara pani Sennett, dostroiła obraz w stereoskopie do swojego wzroku, spojrzała na kartę z podziwem, a następnie przeczytała głośno i powoli: – Kościół w Marselez, Francja. – I po chwili: – Paryż. – Paryż, uznałam, musiała dodać już od siebie. Podała mi stereoskop. Odsunęłam kartę nieco dalej i zobaczyłam kościół, a przed nim malutkie postaci mężczyzny i kobiety. Kobieta ubrana była w długą spódnicę, krótką białą szmizjerkę i przypominający kropkę marynarski kapelusz, i choć stali u podnóża schodów do kościoła, przez stereoskop wydawało się, że stoją co najmniej pięćdziesiąt stóp przed nim.
– Piękne – powiedziałam i z powrotem wręczyłam aparat pani Sennett. Obejrzałyśmy już wszystkie dowcipne karty, jak tę, która przedstawiała kobietę całującą listonosza, podczas gdy jej mąż, wychylony przez okno, przymierzał się, by zdzielić go w głowę. Teraz zostały nam tylko takie jak kościół i „Oranżeria Królewska w Belgii”, na której wszystkie czerwone kwiaty zostały namalowane ręcznie.
Na zewnątrz deszcz nadal spływał po moskitierze w oknach domku pani Sennett na półwyspie Cape Cod, wypełniając kwadraciki siatki wzorem haftu krzyżykowego, który pojawiał się i znikał. Wybujałe chwasty i trawa, składające się na ogródek, ociekały deszczem na niewyraźnym tle zatoki, której woda przybrała nieomal kolor trawy. W jadalni pięcioro podopiecznych pani Sennett bawiło się w dom. (Zimą pani Sennett pracowała jako gosposia u pana Curley’a w Bostonie, latem dzieci przyjeżdżały z nią na półwysep.)
Mój wyraz twarzy musiał się zmienić. – Czy te dzieci nie hałasują za bardzo? – zapytała pani Sennett i swego rodzaju fala zakołysała jej ciałem, jakby przymierzała się, żeby podnieść się z krzesła. Pokręciłam głową, że nie i lekko dotknęłam jej ramienia, żeby nie wstawała. Pani Sennett była prawie całkiem głucha, i to od dawna, ale potrafiła czytać z ruchu ust. Można było mówić do niej nie wydając z siebie ani jednego dźwięku, a ona z zapałem podtrzymywała rozmowę, perorując donośnym, zachrypniętym głosem, który od czasu do czasu dziwnie przechodził w szept. Uwielbiała mówić.
W końcu obejrzałyśmy wszystkie zdjęcia i odłożyła niewielki zielony kuferek ze stereoskopem i kartami z powrotem na półkę pod blatem stołu.
– Nie pomyślałaby pani, patrząc na mnie, że mam hiszpańskie korzenie, prawda? – zapytała.
Zapewniłam ją rękami i brwiami, że nie przeszłoby mi to przez myśl, wyrażając w ten sposób, jak miałam nadzieję, dostatecznie dużo uprzejmego niedowierzania i ciekawości, by dowiedzieć się, czy rzeczywiście tak było.
– Och tak – powiedziała. – Moja matka była czystej krwi Hiszpanką. Czy wie pani, jak mam na imię?
Pokręciłam głową.
– Carmen. Hiszpańskie. Dostałam je po mojej matce.
– Ładne – powiedziałam tak zdecydowanie, jak tylko potrafiłam. Pani Sennett była zadowolona i spoglądając skromnie w dół strzepnęła okruszek ze swojej obfitej piersi. – Czy urodziła się pani w Hiszpanii? – zapytałam.
– Nie, nie do końca. Mój ojciec był na statku i przywiózł moją matkę ze sobą do Anglii. Tam się urodziłam. A pani gdzie się urodziła?
Powiedziałam, że w Worcester.
