utwory / premiery w sieci

Ani słowa więcej

Justyna Hankus

Premierowy zbiór opowiadań Justyny Hankus Ani słowa więcej. Prezentacja w ramach projektu „Pierwsza książka prozą 2020”.

Wieża, w południe

Taras od prze­pa­ści oddzie­la gru­ba szy­ba, umo­co­wa­na na meta­lo­wych tral­kach. Poni­żej znaj­du­je się dach z cegla­nych dachó­wek, jesz­cze niżej kolej­ny, a dalej za wąskim pasmem uli­cy moż­na dostrzec cze­luść roz­pa­dli­ny, któ­ra nik­nie w pół­cie­niu roz­le­wa­ją­cym się po ostrych ska­łach poro­śnię­tych z rzad­ka suchą tra­wą i kiku­ta­mi kak­tu­sów.

Dna nie widać; tyl­ko czar­ny i czar­niej­szy cień, gęst­nie­ją­cy w mia­rę patrze­nia. Nad koron­ką skał błysz­czy w słoń­cu morze. Z lewej i pra­wej stro­ny od tara­su wypię­trza­ją się wyso­kie i nagie ska­ły obej­mu­ją­ce Pueblo de la Luz. W dzień mają kolor bia­ło-kre­mo­wy, wie­czo­rem wpa­da­ją w fio­let. Pod szczy­tem ska­ły z pra­wej stro­ny widać głu­chy kościół, ciem­niej­szym kamie­niem wpi­su­ją­cy się w kra­jo­braz.

W połu­dnie ośle­pia­ją­ce słoń­ce zawi­sa cen­tral­nie nad tara­sem, wyci­na­jąc w morzu bia­ły fan­tom, od któ­re­go bolą oczy. W takich chwi­lach, gdy żar oble­wa dzień, sło­wa sta­ją się gęste.

– Tutaj czasz­ka Jor­ge spa­dła z tara­su i odbi­ja­jąc się od dachów poni­żej, prze­to­czy­ła przez ska­ły i wpa­dła w morze – powie­dzia­ła Marian­na, poka­zu­jąc ręką.

– Zmy­ślasz – odpar­ła Zoe i ziew­nę­ła.

Marian­na zdję­ła biu­sto­nosz i poło­ży­ła się na hama­ku do poło­wy ukry­tym pod dachem.

– Ugo­tu­jesz się tu – ode­zwa­ła się zno­wu Zoe; pode­szła i poda­ła jej wodę z lodem.

Marian­na spoj­rza­ła pod świa­tło na jej syl­wet­kę. Dotknę­ła cie­płe­go brzu­cha, zje­cha­ła pal­ca­mi niżej w zagłę­bie­nie mię­dzy noga­mi.

Zoe schy­li­ła się i poca­ło­wa­ła ją w usta.

– Idę się zdrzem­nąć.

– Spa­da­ła z wizgiem, obtłu­ku­jąc się o dachów­ki.

– Prze­stań…

W przej­ściu mię­dzy doma­mi spał dziad. Zaku­ta­ny w szma­ty pod­niósł się rano i zabrał tor­by.

– Widzia­łem – powie­dział do Marian­ny, gdy z mar­chwią wyszła przed drzwi.

Na pode­ście niżej wygrze­wa­ły się koty, na naj­niż­szym w misce moczy­ła się stu­ła. Fio­le­to­wy haft pusz­czał kolor, a ksiądz ubra­ny tyl­ko w pod­ko­szu­lek i bok­ser­ki prze­kli­nał zakon­ni­ce, któ­re wyha­fto­wa­ły fio­le­to­we wino­gro­na.

Przej­ście mię­dzy doma­mi wio­dło zyg­za­ka­mi w górę i w dół, scho­dy wyło­żo­ne żół­ty­mi płyt­ka­mi mia­ły wyoblo­ne i poprze­cie­ra­ne stop­nie.

– Dziś już nie pój­dą – powie­dzia­ła Zoe – Może jutro.

– Lubię kozy – Marian­na trzy­ma­ła mar­chew za nać; ugry­zła.

– Może­my wyjść na ska­ły, tam je znaj­dzie­my.

Nie było dale­ko. Naj­pierw schod­ka­mi w górę, potem na dro­gę. Roz­to­pio­ny asfalt zaczy­nał śmier­dzieć gorą­cą smo­łą. Nad nim ści­śnię­ty w wąskie prę­gi upał two­rzył wzdłuż­ne fata­mor­ga­ny. Powie­trze brzę­cza­ło nie­zno­śnie.

Doszły do koń­ca dro­gi i weszły w szer­szą roz­pa­dli­nę zbo­cza. Zaczę­ły się wspi­nać jedy­ną dro­gą na pła­ski szczyt posie­ka­ny usko­ka­mi. Na górze kozy sku­ba­ły suchą tra­wę, obo­jęt­ne na słoń­ce i ludzi.

Marian­na wysu­nę­ła rękę z mar­chew­ką przed sie­bie.

– Taś, taś – bab­ka tak woła­ła na kacz­ki, ale to było jedy­ne zaklę­cie, jakie pamię­ta­ła.

Zwie­rzę­ta na począt­ku nie chcia­ły podejść. Żuły zapa­mię­ta­le, patrząc czuj­nie na kobie­ty. Marian­na kuc­nę­ła, Zoe sta­ła na skra­ju szczy­tu i patrzy­ła w morze.

Po chwi­li jed­na z kóz, sza­ra, zastrzy­gła usza­mi, zabe­cza­ła i stu­ka­jąc racicz­ka­mi, pode­szła sko­sem do Marian­ny, po czym usta­wi­ła się do niej bokiem.

– Taś, taś – szep­nę­ła kobie­ta, pró­bu­jąc jej dotknąć.

Koza wysu­nę­ła do przo­du bro­dę, roz­chy­li­ła war­gi i nie­znacz­nym, skrom­nym gestem dotknę­ła czub­ka mar­chew­ki.

Naraz Zoe wyda­ła z sie­bie stłu­mio­ny okrzyk i cof­nę­ła się gwał­tow­nie, w ostat­niej chwi­li, przed dużym czar­nym kozłem, któ­ry wysko­czył nagle od dołu, wznie­ca­jąc tuman kurzu. Kozy, mecząc, roz­pierz­chły się na wszyst­kie stro­ny. Kozioł o czar­nej, lśnią­cej sier­ści przy­sy­pa­nej ska­li­stym pyłem schy­lił łeb i zaszar­żo­wał na Marian­nę. Ta wsta­ła, a kozioł uniósł się na tyl­ne nogi i prze­bie­ra­jąc przed­ni­mi raci­ca­mi, szedł, a raczej tań­czył przed Marian­ną, potrzą­sa­jąc prąż­ko­wa­ny­mi roga­mi.

