utwory / premiery w sieci

Celebrity Status

Krzysztof Chronowski

Opowiadanie Krzysztofa Chronowskiego. Prezentacja w ramach projektu „Debiut prozą”.

„Hiper­bo­li­zu­ję, więc jestem”, self-made mot­to, kto jest prze­ciw? Nie widzę. W tle cre­scen­do tak na dwa, trzy wde­chy i tyle samo wyde­chów, dimi­nu­en­do też nie prze­wle­kłe, ot na tyle, by zdą­żyć do toa­le­ty i z powro­tem, choć nie sikam już jak straż pożar­na. Kto by nie chciał mieć wła­sne­go tema­tu muzycz­ne­go? Cia­sny, ale wła­sny! Zwę­ża­ny ku doło­wi!
Kogo tu mamy!? Ach tak, to prze­cież wy! Chodź­cie bli­żej, to opo­wiem o was! Prze­cież tego chce­cie…
Albin de… oraz Vic­ky K‑A nie pod­cho­dzą bli­żej, nie słu­cha­ją też gło­su roz­sąd­ku, obo­je prze­krzy­ku­ją się, sto­jąc o wpół do trze­ciej w nocy na powierzch­ni wyłą­czo­nej z ruchu. Szar­pią się, krzy­czą jed­no przez dru­gie, wyda­je się, że niko­go prócz nich nie ma, ale pocho­wa­ne po kątach audy­to­rium (zawsze jest jakieś audy­to­rium!) chci­wie łowi każ­de słów­ko. Jesz­cze nie jest pew­ne swo­jej reak­cji, potrze­bu­je cza­su, a nigdy nie wia­do­mo, ile go prze­wi­dzia­no w pro­gra­mie. Czy przy­ro­da dorzu­ci swo­je trzy gro­sze? Cóż, lepiej by chy­ba było zacho­wać mil­cze­nie, nasze gwiaz­dy mia­ły­by do tego pra­wo, jak wszy­scy, a tak zoba­czy­my dzi­siaj nie zło­to, a sre­bro. I tro­chę goli­zny…
Chrzęsz­czą­ce pod pode­szwa­mi odłam­ki szkła z obu reflek­to­rów nie mają siły prze­ko­ny­wa­nia. Kre­da zaskrzy­pi nie­ba­wem, ale tak napraw­dę czy ktoś jej jesz­cze uży­wa? Współ­cze­śni tech­ni­cy kry­mi­na­li­stycz­ni posia­da­ją – mamy pra­wo tego wyma­gać! – peł­ne wali­zecz­ki tych nowo­cze­snych spo­so­bów, o któ­rych jest prze­cież tak gło­śno w kablów­ce.
– Ser­ge Gains­bo­urg ci nie pomo­że, bo, kur­wa, jest tru­pem, nawet jeśli nie tyl­ko go oszklisz, ale i ozło­cisz, ty kupo gów­na! – Vic­ky plu­je Albi­no­wi w twarz. On ją policz­ku­je.
Nie prę­dzej jak o świ­cie skru­pu­lat­nie odno­to­wa­ne zosta­nie, że tapi­cer­ka była cała w rzy­go­wi­nach, a bagaż­nik mimo pod­wyż­szo­ne­go stan­dar­du się nie domy­kał. Co dalej? Nie­cier­pli­wość to okrop­nie brzyd­ka wada, ale jak tu same­mu sobie nie wyba­czyć!
Biją w sie­bie na oślep ana­fo­ra­mi.
– Ty nic nie­zna­czą­cy kur­wi­szo­nie! To ja, kur­wa, wszyst­ko ja, i tyl­ko ja…!!!
– Ty śmie­ciu! Beze mnie jesteś… taaaki, o taaaki, malut­ki, malut­kie, malu­teń­kie pier­do­lo­ne ziro­oou!
Albin cią­gnie ją za wło­sy, Vic­ky wpi­ja się paznok­cia­mi w jego przed­ra­mio­na. Upusz­cza mu krwi jak pijaw­ka. Po pro­stu: awan­tur­ka!