– Czy to nie zabawne? Wujek dzieci pracuje tam w związku bokserskim, pan Curley, brat ich ojca.
Skinęłam głową, że słyszałam o panu Curley’u.
– Ale nie pomyślałaby pani, patrząc na mnie, że jestem w połowie Hiszpanką, prawda?
Rzeczywiście, gdy patrzyłam na panią Sennett, przychodziła mi na myśl raczej osiemnastowieczna Anglia z jej postaciami literackimi. Jej włosy musiały być bardzo cienkie, ponieważ zawsze w domu i na zewnątrz nosiła kapelusz lub rodzaj turbanu, a czasami i jedno i drugie. Tego dnia turban był z czarnego jedwabiu z widocznym tu i ówdzie białym wzorem. Z powodu deszczowej pogody wokół szyi miała także zawiązaną białą jedwabną chusteczkę; przydawała jej wyglądowi poetyckiej niedbałości. Twarz pani Sennett była szeroka i zdawała się, podobnie jak na kartach stereoskopowych, znajdować w dwóch odległościach jednocześnie, jakby fragmenty maski nałożone zostały na twarz w tle. Niektóre jej fragmenty były białe, podczas gdy twarz wokół nich ciemniejsza, a zmarszczki mniej liczne. Obwódki jej oczu były ciemne; wyglądała na bardzo chorą.
– Wie pani, oni są katolikami – powiedziała swoim najbardziej chrapliwym szeptem, żeby nie urazić dzieci w jadalni. – Ja nie jestem katoliczką, ale ich ojciec nie ma nic przeciwko temu. Przez dwa i pół roku przewinęło się jedenaście gosposi, po śmierci ich matki, gdy urodził się Xavier, a ja jestem z nimi już prawie pięć lat. Tylko ja mogłam znieść hałas, który oczywiście ani trochę mi nie przeszkadza, ponieważ w ogóle go nie słyszę. Niektórzy katolicy nigdy nie powierzyliby swoich dzieci protestantce, ale ich ojciec jest człowiekiem światłym. Tylko dzieci trochę się tym martwią. Ubieram je i wyprawiam na mszę każdej niedzieli, a one zawsze zadręczają mnie, żebym poszła razem z nimi. Dwie niedziele temu, gdy wróciły, Xavier płakał bez końca. Pytałam go raz za razem: „Co się stało, Ksawerku?”, ale nic nie mogłam z niego wyciągnąć, w końcu Theresa powiedziała: „Płacze, bo Francis powiedział mu, że po śmierci pójdziesz do piekła”.
Xavier stał w drzwiach i przysłuchiwał się historii. Był najmłodszym z dzieci. Najpierw pojawili się bliźniacy Francis i John, po nich Mary i Theresa. Wszyscy byli ładnymi, zdrowymi dziećmi. Pani Sennett ubierała chłopców w ogrodniczki i każdego lata, przed przyjazdem do domku, dbała o to, by ogolono im głowy, żeby nie musiała tracić czasu na myślenie o strzyżeniu ich włosów.
Gdy dostrzegła Xaviera, powiedziała: – Niedobre, hałaśliwe dzieci! – Podszedł i oparł się o jej krzesło, a ona przesunęła swoimi wielkimi dłońmi po jego szczeciniastej głowie. Następnie powiedziała, że ma w tej chwili gościa, a on wrócił do jadalni, gdzie Theresa czytała wszystkim na głos jakieś zabawne historyjki ze starych gazet.
Pani Sennett i ja kontynuowałyśmy rozmowę. Powiedziałyśmy sobie, że uwielbiamy zatokę, i rozciągnęłyśmy naszą miłość także na ocean. Powiedziała, że tak naprawdę nie sądzi, że zostanie z dziećmi na następną zimę. Ich ojciec chce tego, ale dla niej to zbyt duże obciążenie. Chce zostać tutaj, w domku.
