1.
Dlaczego się zabiła? Chwyciła nóż, wymacała miejsce, w którym bije serce, zrobiła nacięcie nad swoją ładną piersią i już płynęła krew, oczy stały się niewidzące… Dlaczego to zrobiła? Kim jest ta kobieta?
Jucika siedziała na kanapie w chłodnym, także w lecie zatęchłym pokoju i patrzyła na wiszące na ścianie reprodukcje. Śmierć tej dziwnej kobiety, jakkolwiek malarz się starał, nie wywoływała dramatycznego wrażenia, może dlatego, że na obrazie oczy zwrócone ku niebu, rozsunięty na pełnych piersiach gęsto pofałdowana ciemnoczerwona, cieniutka jak woal materia, tworząca dziwną, drażniącą dysharmonię z czerwienią wypływającej krwi, dziura rozwierająca się w pokrytej meszkiem skórze, ostrze w kolorze ciemnej stali były tak dokładnie dramatyczne, że ich dokładność znosiła dramatyzm. Rozgrywająca się na naszych oczach śmierć nie była niczym innym jak teatralną sceną. Oczy Juciki powoli przywykły do barw i formy obrazu, tak bardzo, że powoli przestała widzieć zniszczoną ramkę, kostropatą, pomalowaną na biało ścianę, jej oczy wypełnił pozbawiony ramy obraz, a namalowana na nim kobieta powoli jawiła się w jej małym pokoju jak żywa, wbijała sobie w serce prawdziwy nóż, a Jucika czuła, że nie ma siły, by ją powstrzymać. Ściskała tylko ucho leżącego przed nią na ziemi kosza, jej wzrok przesunął się ponad powoli nabierającą realnej postaci samobójczynią, pogrążoną w mroku dzięki fantazjom zrodzonym z wyobraźni, na pustej ścianie została tylko plama, pozbawione formy linie i barwy, ale Jucika nadal wpatrywała się w jeden punkt. Jej zawsze szeroko otwarte poczciwe oczy zwęziły się, a poprzez cieniutkie szparki teraz już w materialnej postaci wydobywały się ból i gorycz. Jucika płakała. Płakała, ale nie tonęła we łzach, kiedy świat przed jej oczyma pogrążył się we mgle, znikła samobójczyni, a ona została sama ze swoim cielesnym istnieniem; wprawdzie tylko na chwilę wszystko wokół niej pojaśniało, świadomie i wyraźnie dostrzegła przepaść rozwierającą się pomiędzy wewnętrzną potrzebą wolności, a położeniem, w jakim się znajdowała. Ograniczały ją przeszłość i sytuacja, toteż nie widziała ani celu, ani sposobów na jego osiągnięcie. Nie użalała się nad sobą, nie użalała się nad innymi, czuła jedynie bezsilną złość, że może po raz pierwszy w dorosłym życiu do tego stopnia nie umiała rozwiązać swoich problemów. To były tylko chwile, ale głęboko zapadły w jej krwi i systemie nerwowym, z niewidzialną siłą niszcząc jedną połowę jej istoty, pozbawioną zahamowań otwartość, i kiedy z białego mroku wyłoniła się zawieszona na ścianie reprodukcja, już inna osoba oglądała tę pozbawioną treści świętą tragedię. Może zimnym, mniej dobrotliwym wzrokiem. Już nie pracowała jej wyobraźnia. Instynktownym ruchem otarła łzy z oczu i wstała. Powiodła wzrokiem po maleńkim jak dłoń okienku, przez które zaglądały poskręcane płatki fioletowych wilców. Na dworze świeciło cudowne ciepłe letnie słońce. Jucika wstała i z pustym koszem w ręku wyszła do ogrodu. Pod jej stopami zaskrzypiały kamyczki, nadsłuchując ich dźwięku podążyła do bramy. Tam się zatrzymała. Teraz już wiedziała, co ma robić. Spokój, z jakim trzymała kosz i stawiała proste kroki, pozwolił jej to poczuć. Dokładnie to czuła i nie żałowała, że coś w jej życiu dobiegło końca. Wyraźnie jak nigdy dotąd stanął przed jej oczyma synek i dobrze jak nigdy dotąd zrozumiała, że jest matką. Widać, musiało minąć wiele lat, by umiała powiedzieć o sobie: „Jestem matką, jestem matką…” Widziała Lacikę, jak biega tu, goni za piłką, bawi się ślimakami na dróżce w ogrodzie, tak jak powiedziała pani Klara. Uśmiechnęła się ze szczęścia, a z jej oczu jeszcze bardziej znikła naiwność i ustąpiła miejsca czystej, świadomej radości. I z koszem na ramieniu, jak prawdziwa kobieta, wyszła na ulicę.
