[Na cmentarzu]
Jakby chłód
ale między kośćmi wyrasta a duszą
jak krzew róż
ale
złote usta ze strachu milczeć muszą
jakby dal
ale
wezbrane zapomnieniem rzeki wały skruszą.
Widziałem, jak kamienną płytę odsuwasz
i od razu cię poznałem.
Siłę pod płaszczem słabości ukrywasz.
Widziałem, jak chryzantemom
w żałobie kawę podajesz.
Zgubiłeś się. Przyprószyły ci bielą brodę
kurz z drogi… i zmartwienia… słowa wiejące chłodem.
Twoje krzyki z barwy wyzute,
to burczenie,
te westchnienia
jakieś dziwne… żółte… zatrute.
Oczy twoje, kiedyś piękne, nie są już tak młode,
każdy kęs chleba opłacałeś cierpieniem i potem.
Między nagrobkami zaczęto już zabawę.
Staruszek, pod ciężarem lat skulony, chodzi z tygielkami,
śpiewy kardamonem łagodzą gorzką kawę.
Młodej dziewczynie spadł z kostki łańcuszek między pomnikami
i już sama nie wie, już sama nie powie:
naprawdę miała go ze sobą w grobie?
Młodzieniec za ukochaną smętnie śpiewa, płacze,
aż się siwa sąsiadka pogrążyła w rozpaczy.
I głos jeszcze jeden, nie wiem czyj,
pomruk, męski raczej,
ledwo słyszalny między innymi głosami:
chcę żyć w wolnym kraju.
Widziałem, jak odsuwasz nagrobek
i coś jakby piszesz, coś wycinasz,
jakbyś ozdabiał haczyk, co trumnę zawiera, rysunkami.
Na cmentarzu wszystko jest piękne,
ale
boję się, że przyjdzie ta, co zabiła,
spodoba jej się cmentarz
i umrze za wami.
W ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
Przymknęły oczy sny pełne ojczyzny i tęsknoty,
zbudziły się znużone drogą stopy
serc, co nie pojęły znaków czasu; ten zaś nie czekał.
Zwinął obcy słowa swe w wałek koca,
złożył przestrzeń w dłoni
i schował swój kraj w druhów oczach,
zmęczony… ale nie narzeka.
Zbudził się na chodniku i nuci pod nosem:
w ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
Co spać mu nie dało, przed świtem zbudziło?
Co go wpierw uśpiło na jawy krawędzi?
Wydrapana w obliczu nocy twarz, co przeminęła,
przywodzi na myśl rysy dawno niewidziane
poza sennymi marzeniami… jak skrzące się gwiazdy.
Boi się słońca promieni
i tego chłodu ludzi, co wraz z nimi przybędzie.
Co mu spać nie dało, że umarł kolor źrenic
i co go zbudziło,
że policzki tnącą jak nóż łzą pomalował?
Zbudził się na chodniku i nuci pod nosem:
w ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
Wczesny ranek.
Nastawił wieczorem zakwas marzeń,
by dzień rozpocząć z pierwszymi chwilami.
Cała droga zasnuta strachem,
klucze do kraju zgubione.
Dusza z ramienia spadła,
do snu podłożył sobie śmierć pod głowę,
a o świcie zakopał żądzę zemsty własnymi niedolami.
Wczesne rano.
Sprzedawca tęsknoty woła „Zaaa-kochani!…”,
sprzedawca łez ściśnięte gardła rozdaje.
Handlarze śmiercią i podróżą;
pośrednik wyciąga ze słów te najgorsze,
skupuje opowieści, historie sprzedaje.
Wczesny ranek.
Noc już minęła, a serce dalej nie wie, czemu boli;
drwa porąbane nie pojmą, co szum lasu powie.
Zbudził się na chodniku i nuci pod nosem:
w ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
W sercu ogień,
a płaszcz zimna na ramionach,
co marzeniami zmęczone opadają.
Powieki znużone, lecz serce nie zmruży oka,
na pączki róż czekając.
Inni zawistnie patrzą, jak smak cierpliwości
międli, jak gdyby zapuścił mu w zębach korzenie.
Zabrany z ziemi niesprawiedliwości,
męczą go myśli natrętne, śmiertelne, niemiłosierne.
Kraj galopem nadbiegł i stratował bez litości,
choć z początku był nadzieję niosącym źrebaka rżeniem.
Obiecany mu był śmiech, lecz to żałoba
spełniła dane słowo, nie wesele.
Zawisłszy między czasem a oczekiwaniem,
nie płynął dalej jak chmury,
ani jak drzewo nie zapuścił korzeni.
Dzień wczorajszy go tłamsi,
lecz umiera ze strachu
na myśl o jutrze.
Jak więzień na tej ziemi rozległej, a tak ciasnej,
gdy bramy ojczyzny na tysiąc i jedną kłódkę zamknięte;
kłódek tych nijak wzruszyć nie zdoła,
choćby i sam z tęsknoty i smutku wyzdrowiał.
Zbudził się na chodniku i nuci pod nosem:
w ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
Szukał twojego ramienia – nadaremnie!
Loków twoich włosów – nic, czas trudy dnia zacząć.
Przytulił więc tylko chłód,
zagotował się, poczuł gniew… zatęsknił i wybaczył.
Przegonił wróble snu
bez trudu: bezsennością i oddaleniem.
Jakże chciałbym, by ta noc, co tylko obok stała,
skoro losu jego zmienić nie umiała,
utuliła go na chodniku czasu,
zostawiła na pastwę kroków,
by czas, przebiegły czas, zmazał, czego ona nie zdołała.