Popołudnie powoli upływało i w końcu wyszłam, bo wiedziałam, że o czwartej pani Sennett kończyła „posiedzenie” i zabierała się za przygotowanie kolacji. O szóstej ze swojego pobliskiego domku zobaczyłam, jak Theresa idzie w deszczu z głową zawiniętą w szal. Niosła dla mnie jeszcze gorący, sześciocalowy kawałek ciasta korzennego, włożonego pomiędzy dwa talerze do zupy, żeby nie wystygł.
Kilka dni później od bliźniaków, którzy przynieśli mi prezenty w postaci drewna na opał i jeżyn, dowiedziałam się, że ich ojciec przyjedzie następnego dnia rano z wizytą, razem z ich ciotką, jej mężem oraz kuzynką, która również ma na imię Theresa. Pani Sennett obiecała któregoś ładnego dnia zabrać wszystkich na piknik nad stawem. Mieli ugotować obiad na świeżym powietrzu i popływać w słodkiej wodzie, a także zabrać ze sobą kostki mydła Ivory, żeby przy okazji się wykąpać. Mężczyźni pójdą nad staw na piechotę, a znajomy pani Sennett z miasteczka obiecał zawieźć resztę samochodem. Pani Sennett rzadko ruszała się poza swoje obejście, więc mogłam sobie wyobrazić, jakim wyzwaniem będą dla niej goście i piknik.
Następnego dnia widziałam, jak goście przybywają, idąc ze stacji z torbami, i zobaczyłam pana Curley’a, wysokiego, wciąż wyglądającego młodo, jak całuje panią Sennett na powitanie. Potem nie widziałam ich przez dwa dni; sama też miałam gościa, przez większość czasu jeździłyśmy po półwyspie. Czwartego dnia przyszedł do mnie Xavier ze złożoną karteczką. Była to sporządzona niebieskim atramentem wiadomość od pani Sennett, skreślona ozdobnym pismem, dużym i spokojnym, na powlekanym papierze:
Droga Sąsiadko,
mój przyjaciel wystawił mnie do wiatru z samochodem. Jutro wypada ostatni dzień pobytu pana Curley’a, a Dzieci tak bardzo pragną Pikniku. Mężczyźni mogą pójść nad Staw pieszo, ale dla Dzieci to zbyt daleko. Widziałam, że Pani Przyjaciółka ma samochód, z ogromnym skrępowaniem chciałabym zapytać, czy nie mogłyby nas Panie zawieźć jutro rano nad Staw? Wiem, że proszę o wiele, ale nie mogę znieść myśli, że ominie je Piknik. Wrócić możemy pieszo, jeśli tylko uda nam się tam dotrzeć.
Z poważaniem,
Carmen Sennett
Następnego ranka umieściłyśmy całą gromadkę w samochodzie. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy siedzą na pani Sennett. Byli w doskonałym humorze. Pani Sennett ochrypła od dopytywania się ciotki, czy dzieci nie robią za dużo hałasu, każąc się im uspokoić, gdy tamta przytakiwała.
Przywiozłyśmy ich z powrotem wieczorem – przynajmniej kobiety i dzieci. Xavier trzymał w rękach pustą butelkę po dżinie, którą, jak powiedziała pani Sennett, dał mu ojciec. Pochyliła się w stronę przedniego siedzenia i krzyknęła w moim kierunku: – Lubi się napić. Ale to dobry człowiek. – Włosy dzieci lśniły czystością, a John powiedział mi, że cały staw pełen był mydlin.
Po pikniku prezenty, jakimi obdarowywała mnie pani Sennett, były niezliczone i kilka razy dziennie za pośrednictwem dzieci musiałam zwracać puste naczynia. Nadszedł już prawie czas powrotu do szkoły w południowym Bostonie. Pani Sennett upierała się, że nie pojedzie – ich ojciec miał po nie znowu przyjechać, ale ona zamierzała zostać. Będzie musiał poszukać innej gosposi. Ona, pani Sennett, zamierzała zostać tutaj i przez całą zimę patrzeć na zatokę, poza tym być może odwiedzi ją jej siostra z Somerville. Powtarzała mi to w kółko, a jej turbany i chustki stawały się coraz bardziej niedbałe.