Czas na laty­no­ame­ry­kań­ską FETĘ! Ale – prze­cież wiesz mon cher!, odzew – wiem cara mia! – ja wolę coke, to jak­by bar­dziej odpo­wia­da mojej zło­żo­nej oso­bo­wo­ści, pasu­je do moje­go kształ­tu nosa! Nie ma pro­ble­mu, mam, to dam, i jest jesz­cze coś eks­tra, po to, by zaan­ga­żo­wa­nie nie pozo­sta­ło bez nagro­dy… (boże­bo­że­bo­że – popi­sku­je ultra­dź­wię­ko­wo Vic­ky K‑A, majt­ki ma zsu­nię­te do kolan) cóż to może być? No, nie bądź taki tajem­ni­czy! Jed­na dla cie­bie, dwie dla mnie, jed­na dla cie­bie, trzy dla mnie…
Tak, tak, moi dro­dzy, tak wła­śnie to wyglą­da­ło. Nie przy­wią­zuj­my się do chro­no­lo­gii, ona tu nie ma nic do rze­czy. Gdy­by zwró­cić wek­tor osi cza­su w prze­ciw­nym kie­run­ku, widzie­li­by­śmy wszyst­ko jak na dło­ni. Zacznij­my wresz­cie prze­wi­dy­wać prze­szłość! Spró­buj­my przy niej pomaj­stro­wać. Ja nie kocham cie­bie, ty nie kochasz mnie, klub weso­łe­go szam­pa­na, kto nie ryzy­ku­je, ten nie dosta­nie ani jed­nej lamp­ki! Czy to nie cen­na uwa­ga!?
– SZAMPANA, pro­szę pań­stwa, z regio­nu tego, a nie inne­go, otóż nie wiem jak wy, ale MY nie pije­my byle szczyn!
Tak nam wła­śnie powie­dzie­li, wca­le się nie prze­sły­sze­li­śmy, ale czy też mogli­śmy się spo­dzie­wać cze­goś inne­go!? Kie­dyś się tyl­ko przy­glą­da­li­śmy – teraz przy­glą­da­my się AKTYWNIE, dodat­ko­wo może­my stać się praw­dzi­wy­mi ani­ma­to­ra­mi kul­tu­ry. K‑R-E-A-T-O-R-A-M‑I. Co my na to!? Otóż, pro­szę kole­żeń­stwa, kla­wo jak cho­le­ra. Your vote counts! Inne­go koń­ca świa­ta nie będzie! Jako wspól­ni­cy przy­go­tu­je­my go z dba­ło­ścią o każ­dy szcze­gół, a nasze nie­za­stą­pio­ne ptasz­ki nam w tym pomo­gą! Pomo­że­cie?! Bez obaw! Oczy­wi­ście, że pomo­że­cie, to było śmier­tel­nie reto­rycz­ne!

Super­bo­ha­ter (czyż­by Per­kun nie­po­ko­na­ny!?) w try­ko­to­wym stro­ju gim­na­stycz­nym pede­ra­sty, cudow­nie obci­śnię­tym, w tak zwa­nym mię­dzy­cza­sie, jest w nie­do­cza­sie. Jesz­cze nie wyle­ciał, a już jest tra­gicz­nie spóź­nio­ny. Pro­szę zwró­cić uwa­gę na jego dłu­gie, krę­co­ne kędzior­ki kolo­ru żyta i łopo­czą­cą na wie­trze pele­ry­nę – wyrósł w cza­sach, kie­dy to pano­wie pro­si­li panie, nie odwrot­nie. Janie, czy możesz podać temu eks­tra­wa­ganc­kie­mu panu pił­kę, tyl­ko z pomi­nię­ciem linii pomo­cy?! Nie ma tu mowy o żad­nej pomył­ce, były to, pro­szę pań­stwa, lata trans­for­ma­cji i jakoś nasza postać z komik­su prze­ga­pi­ła ten moment, kie­dy Zeit­ge­ist wywró­cił wszyst­ko do góry noga­mi. Dzie­ci kuku­ry­dzy nagle i po dia­ble zbun­to­wa­ły się bez powo­du, mogły­by go zawcza­su wziąć na stro­nę – dys­ku­sjom nie było­by koń­ca. Teraz jest za póź­no, nic dla nie­go nie zro­bi­my, to tyl­ko pozo­sta­wio­ny same­mu sobie prze­bie­ra­niec – tref­niś, któ­ry może się wszyst­kie­mu z roz­dzia­wio­ną gębą dzi­wić. Jakoś nie ma