Niechby to oczekiwanie stało się gniewem,
pobruździło niebo człowieka cierpliwego
i skaleczyło słońce, zniszczyło, złamało w połowę…
Zbudził się na chodniku i nuci pod nosem:
w ilu to domach wiatr do snu składa głowę?
[Budzę się, jakbyś spała tuż obok]
Budzę się, jakbyś spała tuż obok,
jakby obok mnie róża leżała.
Głaszczę palcami twoje czoło,
zaciągam kołdrę na twe ramiona,
i całuję – poduszkę, zamiast twego ciała.
Budzę się, jakbyś spała tuż obok,
a ja noc całą oka nie zmrużył.
Przyrzekam na wszystko – do snu cię utulę,
że lepiej ci nigdzie być nie może.
Wzrokiem się zgadzasz…
Mówię: podejdź,
lecz słyszę tylko ciszę.
Budzę się, jakbyś spała tuż obok.
Wielki jest, kto wzbudził we mnie za tobą tęsknotę,
i sprawił, że do mnie echo dobiega.
Szliśmy razem i razem doszliśmy,
twoją dłonią drzwi otworzyłem,
swoją zamknąłem.
Ty mówisz: ależ jesteś uparty…
co ty w ogóle widzisz we mnie?
Budzę się, jakbyś spała tuż obok,
i to „jakbyś” to wielka ułuda…
Ty i ja… noc i słowa.
Wiemy, że, tuląc zjawy senne, śniłem,
wiemy, że umieram z zimna, odkąd się przebudziłem.
[Milczenie wierszy jest jak wyrzut]
Milczenie wierszy jest jak wyrzut.
Całe to gadanie:
o ludziach, a co to się stało, a co się nie stanie,
złośliwa radość, płacz, nawet przy ogniu drzemanie,
nawet zdjęcia,
nawet, że kieliszek dobrze ci zrobi,
deszcz nawet,
i nawet śpiew po wypiciu
Milczenie wierszy jest jak wyrzut.
Całe to gadanie, po wierszach, o tobie,
o tobie milczenie,
cierpliwość, której do złota najbliżej -
milczenie wierszy jest jak wyrzut.
Milczenie wierszy – cóż takiego powiedziało?
Kiedy sól zaprosiła ból do rany
i do jęków
się bawiły,
kiedy cierpliwość czas cały zebrała –
zakręciło mu się w głowie, a na nią nie było siły,
kiedy cię chłopak pokochał,
a gdy odeszłaś, głowę jego siwe włosy okryły.
Milczenie wierszy jest jak wyrzut.
Komu by taki ból nie rozerwał gardła?
Była kiedyś dziewczyna, Garstką Marzeń się zwała,
lecz gdy marzenia się zbliżyły,
jak one – umarła.
[Lubię podróżować, lecz strach mnie ogarnia przed drogami]
Lubię podróżować, lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
Powietrze pachnie podróżą,
jakby ktoś wyczyścił chmury kroków echami.
Noc ścieżki nasze w nas zamyka:
żadnych ludzi,
domów,
dróg,
nic nie widać poza ciemnościami.
Powietrze pachnie podróżą,
nabrzmiałe tęsknotą i śpiewem,
i ścieżka nam spada pomału… przelotnymi deszczami.
Lubię podróżować,
lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
Jak ktoś, kogo miłość zaskoczyła nagłymi ulewami.
Może chciał do rodzinnego domu, lecz zmienił zdanie?
Może zbłądził, z drogi zboczył?
Może nie mógł już znieść ludzi?
Może go ich chłód zaskoczył?
Może go życie znowu skusiło,
mówiło: podejdź…
i zasiedział się z nim, zestarzał?
Może poznał nowych przyjaciół przez nieuwagę
i nie widuje się już ze starymi druhami?
Lubię podróżować,
lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
Lubię podróżować,
znam historie nigdy nieopowiedziane.
Słucham, jak ulice szepcą do przechodniów,
od światła się uczę,
od śniegu, od wiatru płomieni,
słucham wiedzy skrytej w ogniu.
Otwieram celę trosk moich,
na spacer je biorę,
przechadzamy się z nieszczęściami ulic pijanych
i na placach zasypiamy.
Lubię podróżować,
lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
Znużony liczę migające drzewa,
twarze wymięte i piękne,
ręce machające do okien,
serca, co tęsknotę odsiały, żeby dać ci odejść,
serca, co cię zapomniały,
milczące głosy w płatkach kwiatów skryte,
ile dni czekać ktoś będzie, by cię objąć i zasnąć,
a gdy wstanie, nie poznasz, czy był naprawdę przy tobie.
Niezmordowanie liczę,
iloma się ludzkie historie mienią kolorami.
Lubię podróżować,
lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
Jak pięknie byłoby podróżować, pisząc,
w odgłosach, w miłości wykrzyknieniach, z wiatrami,
w świetle, w wonnej fali,
w bagażu z druhami,
jak łatwo byłoby poruszać się niczym tęsknota,
dróg nie potrzebować,
jak pięknie byłoby stać się… słowami.
Lubię podróżować,
lecz strach mnie ogarnia przed drogami.
[Jakby się pole nasze ciasnym stało dla nas…]
Jakby się pole nasze ciasnym stało dla nas…
Tacy, jak ja – obcy – skąd pszenicę siać mają?
Od trudów przysnęliśmy przed podróży bramą
i sny nas smutne gnębiły do samego rana.