
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XII.
felietony / cykle PISARZY Tadeusz Dąbrowski9. odcinek cyklu „W metaforze” autorstwa Tadeusza Dąbrowskiego.
WięcejFragment zapowiadający książkę Bezbronna kreska Tadeusza Dąbrowskiego, która ukaże się w Biurze Literackim.
Szliśmy ponad pół godziny, lecz w okolicy nie było żadnych fast foodów. Zapomniałem, że jesteśmy w Upper East Side, gdzie o śmieciowym żarciu można tylko pomarzyć. Mijaliśmy dziesiątki posępnych kamienic z tysiącami szczęśliwych mężczyzn i kobiet w środku, i wypielęgnowanych psów, a na parterze każdej z nich czuwał portier, dobroduszny jak konduktor kolejki wąskotorowej w wesołym miasteczku gdzieś na południu Włoch.
Wreszcie spomiędzy rusztowań wyłoniła się knajpka, włoska zresztą, o wdzięcznej nazwie Gioco. Kierownik sali zaproponował nam jedyny wolny stolik, tuż przy oknie. Białe obrusy, świece, lekki jazz jak gaz rozweselający, pogwar klienteli, ciche pobrzękiwanie sztućców i taniec kelnerów, ulepionych z lizusostwa i asertywności w proporcji trzy do jednego.
– Klimat jak z Woody’ego Allena – rzuciłem.
– Nie znam Woody’ego Allena – odpowiedziała Megan z miną tak naiwną, że byłem skłonny jej uwierzyć.
Otworzyłem menu, zacząłem czytać i… mój wzrok pogrążył się w czarnej toni jeziora, na dnie którego tkwiły zatopione cmentarze, kikuty drzew, wraki statków, topielcy z czaszkami zamieszkałymi przez węgorze, nienarodzone dzieci zaplątane w sieci. Gdzie łososie ze szpinakiem na grzbiecie i komiksową chmurką przy pysku, a w każdej chmurce napis: „100 $”. Najtańsze danie kosztowało siedemdziesiąt. Ale za późno już było na teksty w rodzaju: „Nie podoba mi się muzyka, poszukajmy czegoś bardziej wytwornego”. W grę wchodziło tylko zamówienie sobie wody mineralnej, a jej co tam już chce. Choć i ten plan miał wady. „Nie rób obciachu, stary” – powiedziałem do siebie i z trzaskiem zamknąłem menu. W tej sekundzie pojawił się kelner.
– Czy już wybrałaś? – pytam, a serce wali mi jak młot, jak młotek aukcyjny.
Mam jedną straszną przypadłość: lubię automaty do gry. Znam dokładnie mechanizm ich działania i wiem, że na dłuższą metę nie dają szans, bo to nie gra, a program, nie losowanie, lecz parodia przeznaczenia. Że wynik nie ma nic wspólnego z wirującymi na ekranie owocami, z prymitywnymi dźwiękami gwałcącymi zmysły. I chociaż pogodziłem się z faktem, że gram dla samych emocji, że płacę za napięcie, za ciekawość, za ból, to od czasu do czasu pojawia się we mnie typowa dla hazardzistów nadzieja, niezależnie od tego, czy ich hazard to gra na automatach, malarstwo, muzyka, literatura lub życie, nadzieja – że pewnego dnia maszyna im odda, przynajmniej niewielką część tego, co przegrali przez lata. Ktoś powie – kup sobie maszynę, wstaw ją do domu, będziesz miał kupę zabawy i pewną wygraną każdego miesiąca. Ale będzie to rada człowieka niemądrego. Maszyna musi być przypadkowa, napotkana w sklepie spożywczym, hotelu albo na dworcu. Podniecające jest, że tylu próbowało, ale to właśnie ty zgarnąłeś ich kasę.
– Mam ochotę na te roladki jagnięce z brokułami, sosem kurkowym i grillowanym ziemniaczanym purée.
– OK, to ja wezmę to samo.
– Coś do picia? – zapytał kelner. – Mamy doskonałe czerwone wino, dopiero od dziś w ofercie.
Megan przyzwalająco skinęła głową.
– A dla pana?
– Tak, tak, też chętnie spróbuję – odpowiedziałem z nerwowym pochrząkiwaniem. – To teraz będziesz mówić o sobie, a ja będę słuchał – zwróciłem się do Megan z pieszczotliwą apodyktycznością.
– A co chciałbyś wiedzieć? – odparła w taki sposób, że zacząłem się zastanawiać, czy chciałbym wiedzieć cokolwiek.
– Jakie było najbardziej szalone wydarzenie w twoim życiu?
– Nie wiem… – zamyśliła się, spuszczając wzrok, a zaraz potem jej źrenice zapaliły się od świec. – Spotykałam się z chłopakiem – to było parę lat temu – który studiował na wydziale sztuki w tej samej uczelni co ja, w Cornell, i w ciągu tygodnia stał się innym człowiekiem, kompletnie zwariował, zdawało mu się, że jest wielkim malarzem, że maluje na zamówienie milionerów, przez wiele dni nie zmrużył oka, nie mył się, nie jadł, chlał whisky i machał te swoje bohomazy, które były jakimiś jego… fantazjami na mój temat. Liczył się z moim zdaniem, dlatego bez przerwy pytał, co myślę o jego płótnach, mówiłam, że ich nie czuję, że są pretensjonalne, wtórne. Pewnego dnia przyjechała jego matka, zaniepokojona faktem, że syn od miesiąca nie odbiera telefonu. Nikt nie otwierał, więc sprowadziła policję. Michael leżał podobno na podłodze zakrwawiony i powyginany jak stara tubka po farbie. Czasami mam do siebie pretensję, że nie chwaliłam jego obrazów. Lecz byłoby to nieszczere. Ja naprawdę ich nie czułam.
Potrzebowałem kilku chwil, żeby zmazać z twarzy zdziwienie.
– To się zdarzyło naprawdę? – spytałem z nadzwyczaj udaną obojętnością.
– Pewnie, że nie. Ale przyznaj, że zabrzmiało nieźle – zaśmiała się z pierwszym kęsem jagnięciny w ustach.
Dopiero teraz dostrzegłem, jak się dla mnie zrobiła, miała na sobie ascetyczną czarną bluzkę skrojoną w kwadrat, na szyi serduszko od Tiffany’ego, będące w istocie antyserduszkiem – kawałkiem metalu podobnym do blach, na jakie w dzieciństwie łowiłem szczupaki, a jej blady make-up gryzł się z czerwonym błyszczykiem jak Uma Thurman z Travoltą w scenach, których nie pokazano w filmie.
Urodzony w 1979 roku, poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „TOPOS”. Publikuje m.in. w „The New Yorker”, „Paris Review”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ogłosił siedem tomów wierszy, ostatnio Środek wyrazu (a5, 2016), oraz powieść Bezbronna kreska (Biuro Literackie, 2016). Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (2009) oraz Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, którą otrzymał od Tadeusza Różewicza. Tłumaczony na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.