– Cały świat twój – Marian­na pozwo­li­ła, by zbli­żył się do niej, i poda­ła mu mar­chew­kę. Kozioł jed­nak nie się­gnął po nią, obszedł Marian­nę, a potem zagro­dził jej jedy­ne bez­piecz­ne zej­ście ze szczy­tu.

W koń­cu opadł na czte­ry kopy­ta.

Stał ze spusz­czo­nym łbem, wpa­tru­jąc się w kobie­tę. Powie­ka nad jego lewym okiem drga­ła ner­wo­wo. Pozio­me źre­ni­ce wyci­na­ły w żół­tych tęczów­kach czar­ne pro­sto­ką­ty.

Cicho było, nawet pomruk morza osłabł.

– Co mam zro­bić? – ode­zwa­ła się Marian­na.

– Może… – zaczę­ła Zoe.

Marian­na postą­pi­ła w pra­wo, kozioł nie drgnął. Wobec tego obró­ci­ła się bokiem i zaczę­ła iść przed sie­bie, chcąc obejść zwie­rzę. Gdy wyda­wa­ło się już, że jej się uda, kozioł pod­sko­czył w miej­scu na sztyw­nych nogach i zno­wu zna­lazł się przed Marian­ną.

Ksiądz wykrę­cił stu­łę, ście­ka­ła fio­le­to­wą wodą na żół­te płyt­ki obej­ścia. Potrzą­snął nią i powie­sił na barier­ce, na słoń­cu.

– Pój­dziesz po chłop­ców – ode­zwał się do sma­głe­go nasto­lat­ka, któ­ry żując źdźbło tra­wy, sie­dział na dachu.

– Już? – zapy­tał chło­piec.

– Za chwi­lę – odparł ksiądz i wszedł do domu.

Taras wyżej zaszu­ra­ły czy­jeś kro­ki i z czar­nej cze­lu­ści drzwi wynu­rzy­ła się sta­ro­win­ka w weł­nia­nym czer­wo­nym swe­trze otu­la­ją­cym gar­ba­te ple­cy. Zaczę­ła scho­dzić mozol­nie po scho­dach, maca­jąc sto­pa­mi kolej­ne stop­nie. Kości­sta, upstrzo­na pla­ma­mi ręka zaci­ska­ła się na żela­znej porę­czy. Kobie­ta to poja­wia­ła się w słoń­cu, to zni­ka­ła w gęstym cie­niu, kiwa­jąc się na boki.

– Ja już idę – mruk­nę­ła, mija­jąc dom księ­dza i chłop­ca na dachu.

– Gdzie mama idzie? – roz­legł się męski głos z tara­su wyżej.

– No, idę już – odpo­wie­dzia­ła kobie­ta.

– Ale dzie­sią­ta dopie­ro – odkrzyk­nął męż­czy­zna.

Sta­rusz­ka mach­nę­ła nie­cier­pli­wie ręką, zeszła z ostat­nie­go stop­nia i ruszy­ła roz­to­pio­ną dro­gą przed sie­bie.

– Cia­sto mama wzię­ła? – krzyk­nął jesz­cze męż­czy­zna, ale kobie­ta go nie usły­sza­ła. W peł­nym słoń­cu roz­ło­ży­ła szy­fo­no­wą chust­kę, któ­rą nało­ży­ła na gło­wę i zawią­za­ła pod bro­dą.

Dro­ga wio­dła zakrę­ta­mi w górę, zbie­ra­ła mniej­sze przy­do­mo­we dróż­ki jak zle­wi­sko rze­ki małe poto­ki. Przed doma­mi dały się sły­szeć ruch i nawo­ły­wa­nia; trza­ska­ły drzwi, stu­ka­ły garn­ki. Spło­szo­ne koty ucie­ka­ły spod nóg, cho­wa­ły się po piw­ni­cach, na dachach. Psy, nie­spo­koj­ne z powo­du tej krzą­ta­ni­ny, bie­ga­ły za ludź­mi tam i z powro­tem. Na tara­sach sie­dzia­ły kobie­ty w bia­łych hal­kach i cze­sa­ły nawza­jem swo­je wło­sy. Męż­czyź­ni pasto­wa­li buty, mru­żąc oczy od słoń­ca. Star­cy sie­dzie­li przed doma­mi już ubra­ni w naf­ta­li­no­we czar­ne gar­ni­tu­ry i kape­lu­sze. Tu i tam obok nich sta­ły goto­we już dzie­ci, dziew­czyn­ki w sztyw­nych, koron­ko­wych sukien­kach, chłop­cy w dra­pią­cych mary­nar­kach. Na wio­ską snuł się zapach kawy i cia­stek.

Ksiądz wychy­nął z drzwi, spoj­rzał w górę i kiw­nął gło­wą na chłop­ca. Ten zesko­czył z dachu i pobiegł schod­ko­wą dro­gą do góry.

– Zabierz­cie wstąż­ki od don­ny Lucin­dy.

Ksiądz poma­cał stu­łę, była jesz­cze wil­got­na, ale pew­nie zaraz wyschnie – oce­nił.

Dziad, któ­ry noco­wał przed domem Zoe, dotarł na górę, pod kościół. Jesz­cze było tu pusto, nie licząc stra­ga­nów roz­sta­wio­nych przy wej­ściu na plac. Męż­czy­zna prze­to­czył się wol­no przed kra­ma­mi, zasta­na­wia­jąc się, czy wypro­si tapas, ale towar był jesz­cze zawi­nię­ty w płót­no, a wła­ści­cie­le wykłó­ca­li się o lep­sze miej­sca. Dziad odszedł na dru­gi koniec pla­cu, gdzie sta­ła beto­no­wa, czę­ścio­wo ukru­szo­na ławecz­ka. Tu roz­ło­żył swo­je manat­ki, roz­piął koszu­lę i począł się wie­trzyć, wysta­wia­jąc cia­ło na nikłą, idą­cą od morza bry­zę. Spoj­rzał w górę na czwo­ro­bocz­ną wie­żę kościo­ła z wycię­ty­mi łuka­mi okien, przez któ­re było widać nie­ru­cho­my dzwon. W połu­dnie jej cień prze­su­nie się tak, że zaj­mie jedy­nie nie­wiel­ką część pla­cu.

Sta­ro­win­ka w czer­wo­nym swe­trze przy­sta­nę­ła na dro­dze do kościo­ła, przy­trzy­ma­ła się drew­nia­nej balu­stra­dy odgra­dza­ją­cej dro­gę od prze­pa­ści, spoj­rza­ła na morze, któ­re zabra­ło jej męża i syna oraz poka­ra­ło zię­ciem. Splu­nę­ła, zaklę­ła, potem prze­że­gna­ła się szyb­ko i lękli­wie. Do cho­da­ka wpadł jej kamyk, któ­ry uwie­rał ją w pię­tę, choć była pra­wie zdrew­nia­ła. Poru­szy­ła butem, pró­bu­jąc wytrzą­snąć kamyk. But zawisł na czub­kach pal­ców, a potem spadł z nogi, osu­wa­jąc się tro­chę w dół ze skar­py. Kobie­ta wymam­ro­ta­ła coś pod nosem, z tru­dem przy­kuc­nę­ła i na czwo­ra­kach pod­peł­zła do brze­gu dro­gi.