2.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w naszym domu, przedpokój też był wyjątkowy i wielki. Marmurowe kolumny przedzielały go na dwie części. Na lewo od drzwi wejściowych znajdowały się trzy pokoje i garderoba, na prawo, gdzie umieszczono wsparte o ścianę półkolumny przedpokój przechodził w pomieszczenie o kształcie półokręgu, na którego jednej stronie jaśniały sięgające podłogi okna, po drugiej stronie znajdowały się pomalowane na brązowo schody na strych. Tu było też wejście do kuchni, spiżarnia i służbówka. Przy schodach prowadzących na strych postawiono stół na kryty ceratą, wokół niego pięć krzeseł. Tutaj spożywaliśmy posiłki.
Rodzice późno wracali do domu. Dopiero koło ósmej a nawet dziewiątej słychać było, jak otwierają się drzwi samochodu, potem zawodzący skrzyp bramy, a na pochyłej ogrodowej ścieżce rozlegał się drobne kroczki mojej matki. Biegłem otworzyć drzwi. Całowała mnie, myła ręce, siadaliśmy w salonie, babcia odgrzewała kolację. Mama cerowała skarpetki albo robiła na drutach, a ja opowiadałem, co było w szkole i co robiłem cały dzień. Wracała przed ojcem, i zawsze na niego czekała.
Siedzieliśmy w ciszy godzinę albo pół, i znów rozlegał się dźwięk otwieranych drzwi, najpierw samochodu, potem bramy. I znów kroki na betonowej ścieżce, ale już nie takie drobne, lecz szybkie i mocne. Wtedy mama szła otworzyć drzwi, a ja obserwowałem ich stojąc w drzwiach salonu i w półmroku dostrzec ich wargi składające się do pocałunku. (Bardzo mnie intrygowała ich relacja i chwile spotkań.) Wreszcie ojciec odkładał jasnobrązową teczkę na miejsce pod wieszakiem i przez garderobę szedł do łazienki. Po drodze głaskał mnie po głowie. Patrzył z daleka, każdego wieczoru zadając to samo pytanie:
− No i co tam stary? Jak w szkole?
Ale nie oczekiwał odpowiedzi. Nawet nie mógł, bo podczas gdy mył ręce i twarz pod płynącą z kranu wodą, mówił coś do matki. Nie czułem się urażony – to była zwyczajna sprawa, i niczego więcej nie oczekiwałem od mojego ojca. Odkąd świadomie go pamiętam (od chwili, kiedy nauczyłem się mówić), jego zainteresowanie mną kończyło się na tym pozostawionym bez odpowiedzi zdaniu: „No i co tam, stary?”
W związku ojca i syna niczego więcej nie doświadczyłem.
Podczas kolacji też już niewiele się odzywałem. Oni rozmawiali ze sobą, o pracy, o polityce, o współpracownikach, tak otwarcie, jak gdyby mnie tam w ogóle nie było. A ja miałem wszystko zrozumieć bez zbędnych pytań, w myślach stworzyć ludzkie postacie z osób poznanych dzięki wypowiadanym przez nich słowom. Imponował mi zresztą taki milczący udział w ich rozmowach. Dotyczących przecież sekretarzy, przewodniczących czy ministrów.
Siedziałem na schodach prowadzących na strych i przyglądałem się, jak jedzą kolację. Jedli i rozmawiali ze sobą. Ojciec czasami odkładał łyżkę i zapominając o jedzeniu zirytowanym tonem dyskutował z jakimś nieznanym mi człowiekiem. Wtedy mama spoglądała na niego z pobłażliwym uśmiechem, a ojciec wracał do rzeczywistości i do jedzenia.
Babcia też tam stała. Czekała aż skończą i będzie mogła pozmywać. Powiedziała tylko, że w spożywczym już nie ma fasoli, mięsa nie dostała od tygodnia, a w chlebie jest więcej ziemniaków niż mąki, więc się rozpada… W poinformowaniu ich o wszystkim, co uznała za stosowne, nie przeszkadzało babci nawet to, że matka z ojcem w ogóle jej nie słuchają.
Babcia, mama mojej matki, była malutką, tęgą kobietą. Nawykła do pracy i nigdy nienarzekająca, z coraz większym trudem, posapując, nosiła swoje stare ciało. Sprzątając łapała się za plecy, a kiedy musiała podnieść coś z podłogi, schylała się z coraz większym trudem. Była bardzo dumna ze swojej córki. Kiedy wsiadała do samochodu, przyciskała twarz do szyby, żeby wszyscy widzieli, że jej córka to nie jest byle kto i że swoją matkę wozi samochodem.
Kiedyś była pokojówką. Wtedy poznała mojego dziadka, który był zegarmistrzem i naprawiał malowaną pozytywkę ministra. Dziadek dobrze zarabiał i nie pozwalał, żeby babcia pracowała.
Dużo opowiadała mi o swojej młodości. Przeklinała tych ministrów, zawsze jednak na końcu dodając: „To byli wytworni panowie”.