chęt­nych, by to zekra­ni­zo­wać. Ale by była heca! On z tą szma­cia­ną, ołów­ko­wą pele­ry­ną, no daj­cie spo­kój! Z kadry­la w pedry­la, czy­li jak śliw­ka w kom­pot, takie pra­wa wie­ku doj­rza­łe­go, nie ma się co obra­żać. Jed­nak ten upar­ty osioł nadal krą­ży na swych kośla­wych nóż­kach, rzu­ca­jąc jak potłu­czo­ny nie­sto­sow­ny­mi pyta­nia­mi w prze­strzeń peł­ną domy­słów (czy­ich?). Poza tym on ope­ru­je w nie­na­tu­ral­nie niskich reje­strach! Kto dzi­siaj mówi basem? Wszyst­kie znie­wa­gi prze­ku­wa w pan­cerz, aby co rusz móc cho­wać w nim gło­wę. Nic się nie powin­no mar­no­wać; jest za recy­klin­giem nawet w tak wąt­pli­wej dzie­dzi­nie jak emo­cje. Czy jest coś, cze­go nie robi­my, by być bar­dziej do schru­pa­nia? Otóż w tym celu odwra­ca­my się na pię­cie i uda­je­my, że nas to nie doty­czy. Czyż­by wyzwa­nia prze­sta­ły być w cenie? Bynaj­mniej! Gdy idzie o trud­no­ści, to więk­szość woli ich makie­ty, są takie hip­ster­skie! Prze­za­baw­ny koleś, nie ma co, napraw­dę parad­ny! Ma się rozu­mieć, że nie jest łatwo; ale cze­mu trze­ba zacho­wy­wać się aż tak kata­to­nicz­nie!? Bez­czel­nie splą­ta­ny! Jakie to wytrą­ca­ją­ce z rów­no­wa­gi!

Jadą coraz szyb­ciej, Albin pro­wa­dzi, kie­dy to nastę­pu­je zwol­nie­nie blo­ka­dy i Vic­ky sie­dzą­ca na miej­scu pasa­że­ra zaczy­na wsą­czać mu do ucha powo­lut­ku, zmy­sło­wo, czu­łe słów­ka, te, któ­re on chce i spo­dzie­wa się usły­szeć, nic nowe­go, cią­gle to samo, tyl­ko w bar­dziej nie­sto­sow­nych miej­scach; lewą sto­pę uzbro­jo­ną w dwu­na­sto­cen­ty­me­tro­we szpil­ki kła­dzie mu na jego pra­wym Guc­cim, doci­ska, doci­ska, doci­ska… jed­no­cze­śnie pro­wo­ku­ją­co prze­su­wa język po gór­nej war­dze. Opusz­ka­mi pal­ców wodzi po jego szyi, po policz­ku; elek­try­zu­je go, wzbu­dza, pod­kład roz­ma­zu­je mu na wywa­to­wa­nym ramie­niu…
Teraz Albin ma zasło­nię­te oczy i jej język w ustach, Vic­ky chwy­ta go za roz­po­rek (tego już chy­ba za dużo!?), w trzy sekun­dy do set­ki roz­pę­dza­ją się na głów­nej arte­rii, Fred­die pod­ju­dza: „don’t stop me now”, jest opra­wa, wymi­ja­ją jeden po dru­gim odpi­co­wa­ne lan­da­ry wypeł­nio­ne upa­lo­ną gów­na­że­rią.
Porsche Cay­en­ne zafa­lo­wa­ło, pasa­że­ro­wie zafa­lo­wa­li razem z nim, ser­ce pod­sko­czy­ło Albi­no­wi do gar­dła, ale o takiej przy­czep­no­ści, z jaką tutaj mie­li­śmy do czy­nie­nia, inni mogli­by tyl­ko poma­rzyć! Albin nie zgi­nął na miej­scu. Vic­ky tak­że nie roz­sta­ła się z życiem. Prze­sta­li też być nie­od­po­wie­dzial­nym, zagra­ża­ją­cym poci­skiem. Oto, co się sta­ło: Albin gwał­tow­nie wdep­nął hamu­lec i samo­chód siłą bez­wła­du wypadł z jezd­ni na chod­nik – Vic­ky chi­chra­ła się bez prze­rwy – sta­ra­no­wał latar­nię i miaż­dżąc karo­se­rię, zatrzy­mał się na ekra­nie aku­stycz­nym. Podusz­ki powietrz­ne wystrze­li­ły we wła­ści­wym momen­cie.