– Świę­ci pań­scy, sta­ra Quesa­da już nie wie, gdzie góra, gdzie dół…

Ktoś się roze­śmiał.

– Pani Quesa­da, pomo­gę pani, co pani robi, kościół jest tam.

Vete a la mier­da, buta zgu­bi­łam – odpar­ła sta­ra i ruchem ramie­nia strą­ci­ła z bar­ku czy­jąś rękę.

– Dobra, chodź­my – pona­glił ktoś inny.

Sta­rusz­ka dosię­gnę­ła buta i unio­sła się z klę­czek, patrząc ponu­ro za gru­pą roze­śmia­nej mło­dzie­ży.

Ksiądz ubrał kom­żę i stu­łę; fio­le­to­we nit­ki wino­gron skur­czy­ły się i zamie­ni­ły stu­łę w wykrę­co­ny wiór. Chłop­cy już przy­szli, cze­ka­li z narę­czem kolo­ro­wych wstą­żek przed domem. Naj­młod­szy trzy­mał pęk ufar­bo­wa­nych piór. Kapłan zamknął drzwi swo­je­go domu i ruszył schod­ka­mi w górę, chłop­cy gęsie­go za nim. Wyszli na asfalt, potem dro­gą na wzgó­rze; nie było dale­ko.

Upał wzno­sił się coraz wyżej. Kozioł nie spusz­czał wzro­ku z Marian­ny; Zoe usły­sza­ła, że ktoś wspi­na się po zbo­czu, i dała jej znać, że ktoś idzie.

Naj­pierw poja­wił się ksiądz, za nim czte­rech chłop­ców. Naj­więk­szy i naj­star­szy z nich od razu dopadł kozła, przy­gniótł go cia­łem, pozo­sta­li skrę­po­wa­li mu nogi.

– Już – zawo­ła­ła Marian­na. – Nic mi nie zro­bił, hej, nie rób­cie mu krzyw­dy, to jego tery­to­rium, hej, zostaw­cie! – krzyk­nę­ła zde­ner­wo­wa­na.

Nikt nie zwró­cił na nią uwa­gi.

Ksiądz coś do niej powie­dział, ale nie zro­zu­mia­ła. Zoe wda­ła się z nim w roz­mo­wę w nie­zro­zu­mia­łym, pręd­kim, seple­nią­cym narze­czu.

Chłop­cy pod­nie­śli pró­bu­ją­ce­go się wyrwać kozła i zaczę­li scho­dzić ze wzgó­rza.

– Gdzie oni go zabie­ra­ją? – Marian­na roz­ło­ży­ła ręce, patrząc na kochan­kę.

– Zostaw – powie­dzia­ła Zoe.

W poło­wie zbo­cza, na gałę­ziach suche­go, nie­wy­so­kie­go drze­wa sta­ły kozy i patrzy­ły, odwra­ca­jąc gło­wy za pro­ce­sją.

Na pla­cu przed kościo­łem zebrał się tłum. Ludzie tło­czy­li się przy drew­nia­nych barier­kach, sta­ra­jąc się ukryć w cie­niu rzad­kich drzew oliw­nych i kil­ku cypry­sów. Pod bra­mą kościo­ła pogry­wa­ła orkie­stra, w kra­mach sprze­da­wa­no tapas, arbu­zy i lemo­nia­dę. Więk­sze i mniej­sze dzie­ci bie­ga­ły po pla­cu, pisz­cza­ły i prze­wra­ca­ły się – wte­dy śmiech był zastę­po­wa­ny przez pełen pre­ten­sji płacz.

Pani Quesa­da usia­dła przy dzia­dzie na zepsu­tej ławecz­ce i wspar­ła bro­dę na zna­le­zio­nym nie­opo­dal kiju.

– Mama pój­dzie tam ze mną, wzię­li­śmy mamie krze­seł­ko – zwró­cił się do niej zięć i poka­zał na gru­pę ludzi skła­da­ją­cą się z kil­ku kobiet, męż­czyzn oraz licz­nych dzie­ci.

– Nie trze­ba – odpar­ła sta­rusz­ka. – Zawsze patrzy­łam stąd, tu mi dobrze.

Męż­czy­zna odszedł, macha­jąc ręką. Dziad wyjął wypro­szo­ny kawa­łek cia­sta i pod­su­nął go sta­rusz­ce pod nos. Spoj­rza­ła uko­sem i popra­wi­ła się na ławecz­ce, zwra­ca­jąc się bar­dziej tyłem do męż­czy­zny.

Nagle dało się sły­szeć oży­wie­nie tłu­mu, idą­ce falą od wej­ścia na teren kościo­ła aż do koń­ca barie­ry ota­cza­ją­cej wzgó­rze i wie­żę. Tłum roz­stą­pił się i na plac wkro­czył ksiądz z kro­pi­dłem w ręce, a za nim weszło czte­rech chłop­ców nio­są­cych kozła, któ­ry nie prze­sta­wał beczeć niskim tonem.

Kozioł miał przy­wią­za­ne do rogów kolo­ro­we wstąż­ki, któ­re były wstrzą­sa­ne przy każ­dym poru­sze­niu łba. Do koń­ca krót­kie­go ogo­na przy­mo­co­wa­no pęk kolo­ro­wych piór. Naj­młod­szy z chłop­ców z każ­dym kolej­nym kro­kiem przy­dep­ty­wał nie­sy­me­trycz­nie zwią­za­ną żół­tą wstąż­kę, któ­rej koniec wlókł się po zie­mi.

– Bądź pozdro­wio­ny, Boże, Panie i Stwór­co, Ty, Jezu­sie Chry­stu­sie, któ­ryś nas umi­ło­wał, oddał za nas życie, i mat­ka Two­ja Maria, nie­po­ka­la­nie poczę­ta.

– Amen – odpo­wie­dział chór gło­sów.

Kozioł spo­czął na zie­mi.

Marian­na i Zoe prze­ci­snę­ły się przez tłum do pierw­sze­go rzę­du.

Ksiądz modlił się dalej, stu­ła sztyw­no odsta­wa­ła od kom­ży, zmę­czo­ny kozioł ucichł.

Nie­dłu­gą chwi­lę po chó­ral­nych modli­twach na znak dany przez księ­dza chłop­cy unie­śli kozła. Kapłan, śpie­wa­jąc, wszedł na stop­nie kościo­ła i znik­nął w jego cze­lu­ści, chłop­cy z kozłem weszli za nim. Przez moment było cicho, ale wkrót­ce śpiew roz­legł się zno­wu, odbi­ja­ny echem w kamien­nych murach. Gdy pro­ce­sja uka­za­ła się na szczy­cie wie­ży, przez tłum prze­szedł szmer. Potem zapa­dła cisza.