Odkąd wprowadziliśmy się do domu w górach, zaczęła gorzej się czuć. Nie miała z kim porozmawiać. Dlatego całe dni spędzała w spożywczym, nie przejmując się bolącymi od żylaków nogami, stała po wszystko w kolejce, nawet jak nie musiała. Ale ukrywała swoją sklepową namiętność, kiedy zdobyła dwa jajka, godzinami narzekała, że o wszystko trzeba się bić. Wszystkim opowiadała o mamie, a ponieważ nie wiedziała wiele na temat jej życia, sama wymyślała różne historyjki, z takim przekonaniem, że w nie wierzyła.
Babcia przyniosła drugie danie. Kartofle z tłuszczem i panierowaną brukselkę (zamiast mięsa). Mama podała jej talerze po zupie.
− Rozejrzę się w mieście, czy nie ma mięsa – powiedziała.
− Kup ze trzy kilo – poprosiła babcia – upiekę, to poleży. – I wyszła z talerzami.
− Mamo! – zawołała za nią moja matka. – Niech mamusia usiądzie na chwilę, chciałabym coś mamie powiedzieć. – Babcia natychmiast zawróciła i odstawiła talerze na stół.
− Rozmawialiśmy z Gézą, że weźmiemy kogoś do pomocy. Dla mamy to mieszkanie to za dużo pracy.
− Ach, nie trzeba. Dam radę – tłumaczyła się babcia i w tym tłumaczeniu pobrzmiewała radość, że o niej myślą, zazdrość, że ktoś pojawi się w domu, strach, że nie będzie miała na co narzekać, duma, że jeszcze wszystko potrafi zrobić, bo jest wspaniałomyślna, jest tutaj i nie potrzeba niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy.
− Nie ma mowy. Jutro przychodzi dziewczyna i koniec – odezwał się ojciec zdenerwowanym głosem, jak ktoś, kto chce przerwać wszczętą dyskusję.
− Dobrze – zgodziła się babcia i natychmiast zaproponowała: − W takim razie jutro wysprzątam mały pokój.
− Dziewczyna posprząta. A mama już nie musi pracować – odparł ojciec. Babcia zamyśliła się. Przeanalizowała sytuację i zapytała:
− A czy ona jest godna zaufania?
− Mamo, dlaczego by nie. To dziewczyna ze wsi. Poleciła mi ją koleżanka.
− Młoda?
− Ma siedemnaście lat.
− Z takimi są same kłopoty – zmartwiła sią babcia na poważne.
− Dlaczego miałaby być kłopoty? – zawołał ojciec. – Będziemy pilnować, żeby nie było kłopotów! Przyjedzie jutro po południu. Jeśli nie będzie nas w domu, mama wszystko jej pokaże.
− Dobrze, nie dlatego mówię, tylko… wszystko jej pokażę… tylko że z młodymi zawsze są kłopoty… − ale nic nie powiedziała, widząc milczący wzrok mojego ojca.
− Nie będzie żadnych kłopotów – odezwał się ojciec takim głosem, jak gdyby sam próbował siebie uspokoić. – Postaramy się szybko wrócić do domu. Nazywa się Szidike Tóth. W porządku? – i zaczął jeść, uznając sprawę za zamkniętą.
Babcia westchnęła, dając do zrozumienia, że z młodymi zawsze są kłopoty, jest tego pewna, ale widząc, że rozmowa na ten temat jest zakończona, wstała i wyniosła talerze do kuchni.
A mnie wysłali spać. Pościeliłem łóżko, wziąłem książkę, ale nie mogłem się skupić. Próbowałem sobie wyobrazić, jaka jest ta Szidike. Chłopka. Chłopki znałem tylko z książek. Wreszcie zgasiłem światło, zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Wsłuchiwałem się w dobrze znane odgłosy nocy. Łóżko skrzypiało pod ciężkim ciałem babci, usłyszałem kilka słów, jak babcia chwali mamę przed dziadkiem, że tak ją kocha i chce, żeby się oszczędzała. Dziadek odpowiedział coś cichym głosem, i nic nie zrozumiałem.
Z łazienki dochodził szum wody. Dokładnie wiedziałem, kiedy wanna jest pełna. Zmieniał się szum strumienia wlewającego się do wody. Słyszałem też, jak mama wchodzi do wanny, jak wrzuca szczoteczkę do rąk do mydelniczki, a nawet wydawało mi się, że słyszę odgłosy ręcznika, choć do tego ściany chyba były za grube.
Babcia jeszcze kręciła się w łóżku, coś mówiła, mama zamknęła drzwi do ich pokoju, rozmawiali szeptem, a powoli wszystko wokół mnie ścichło. Z oddali dobiegał szczek psów, a z miasta wycie fabrycznej syreny.