Endor­fin star­czy­ło rap­tem na kil­ka sekund, bo zaraz Albin zago­to­wał się jak zupa, krew, któ­ra wcze­śniej momen­tal­nie odpły­nę­ła mu z twa­rzy, zro­bi­ła peł­ny obrót i wró­ci­ła ze zdwo­jo­ną siłą, goto­wa góry prze­no­sić i roz­nieść wszyst­ko, co sta­nie jej na dro­dze. Tycz­ka latar­ni, wzbi­ja­jąc wokół sno­py iskier, poło­ży­ła się wszerz dro­gi, zaha­cza­jąc zapar­ko­wa­ne na chod­ni­ku pojaz­dy.
Auto­alar­my pod­nio­sły jazgo­tli­we zarzu­ty. Świa­tło ulat­nia­ło się z uli­cy.

Albin pro­wa­dził nie tyl­ko samo­chód, pro­wa­dził tak­że pro­gra­my tele­wi­zyj­ne, i to z nie lada suk­ce­sa­mi. Dał się poznać sze­ro­kiej publicz­no­ści jako mąż opatrz­no­ścio­wy, wcie­lo­na straż pożar­na. Czło­wiek insty­tu­cja.
W pro­gra­mach Albi­na odby­wa­ły się: sko­ki na bun­gee, naj­now­sze son­da­że, roz­wo­dy, wyzna­nia wia­ry, bom­bar­do­wa­nia tere­nów oku­po­wa­nych, wypa­sa­nie owiec, samo­bój­stwa. Gdzie by nie spoj­rzeć: roz­le­gał się z bil­bor­dów, prze­ry­wał fil­my, śnia­dał w tele­wi­zji śnia­da­nio­wej, ura­stał do ran­gi sym­bo­lu, był do spe­cjal­nych poru­czeń. Kie­dy trze­ba było wywin­do­wać słup­ki, nale­ża­ło potrzeć butel­kę i trr­ra­aach, za sowi­tą opła­tą ini­cja­cyj­ną wyska­ki­wał z niej, oble­czo­ny w całą swą facho­wość a‑k-u-k-u-w-c-z-y-m-m-o-g-ę-p-o-m-ó‑c, otrza­ska­ny w śro­do­wi­sku dżinn rze­czo­znaw­ca, sfo­ku­so­wa­ny na wyni­ki dla swo­je­go pocie­ra­cza. Bez dwóch zdań oka­zy­wał się wart każ­dych wpom­po­wa­nych w nie­go pie­nię­dzy. Jego płat­nym pro­tek­to­rom z wdzięcz­no­ści ser­ce rosło. Abra­ka­da­bra, mówisz – masz! Szcze­rzy się, bo to obo­wią­zek: Dzię­ku­ję za uzna­nie! Nie ma za co, resz­ty nie trze­ba! Zwy­kła kukła z papier mâché, ale jaka zmyśl­na – mówio­no.
Nato­miast Vic­ky! Ach! Nasza słod­ka, pierw­szo­pla­no­wa Vic­ky! To jest zupeł­nie inny los! Z dzie­jo­wej tyl­ko koniecz­no­ści sprzę­żo­ny z naszym nie­szczę­śni­kiem!
Na począt­ku wzię­ła udział w jed­nym z tych pro­gra­mów typu talent show, w któ­rym bry­lo­wał Albin… i posta­no­wi­ła zawład­nąć zarów­no pro­gra­mem, jak i Albi­nem. Mija­ła się z fra­zą, ale kogo to teraz obcho­dzi, dzi­siaj wie­my, że to była zwy­kła zasło­na dym­na. Jed­nak gwiaz­dor – o dzi­wo – nie prze­mie­nił się w Pier­ro­ta, cho­ciaż miał wro­dzo­ne pre­dys­po­zy­cje i cały wszech­świat pota­jem­nie mu w tym poma­gał. Już wte­dy zaczął szu­kać kogoś, komu mógł­by wszyst­ko powie­dzieć, wszyst­ko wypa­plać, wykrzy­czeć pro­sto w twarz o tym, jaki on jest nie­wia­ry­god­ny, jak bar­dzo jest odje­cha­ny, był goto­wy przejść same­go sie­bie, byle tyl­ko obni­żyć ciśnie­nie śród­czasz­ko­we.