Przez okno wie­ży furk­nę­ła żół­ta wstąż­ka, porwa­na wia­trem odle­cia­ła nad morze.

Wyda­wa­ło się jesz­cze, że u góry na wie­ży nastą­pi­ło jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie, szar­pa­ni­na, że trwa sprzecz­ka lub być może roz­le­gnie się śpiew, ale oto w oknie wie­ży uka­zał się kozioł wznie­sio­ny na wie­lu rękach, któ­re zachwia­ły się z wysił­ku, a potem pchnę­ły zwie­rzę przez okno. Zawisł na chwi­lę w powie­trzu jak czar­ny obłok na bia­łym nie­bie, zatrze­po­tał, wywi­ja­jąc w powie­trzu, a potem runął cięż­ko na plac, gdzie roz­pękł się z pla­śnię­ciem niczym doj­rza­ły arbuz.

*

Zoe obu­dzi­ła Marian­nę i powie­dzia­ła:

– Idą.

Marian­na wyszła przed dom. Dziad już nie spał, żuł jedze­nie pod ścia­ną; po schod­kach dro­gą w górę szły kozy, jed­na za dru­gą – bra­ły schlud­ne zakrę­ty, przy­sta­wa­ły na pół­pię­trach i oglą­da­ły się na sie­bie jak tro­skli­we damy. Gdy znik­nę­ły, Marian­na zeszła na dro­gę i ruszy­ła w dół roz­pa­dli­ną.

Wró­ci­ła z czasz­ką pod pachą. Na nie­me pyta­nie Zoe wzru­szy­ła ramio­na­mi.


On

Obu­dzi­łem się nad ranem i prze­stra­szo­ny zerwa­łem na rów­ne nogi… Wyda­wa­ło mi się, że jestem w domu, i że wró­cił ojciec.

Potem usły­sza­łem win­dę i mój sza­le­ją­cy puls prze­szedł w tryb truch­tu.

U nas w blo­ku nie ma win­dy.

Posze­dłem pod drzwi poko­ju dziad­ka i posłu­cha­łem chwi­lę; chra­pał mia­ro­wo, z poświ­stem. Nor­mal­nie bym go obu­dził i powie­dział­bym mu, że chra­pie, ale mama nauczy­ła mnie, żeby tego nie robić.

On spał.

W kuch­ni nala­łem sobie wody, tro­chę się roz­la­ło po bla­cie. Gdy piłem, usły­sza­łem szu­ra­nio-czła­pa­nie i w drzwiach sta­nął dzia­dek.

– Co nie śpisz? – zapy­tał i dotknął zwi­sa­ją­cej z policz­ków skó­ry z siwym zaro­stem.

– Nic – odpar­łem – Piję wodę.

Poki­wał gło­wą, odwró­cił się i poszedł się wysi­kać przy otwar­tych drzwiach kibla. Mocz lał się dłu­go, wol­no i cien­ko.

Leża­łem. Chwi­lę potem On się obu­dził i kazał mi robić obli­cze­nia, więc liczy­łem. Musia­łem zasnąć, gdy prze­li­cza­łem trze­ci raz…

Wsta­łem póź­no, powlo­kłem się do kuch­ni. Dzia­dek sie­dział przy sto­le, a przed nim sta­ła szklan­ka z zala­ną kawą. Wsy­pał na wierzch gru­be­go kożu­cha dwie łyżecz­ki cukru, potem zaczął mie­szać dłu­go i sta­ran­nie, a następ­nie przy­krył szklan­kę małym tale­rzy­kiem.

Przy oknie sta­ło sta­re, szem­ra­ją­ce radio. Trzesz­cza­ło.

– Dzwo­ni­ła two­ja mat­ka – powie­dział dzia­dek. – Pyta­ła, kie­dy wró­cisz do domu.

Nie ode­zwa­łem się.

– Zadzwoń do niej przy­naj­mniej.

– Są jaj­ka? – odpar­łem, zaglą­da­jąc do lodów­ki.

– Są. Tam na dole – odchy­lił się na krze­śle, żeby mi poka­zać.

– Jadłeś śnia­da­nie? – zapy­ta­łem.

– No pew­nie – roze­śmiał się. – Już daw­no, pra­wie jede­na­sta.

Było dwa­dzie­ścia po dzie­sią­tej.

Posta­wi­łem na gazie dwa jaj­ka; się­gną­łem po chleb i pomi­do­ry.

– Szyn­ka też jest – powie­dział dzia­dek.

– Nie jem mię­sa, już mówi­łem.

– A, zapo­mnia­łem – mach­nął ręką.

Ukro­iłem trzy solid­ne paj­dy, sta­ran­nie posma­ro­wa­łem masłem od brze­gu do brze­gu, uło­ży­łem w rząd­ku na tale­rzu.

– No – On ode­zwał się szep­tem.

Przyj­rza­łem się, popra­wi­łem jed­ną. Pokro­iłem pomi­do­ry na ćwiart­ki; było ich osiem. To mnie nie zado­wo­li­ło, bo uświa­do­mi­łem sobie, że nie będzie syme­trycz­nie. Odło­ży­łem dwie ćwiart­ki na mniej­szy talerz.

Zaczą­łem kro­ić zie­lo­ną cebul­kę i od razu zaczą­łem liczyć. Raz, dwa, trzy – jed­na. Raz, dwa, trzy – dru­ga. Raz, dwa, trzy – trze­cia. Oce­ni­łem wiel­kość zie­lo­nych kop­czy­ków, a ponie­waż były rów­ne, mogłem je spo­koj­nie umie­ścić na krom­kach.

Solę też po rów­no. Dwa ruchy sol­nicz­ką nad każ­dą kanap­ką.

Dzia­dek sie­dział i pod­ska­ki­wał kola­nem.

– Minę­ła dzie­sią­ta trzy­dzie­ści – powie­dział spi­ker w radio.

– I co z tego – ode­zwał się dzia­dek, a potem zaczął krę­cić gał­ka­mi.

Radio jęcza­ło i wyda­wa­ło prze­cią­głe dźwię­ki, roz­cią­gnię­te jak guma.

– Zostaw – powie­dzia­łem, bo usły­sza­łem przez moment coś zna­jo­me­go.

– Nic nie ma – odparł dzia­dek i wyjął wtycz­kę radia z kon­tak­tu – Trzesz­czy tyl­ko.

I wyszedł z kuch­ni.