Któregoś wieczoru Mary przyszła do mnie i usiadłyśmy na starym stole na podwórku, żeby popatrzeć na zachód słońca.
– Tatuś dziś przyjechał – powiedziała – i pojutrze musimy wracać.
– Czy pani Sennett tu zostanie?
– W czasie kolacji powiedziała, że tak. Powiedziała, że tym razem naprawdę zostanie, choć wie, że mówiła tak w zeszłym roku i wróciła, ale teraz mówi poważnie.
– Ojej – powiedziałam, nie wiedząc do końca, po czyjej stanąć stronie.
– W czasie kolacji było okropnie. Cały czas płakałam.
– Czy Theresa też płakała?
– Och, wszyscy płakaliśmy. Tata też płakał. Zawsze płaczemy.
– Ale czy nie uważasz, że pani Sennett należy się trochę odpoczynku?
– Tak, chociaż myślę, że ona jednak przyjedzie. Tata powiedział, że będzie płakał każdego wieczoru podczas kolacji, jeśli tego nie zrobi, i wtedy wszyscy zaczęliśmy płakać.
Następnego dnia usłyszałam od Xaviera, że pani Sennett wraca z nimi tylko po to, aby „pomóc im się rozpakować”. Przyszła następnego ranka, żeby się pożegnać, otoczona całą piątką. Miała na sobie podróżny kapelusz z czarnej satyny i czarnej słomki przystrojony cekinami. Wysoki i posępny, nad jej zniszczoną twarzą, przywodził na myśl hiszpańskiego granda.
– Tak naprawdę wcale się nie żegnam – powiedziała. – Wrócę, gdy tylko uporam się z tymi niedobrymi, hałaśliwymi dziećmi.
Ale dzieci zawisły u jej spódnicy, pociągały za rękawy i z zawziętymi minami, energicznie kręcąc głowami, mówiły do niej cicho: – Nie! Nie! Nie!
1948
Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.
Amerykańska poetka, tłumaczka, powieściopisarka, jedna z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX wieku. Debiutowała w 1946 roku tomem North & South. Napisała ponad 11 książek, w tym 6 tomów poetyckich. Przyjaźniła się z Robertem Lowellem, którego poezja miała duży wpływ na jej twórczość. W 1956 roku otrzymała Nagrodę Pulitzera za tom North & South – A Cold Spring. W następnych latach otrzymała wiele najważniejszych amerykańskich nagród literackich, w tym National Book Award. Mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, San Francisco, Meksyku, Brazylii.
Urodzony w 1984 r. w Gliwicach. Poeta, tłumacz z języka angielskiego. Autor tomów wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz Przeciwwiersze (Poznań 2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu, Lublin 2019; wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (Amerykańska Szkoła Pisania, razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem, Stronie Śląskie 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski (Diabły w deszczu, Mikołów 2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.
ur. w 1971 r., tłumacz literatury anglojęzycznej, sekretarz redakcji „Literatury na Świecie”. Przekładał takich autorów, jak: M.H. Abrams, Marshall Berman, Harold Bloom, William Burroughs, Bob Dylan, Paul de Man czy Henry Green. Nominowany do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego za przekład z języka angielskiego książki Jamesa Schuylera Alfred i Ginewra, laureat tej samej nagrody za tłumaczenie powieści Djuny Barnes Ostępy nocy (2019), za którą nominowany był również do Nagrody Literackiej Gdynia. Współautor przekładów Elizabeth Bishop Amerykańska Szkoła Pisania. Szkice i opowiadania (wspólnie z Juliuszem Pielichowskim i Andrzejem Sosnowskim). Sekretarz redakcji „Literatury na Świecie”. Mieszka w Warszawie.