Gdy skoń­czy­łem jeść, posze­dłem do sie­bie, to zna­czy do poko­ju, któ­ry zają­łem po przyj­ściu do dziad­ka. Kie­dyś był to pokój mamy. Usia­dłem przy sto­le z cien­ki­mi, odkrę­ca­ny­mi noga­mi. Wiem, że się odkrę­ca­ją, bo On kazał mi je odkrę­cić i skrę­cić z powro­tem. Zawsze pró­bu­ję roz­ło­żyć i zło­żyć wszyst­kie przed­mio­ty i meble w moim zasię­gu. Ten stół pierw­szy raz roz­krę­ci­łem, jak mia­łem sześć lat. Jeden gwint jest wyro­bio­ny i stół koły­sze się nie­znacz­nie. Błysz­czą­cy, poli­tu­ro­wa­ny blat skła­da się z dwóch roz­su­wa­nych czę­ści. Po pra­wej stro­nie leżą trzy książ­ki, po lewej czte­ry. To go roz­pra­sza, więc bio­rę jed­ną książ­kę i kła­dę na złą­cze­niu, na środ­ku.

Pod oknem jedzie śmie­ciar­ka, hała­su­je, prze­chy­la­jąc kubły, i gru­cho­cze śmie­cia­mi. Dener­wu­je mnie ten wzno­szą­cy się i opa­da­ją­cy dźwięk, więc zamy­kam okno i włą­czam coś przy­pad­ko­we­go z lap­to­pa, nakła­dam słu­chaw­ki.

Dzia­dek sta­je w pro­gu.

– Co? – nie wiem, co mówi.

Przy­ci­szam.

– Idę do pani Hanecz­ki – oznaj­mia dzia­dek i pyta: – Jak wyglą­dam?

Ma na sobie sztyw­ną koszu­lę w paski i kra­wat.

– Sta­ro – mówię zgod­nie z praw­dą i zasta­na­wiam się, czy tak moż­na mówić, czy nie.

– Uhm. No, dzię­ku­ję ci. Nie bio­rę klu­czy – mówi. – Czy brać? – doda­je z nadzie­ją. – Może gdzieś wyj­dziesz?

– Nie.

– A kto to jest? – jego uwa­gę przy­ku­wa nie­my wyko­naw­ca; dźwięk leci przez słu­chaw­ki, więc nie jest sły­szal­ny dla dziad­ka. – Facet czy bab­ka? Bo wyglą­da jak chu­da bab­ka, ale chy­ba nie bab­ka, co? – dzia­dek zbli­ża twarz do ekra­nu.

Wzru­szam ramio­na­mi.

– No to idę – dzia­dek robi krok wstecz, ale nie idzie.

Już go nie słu­cham; On wła­śnie coś zoba­czył. Przy­cią­ga mnie do kart­ki. Wezmę dru­gą, nie­wy­raź­nie pod­su­mo­wa­łem. Piszę, to On pisze. Obra­cam kart­kę do góry noga­mi, to nie ja. On szu­ka kart­ki z wczo­raj. Prze­sy­pu­ją się bez­wład­nie, spa­da­ją na pod­ło­gę. Zaraz, to nie ta, ta też nie, nie ta, nie ta. Zaczy­na­ją mi się trząść ręce, cyfry for­mu­ją się w kolum­ny, pię­trzą w pira­mi­dach obli­cze­nia, spa­da­ją poje­dyn­czo w licz­bach ujem­nych, skre­śla­ją się same czar­nym dłu­go­pi­sem, pomy­li­łem się, jesz­cze raz… Pomy­li­łeś się, pomy­li­łeś, On krzy­czy na mnie.

– Tade­usz. Tade­usz!

Dzia­dek chwy­ta mnie za ręce.

Wra­cam.

– Co?

– Już dobrze… uło­żyć ci to?

– Co? – pytam.

– Zrzu­ci­łeś kart­ki.

Rze­czy­wi­ście. Patrzę w dół, pod noga­mi stos zapi­sa­nych kar­tek. Spo­ci­łem się. Dzia­dek klę­ka na pod­ło­dze i sta­ran­nie pod­no­si po jed­nej kart­ce. Skła­da brzeg do brze­gu, odkła­da na biur­ko.

– Tak dobrze? – pyta, wzno­sząc na mnie bla­de, załza­wio­ne oczy.

Robi mi się go żal, a jed­nak dener­wu­je mnie, że w sto­sie, któ­ry ufor­mo­wał, wysta­je jed­na kart­ka. On nie jest zado­wo­lo­ny, jest ziry­to­wa­ny, wycho­dzi mi przez usta. Nagle docie­ra do mnie, że dzia­dek wyglą­da jakoś dziw­nie.

*

– Tadek, otwórz – mama puka w drzwi.

Nie otwo­rzę.

– Tadek, otwórz, chcę z tobą poroz­ma­wiać.

– Otwie­raj w tej chwi­li! Sły­szysz? Bo wywa­żę drzwi i wte­dy poża­łu­jesz, że roz­ma­wia­my! – to ojciec. Ude­rza w drzwi pię­ścią, tynk się sypie, za chwi­lę przyj­dzie pani Bożen­ka z dołu, a jej pies będzie szcze­kał histe­rycz­nie.

On mówi, żeby ojciec się walił, bie­rze dłu­go­pis i zapi­su­je cyfry na moim ręku.

Po chwi­li sły­szę dzwo­nek.

– Ble ble­ble­ble, ble­ble­ble, ble­ble – mówi pani Bożen­ka.

– Ble ble­ble, ble – mówi ojciec.

Zaty­kam uszy. Pies szcze­ka wyso­kim fal­se­tem. Odkrę­cam wodę.

– Tade­usz – mama skro­bie w futry­nę.

– Odczep­cie się! – krzy­czy On.

Nale­wam wan­nę peł­ną wody, wcho­dzę do środ­ka i liczę, pisząc nie­bie­skim mar­ke­rem na brze­gu wan­ny. Potem w domu zapa­da cisza, zasy­piam.

Moja skó­ra jest już cała pomarsz­czo­na, woda wysty­gła. Wycie­ram się.

Potem ostroż­nie zwal­niam zamek w drzwiach i prze­my­kam się do swo­je­go poko­ju. Jest po pół­no­cy, kła­dę się do łóż­ka wsłu­cha­ny w dale­ki szmer tram­wa­jów na torach.

Wie­czo­rem powie­dzia­łem im, że nie będę cho­dził do szko­ły. Naj­pierw zapa­dła cisza, a potem zaczę­ły się nego­cja­cje. Wyłą­czy­łem się po chwi­li zupeł­nie i gdy wsta­łem, żeby zapi­sać wynik, któ­ry On mi pod­po­wie­dział, ojciec wrza­snął:

– Sia­daj!

Spoj­rza­łem na nie­go zdu­mio­ny, bo już zapo­mnia­łem, o czym roz­ma­wia­li­śmy. Usia­dłem.

– W szko­le jest nud­no – powie­dzia­łem. – Mówi­łem wam już.

– Dziec­ko, musisz cho­dzić do szko­ły, za rok zda­jesz matu­rę – mama była roz­czo­chra­na i mia­ła czer­wo­ny nos.

– Dla­cze­go? – zapy­ta­łem.

– Co? Dla­cze­go?

– Dla­cze­go muszę cho­dzić do szko­ły?

Patrzy­łem to na mamę, to na tatę, i nie rozu­mia­łem nic z tego, co do mnie mówią. Mama sta­ra­ła się prze­ma­wiać łagod­nie, a tata coraz bar­dziej pod­no­sił głos.

– Mogę cho­dzić na mate­ma­ty­kę – rze­kłem ugo­do­wo, On się roze­śmiał.

– Ale życie to nie sama mate­ma­ty­ka. Matu­ra jest też z innych przed­mio­tów.

– Nie chcę.

– Ble ble­ble ble ble ble.

– Nie chcę.

– Ble ble ble.

Ojciec zaczął wrzesz­czeć, więc zamkną­łem się w łazien­ce.

Na dru­gi dzień mama umó­wi­ła wizy­tę w porad­ni. To trze­ci ośro­dek pomo­cy psy­cho­lo­gicz­nej, któ­ry się mną zaj­mu­je. Może być, choć wola­łem panią Kasię, tę poprzed­nią, mogłem z nią poroz­ma­wiać o mate­ma­ty­ce. On też. Teraz cho­dzę do pana B.T.; mam wra­że­nie, że mnie nie słu­cha, a jak mu opo­wia­dam o licz­bach pierw­szych, to mówi tyl­ko: uhm.

Jestem nie­do­sto­so­wa­ny. Lubi­my mate­ma­ty­kę.

Dali mi zwol­nie­nie ze szko­ły i doło­ży­li jesz­cze jed­ną tablet­kę. Cza­sem je wyplu­wam.

Tydzień sie­dzie­li­śmy w domu, ale potem wró­ci­li­śmy do szko­ły.

Gdy na lek­cji mate­ma­ty­ki pani mnie wzy­wa do tabli­cy, w kla­sie zapa­da cisza. Roz­wią­zu­ję zada­nie, zapi­su­jąc nie­mal całą tabli­cę, i potem pani mówi:

– Tak, Tade­usz, to jest dobry wynik. Ale żeby do nie­go dojść, wystar­czy zapi­sać dwie linij­ki dzia­łań, spójrz – i pani zapi­su­je dzia­ła­nie.

– Mało cie­ka­we – odpo­wia­dam na to.

Pani się uśmie­cha i wzdy­cha.

–Ale to tak, jak­byś szedł z War­sza­wy do Kra­ko­wa przez Buka­reszt.

Nie wiem, gdzie leży Buka­reszt.

Potem sia­dam, pani jak­by obu­dzo­na prze­cho­dzi do dal­szej czę­ści lek­cji, a Adam, mój naj­lep­szy kum­pel, rzu­ca do mnie papie­ro­wą kul­ką i mówi szep­tem:

– Fre­ak.

Tyl­ko jemu pozwa­lam tak do sie­bie mówić, głów­nie dla­te­go, że lubi mat­mę, i cza­sem razem liczy­my, jak wra­ca­my ze szko­ły.

W pierw­szej kla­sie liceum Julek, taki naj­więk­szy z kla­sy i naj­sil­niej­szy, nazwał mnie głup­kiem, w dodat­ku przy dziew­czy­nach, któ­re zaczę­ły się śmiać. Nie­spe­cjal­nie się zasta­na­wia­łem, tyl­ko ude­rzy­łem go pię­ścią w nos, puści­ła mu się krew i Adam mnie odcią­gnął. Wylą­do­wa­łem u dyrek­to­ra, wzy­wa­ni byli rodzi­ce i zro­bił się cyrk, bo rodzi­ce Jul­ka chcie­li zgło­sić incy­dent na poli­cję. Mia­łem wyra­zić skru­chę. Wyra­zi­łem, choć On powie­dział, że to nie­spra­wie­dli­we. Nikt nas nie słu­chał. Mama uśmie­cha­ła się dobro­tli­wie do mamy Jul­ka, a mój ojciec sie­dział ze spusz­czo­ną gło­wą.

Do szko­ły i ze szko­ły cho­dzę na pie­cho­tę, choć mam czte­ry kilo­me­try w jed­ną stro­nę. Nie wsia­dam do żad­nych środ­ków komu­ni­ka­cji miej­skiej ani do samo­cho­dów. Samo­cho­dy stre­su­ją mnie do tego stop­nia, że zaraz rzy­gam. W auto­bu­sach niby jest wię­cej miej­sca, ale kie­dy drzwi się zamy­ka­ją, to natych­miast robi mi się dusz­no i mięk­ną mi kola­na, nawet jak nie ma tło­ku. Cza­sem jeż­dżę rowe­rem, ale wolę iść na pie­cho­tę, bo Adam czę­sto wra­ca ze mną.

*

Nie­daw­no wszyst­ko się zmie­ni­ło. Tata wypro­wa­dził się z domu. Pew­ne­go dnia spa­ko­wał swo­je rze­czy i poszedł. Mama powie­dzia­ła mi, że muszą od sie­bie odpo­cząć. W łazien­ce przy lustrze został przy­schnię­ty ślad po maszyn­ce do gole­nia.

– A gdzie jest teraz tata? – zapy­ta­łem.

– Nie wiem – odpar­ła mama. – Może u Rober­ta…

Robert to przy­ja­ciel taty.

Tata zadzwo­nił do mnie kil­ka dni póź­niej i powie­dział, że przyj­dzie, żeby ze mną poroz­ma­wiać. Cze­ka­łem na nie­go, liczy­łem.

On sie­dział pod biur­kiem i trą­cał mnie w nogę.

W tata koń­cu przy­szedł spóź­nio­ny, mamy nie było.

– Synu – powie­dział do mnie – musisz coś wie­dzieć. Ja i two­ja mat­ka nie chce­my być dłu­żej razem, nie kocha­my się już i dla­te­go chce­my się roz­stać.

Potem coś mówił jesz­cze bla bla bla, ale już nie wiem co. Na koniec poka­zał mi śmiesz­ną apkę na tele­fon, a tak­że zdję­cie Mar­ty, powie­dział, że zadzwo­ni, i poszedł.

W domu zapa­dła cisza. Świa­tło pali­ło się tyl­ko u mnie i usły­sza­łem, jak ścia­ny się roz­sy­cha­ją. W rurach bul­go­ta­ło, a mrok pod­cho­dził coraz bli­żej i zaczy­nał zja­dać mi nogi. On usiadł obok i zaczę­li­śmy liczyć, i liczy­łem, aż wró­ci­ła mama.

Powtó­rzy­łem jej roz­mo­wę z tatą, to, co pamię­ta­łem, i zaczą­łem pła­kać.

Mama zbla­dła, usia­dła na tap­cza­nie, potem zaraz wsta­ła, bo wpa­dłem w histe­rię i dosta­łem spa­zmów, leżąc na pod­ło­dze.

W koń­cu poło­ży­łem się spać i już w łóż­ku usły­sza­łem, jak mama mówi do tele­fo­nu:

– Ty tchó­rzu, nie stać cię na to, żeby mi to powie­dzieć w twarz? Chcia­łeś, żeby mi to prze­ka­zał nasz syn? Zawia­da­miasz mnie, że ode mnie odcho­dzisz, za pomo­cą dziec­ka? Nie, dla mnie to nie było oczy­wi­ste, nie po 17 latach mał­żeń­stwa. Żało­sny jesteś!

Potem słu­cha­ła jesz­cze chwi­lę, aż wyłą­czy­ła tele­fon.

Przy­sze­dłem zaraz i poło­ży­łem się do jej łóż­ka.

Pła­ka­li­śmy razem, tak jest łatwiej.

Zanim zasną­łem, spy­ta­łem jesz­cze, gdzie jest tata.

– U kochan­ki – powie­dzia­ła mama.

Zasną­łem i śni­ły mi się dzia­ła­nia alge­bra­icz­ne, któ­rych nie umia­łem roz­wią­zać. Pani z mate­ma­ty­ki śmia­ła się ze mnie, a Julek poka­zy­wał mnie pal­cem.

Rano mama sie­dzia­ła w szla­fro­ku na bal­ko­nie i pali­ła papie­ro­sa, chy­ba w ogó­le nie spa­ła. Nie posze­dłem do szko­ły. Mama nie poszła do pra­cy. Cały dzień spę­dzi­ła na tap­cza­nie i na bal­ko­nie, i roz­ma­wia­ła przez tele­fon, ale nie z tatą, wie­dział­bym.

Na dru­gi dzień przy­je­chał dzia­dek. Wszedł, otwo­rzył okna w całym miesz­ka­niu i kazał mamie iść do łazien­ki, wziąć kąpiel. Potem zro­bił bigos wege­ta­riań­ski i gala­ret­kę owo­co­wą.

Zja­dłem bigos i posze­dłem odra­biać lek­cje, ale mama nie chcia­ła jeść. Dzia­dek zapa­rzył jej meli­sy, a sobie nalał wina. Potem się pomy­lił i wino dał mamie. Mówił do niej cały czas, róż­ne rze­czy, bez ładu i skła­du, ale mówił, i mama w koń­cu powie­dzia­ła, że jest głod­na.

Dzia­dek mie­szał wiel­ką łyż­ką w garn­ku. Prze­sy­py­wał ten bigos, mie­szał, jak­by odpra­wiał cza­ry. Wresz­cie nało­żył mamie bigo­su na głę­bo­ki talerz, dał jej krom­kę chle­ba, oparł zło­żo­ne ręce na sto­le i przy­glą­dał się jej, pod­ska­ku­jąc jed­nym kola­nem. Jedze­nie spa­dło mamie z widel­ca, zapla­mi­ło bluz­kę.

– Cho­le­ra – mruk­nę­ła.

– Eee, nic, wypie­rze się, led­wo plam­ka – roze­śmiał się dzia­dek i niósł z nią do ust każ­dy kęs nadzia­nej na wide­lec kapu­sty.

– Ja też zjem – powie­dzia­łem i dosia­dłem się do nich.

A potem mnie coś pod­ku­si­ło i doda­łem:

– Chciał­bym, żeby tata tu był, chciał­bym, żeby było jak daw­niej.

Nie wiem, kto to powie­dział, ja czy On.

– O Jezus, Tade­usz – powie­dział dzia­dek.

Mama zaczę­ła zno­wu pła­kać.

*

No i wła­śnie tak to wyglą­da. Ja miesz­kam z mamą. Tata z Mar­tą, swo­ją nową dziew­czy­ną, choć mama powie­dzia­ła, żebym nie mówił o „tej oso­bie: nowa dziew­czy­na”. Nawet lubię tę Mar­tę, bo ma faj­ne­go psa, któ­ry teraz miesz­ka z tatą zamiast mnie. Pies ma na imię Fif­ka.

Moi rodzi­ce są już po roz­wo­dzie. Ja co dru­gi week­end spę­dzam z tatą. I z Mar­tą, i psem. No i wła­śnie byłem u taty na week­end. Nie mogę się przy­zwy­cza­ić do wido­ku taty z nagim tor­sem, śpią­ce­go w łóż­ku z Mar­tą, któ­ra ma na sobie tyl­ko majt­ki i koszul­kę na ramiącz­kach. Przez mate­riał prze­świ­tu­ją gru­be pier­si, sta­ram się na nie nie patrzeć.

Wczo­raj sie­dzia­łem spo­koj­nie i liczy­łem, tak jak On mi mówił. Nie chcia­łem iść z nimi i z psem na spa­cer. Tata się tro­chę zło­ścił, mówiąc, że to dzi­wacz­ne, by nie mieć potrze­by wyj­ścia z domu, ale dał mi spo­kój. Gdy wró­ci­li, wła­śnie koń­czył mi się zeszyt, więc się­gną­łem po kart­ki leżą­ce na pół­ce. Liczy­łem dalej.

Potem pode­szła do mnie Mar­ta i kie­dy zoba­czy­ła, po czym piszę, pisnę­ła tak cien­ko, że aż zerwa­łem się na rów­ne nogi. Fif­ka zaszcze­ka­ła.

Tata pod­biegł zaraz i zaczął mnie opier­da­lać, a Mar­ta zabie­ra­ła ze sto­łu popi­sa­ne prze­ze mnie kart­ki.

– Czy ty możesz myśleć, głup­ku? – wrzesz­czał ojciec. – Gdzie masz oczy? Nie widzisz, że to jest coś waż­ne­go, jak ma pie­cząt­kę?

Nie widzia­łem, że to coś waż­ne­go.

– Nie rób z sie­bie więk­sze­go idio­ty, niż jesteś! Wszyst­ko przez two­ją skre­ty­nia­łą mat­kę.

Wte­dy poczu­łem coś dziw­ne­go i byłem pew­ny, że to ja, nie On. Moje ser­ce zało­po­ta­ło gdzieś w brzuch, ręka sama się wycią­gnę­ła i schwy­ci­ła ojca za gar­dło. Jestem tego same­go wzro­stu, co tata, ale mam dłuż­sze ręce, więc kie­dy go chwy­ci­łem i wypro­sto­wa­łem ramię, to z łatwo­ścią doci­sną­łem go do ścia­ny.

– Nigdy tak o niej nie mów, ty gno­ju! – powie­dzia­łem, a mój głos zapisz­czał.

Ojciec wyrwał mi się i trza­snął mnie w twarz tak sil­nie, że aż przy­sia­dłem. Z nosa puści­ła mi się krew. Tata stał pod ścia­ną, dysząc. Mar­ta sta­ła, trzy­ma­jąc się za usta, a Fif­ka szcze­ka­ła.

Zabra­łem kurt­kę i tor­bę, i po cichu wysze­dłem.

Posze­dłem przed sie­bie i pomy­śla­łem, że mógł­bym iść do dziad­ka. Z tego, co się orien­to­wa­łem, mia­łem do przej­ścia 20 kilo­me­trów. Wyci­szy­łem połą­cze­nia, włą­czy­łem Google Maps i ruszy­łem.

Dotar­łem do dziad­ka o 00.10 z sobo­ty na nie­dzie­lę.

*

– Dziad­ku, źle się czu­jesz? – dzia­dek jest bla­dy.

Poży­ło­wa­na ręka z sęka­ty­mi pal­ca­mi zaci­ska się na kra­wę­dzi sto­łu, mnąc moje kart­ki z obli­cze­nia­mi.

Bio­rę dziad­ka pod łok­cie i opie­ram o ścia­nę. Dyszy cięż­ko, potem bez­wład­nie zwa­la się do przo­du. Amor­ty­zu­ję ten upa­dek. Ukła­dam go na lewym boku, ma tor­sje. Pod­kła­dam mu swój pod­ko­szu­lek.

Roz­glą­dam się za tele­fo­nem i przy­pad­ko­wo wyszar­pu­ję słu­chaw­ki z lap­to­pa; muzy­ka wdzie­ra się ostro i nie­na­tu­ral­nie do poko­ju, boli. On na mnie krzy­czy. Trza­skam pokry­wą lap­to­pa.

Wykrę­cam numer pogo­to­wia, trzę­są mi się ręce.

Cze­kam dłu­go przy słu­chaw­ce.

Dzia­dek się nie rusza, ale oddy­cha.

Wresz­cie ktoś się zgła­sza. Mam trud­ność z poda­niem wszyst­kich danych, ale uda­je mi się podać pra­wi­dło­wo adres oraz nazwi­sko i powie­dzieć, że dzia­dek jest nie­przy­tom­ny.

Chce mi się pła­kać i w nagłym olśnie­niu widzę, że mam obli­cze­nie tego dzia­ła­nia alge­bra­icz­ne­go, nad któ­rym sie­dzia­łem od wczo­raj. On bie­rze dłu­go­pis, a ja głasz­czę dziad­ka, trzy­mam go, żeby mi nie odszedł, mówię do nie­go.

Sły­szę z dale­ka sygnał pogo­to­wia, otwie­ram drzwi; potem szczęk win­dy, szum, drzwi się roz­su­wa­ją i dwie oso­by na czer­wo­no, niczym robo­ty, idą, koły­sząc się z boku na bok, prze­cho­dzą, pochy­la­ją się nad dziad­kiem.

– Mądrze zro­bi­łeś – mówi dok­tor­ka, zakła­da­jąc dziad­ko­wi na twarz masecz­kę z tle­nem.

Zabie­ra­ją dziad­ka na noszach, do win­dy, bie­gnę na dół scho­da­mi i już cze­kam przy drzwiach.

– Pro­szę się odsu­nąć!

Ładu­ją go do samo­cho­du, zamy­ka się jed­ne skrzy­dło, dru­gie.

Pod­bie­gam i łapię za klam­kę.

– Nie – dok­tor­ka, zagra­dza mi dro­gę. – Nie możesz jechać karet­ką.

– Mogę – mówię. – Dam radę.

Odpy­cha mnie.

– Muszę! – krzy­czę i napi­nam się jak do sko­ku, gotów uchwy­cić się klam­ki i dać się cią­gnąć za samo­cho­dem.

Kobie­ta otwie­ra usta, a potem rezy­gnu­je i wpusz­cza mnie do środ­ka.

Drzwi się zatrza­sku­ją i samo­chód rusza z piskiem opon, jed­no­staj­nie bucząc wyso­kim sygna­łem. Sły­szę ten sygnał w całym cie­le, jak wibru­je mi w płu­cach, jak spłasz­cza mózg, ale nie mogę przy­sło­nić uszu, bo obie­ma ręka­mi trzy­mam dziad­ka za dłoń. Prze­ły­kam dła­wie­nie w gar­dle z powo­du zamknię­cia, czu­ję, jak po skro­ni spły­wa­ją mi kro­ple potu. On pła­cze, pła­cze­my razem, ale nie mam łez.

Dzia­dek uchy­la powie­ki, nie może nic powie­dzieć. Ści­skam go za rękę i szu­kam go w tych przy­mru­żo­nych oczach, szep­cząc: „zostań ze mną, zostań ze mną”.

Doje­cha­li­śmy. Dłu­gi kory­tarz z beżo­wą lam­pe­rią; pla­sti­ko­we krze­sła, ostre świa­tła u sufi­tu. Ktoś mnie ode­pchnął, zosta­łem sam na kory­ta­rzu.

Posze­dłem do łazien­ki umyć się zim­ną wodą.

Zadzwo­ni­łem do mamy i popro­si­łem pie­lę­gniar­kę o dłu­go­pis.

Mama przy­je­cha­ła po godzi­nie, gdy rękę mia­łem już całą zapi­sa­ną dzia­ła­nia­mi. On mio­tał się po całym kory­ta­rzu, widział jasno wszyst­kie obli­cze­nia, ja czu­łem, że nie mam siły, ale pisa­łem, dzia­dek był na sto­le ope­ra­cyj­nym.

Mama przy­tu­li­ła mnie i kich­nę­ła mi w tors.

– Prze­pra­szam – powie­dzia­ła, usi­łu­jąc zapa­no­wać nad gło­sem. – Co to jest? – przyj­rza­ła się mojej twa­rzy z sinia­kiem.

– Nic – wzru­szy­łem ramio­na­mi.

Nie pyta­ła wię­cej.

Nie robi­ła mi wymó­wek, że znik­ną­łem bez sło­wa z miesz­ka­nia ojca.

I potem, gdy tak sie­dzie­li­śmy w trój­kę na kory­ta­rzu, cze­ka­jąc, aż leka­rze skoń­czą ope­ro­wać, mama jak­by się ock­nę­ła i zapy­ta­ła:

– Ale skąd się tu wzią­łeś? Bie­głeś za karet­ką?

– Nie, przy­je­cha­łem z dziad­kiem – odpo­wie­dzia­łem i uśmiech­ną­łem się.

– Napraw­dę? Ale jak to?

– Bez dziad­ka już nic nie było­by takie samo, musia­łem go pil­no­wać.

Mama mnie przy­tu­li­ła, nie, to ja przy­tu­li­łem ją. On sie­dział obok.

– Tata powie­dział, że jestem głu­pi.

Mama wyda­ła z sie­bie jakiś nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny dźwięk.

– Jeśli jestem za głu­pi, żeby żyć nor­mal­nie, i za mądry, żeby dać umrzeć dziad­ko­wi, to kim ja jestem?

On się roze­śmiał i powie­dział, że źle zapi­sa­łem wynik.

O autorze

Justyna Hankus

Urodziła się w głębokim PRL-u w Żywcu. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i katowicki Wydział Grafiki. Artystka, projektantka, rysowniczka, copywriterka. Matka, kucharka, nauczycielka, doktorka-amatorka, żona, tęczowa cyklistka. Mieszka w Warszawie. Pracuje jako art director w agencji marketingu medycznego. Publikowała w „Nowej Fantastyce”.