Vic­ky tym­cza­sem prag­ma­tycz­nie prze­far­bo­wa­na, Vic­ky makia­we­licz­na, nasta­wio­na na zdo­by­wa­nie szczy­tów, nie usta­wa­ła w wysił­kach, nie zba­cza­ła z dro­gi, bez prze­rwy mydli­ła oczy, potra­fi­ła uka­zy­wać się w pro­gra­mach typu widzę-cię-i-nie–grzmię-non-stop-24‑h, gdzie po raz któ­ryś z rzę­du robi­ła wszyst­ko, co tyl­ko było koniecz­ne, a nic, na co by mia­ła ocho­tę. Wte­dy też, jak za dotknię­ciem magicz­nej różdż­ki, zma­te­ria­li­zo­wał się nie­odwo­łal­nie i zza kulis na sce­nę wma­sze­ro­wał nasz medial­ny cza­ro­dziej Albin de…, ze świe­żym odde­chem, znie­wa­la­ją­co pół­przy­tom­nym spoj­rze­niem i pro­szę, pro­szę, z narę­czem cię­tych róż! Otu­lo­ny mgieł­ką zapa­chu fero­mo­nów i tajem­ni­czo­ści! Zama­szy­stym gestem wska­zał jej dro­gę przez swo­je ran­cho wprost na estra­dę. Gdzie­kol­wiek by się Albin nie zna­lazł, tam dla Vic­ky koń­czy­ła się tęcza, deszcz prze­sta­wał padać, a ona mogła do woli gme­rać przy garn­cu zło­ta. Sta­ła się lżej­sza od powie­trza, wiatr swo­bod­nie uno­sił ją w górę.
Wycią­gnął ją; on, Albin de…, wycią­gnął ją: Vic­ky K‑A, i ona go zaczę­ła odkształ­cać. On z kolei dawał się odkształ­cać. Vic­ky jako My Fair Lady, jako Pret­ty Woman, Kop­ciu­szek i Magi­ka de Czar w jed­nej oso­bie. Z Kró­lo­wej Buław w Kró­lo­wą Monet. Vic­ky opie­ra rącz­ki na ścian­kach, roz­chy­la uda na pod­ło­gach, poły­ka koń­ców­ki, kła­dzie akcent na nie­wła­ści­wych syla­bach i wszę­dzie roz­sy­ła ten swój cza­ru­ją­cy uśmiech. Wyda­je się to tak natu­ral­ne, jak­by rze­czy­wi­ście było natu­ral­ne. Sła­wa, tzn. fejm, nie jest żar­tem, nie może być niczym takim, jest czymś nama­cal­nym, ucie­le­śnio­nym w rze­czy. Może­my to coś zoba­czyć, może­my też pogła­skać. Zosta­ło prze­cież prze­nie­sio­ne w samo cen­trum po to, żeby­śmy nie umar­li z nudów. Jest popłat­nym pra­co­daw­cą, a do tego wszy­scy mamy się przed czym wdzię­czyć, więc co się mówi? Dzię-ku-je-my. Sma­ko­wa­ło i chce­my dokład­kę. Tyl­ko żeby­śmy się nie udła­wi­li.
Vic­ky wcze­śniej była, albo wyda­wa­ło się Albi­no­wi, że była, mażo­ret­ką, któ­rą on, tam­bur­ma­jor, wypa­trzył w sta­dzie bara­nów wie­dzio­nych na rzeź i oca­lił od przed­pie­kla prze­cięt­no­ści. Wte­dy nosił już ide­al­nie dopa­so­wa­ne do figu­ry płasz­cze z lode­nu. Ot tak, zwy­czaj­nie po ludz­ku, po pro­stu podał jej rękę, kie­dy naj­bar­dziej tego potrze­bo­wa­ła – to jest przy­naj­mniej jego wer­sja. Jak­że była mu przez mgnie­nie oka wdzięcz­na za tę pomoc­ną dłoń, za to, że gdy wycią­gnął w jej kie­run­ku swe wyku­te w mar­mu­rze ramię, kła­dąc przed nią całą swą nie­ska­zi­tel­ność, a potem chwy­cił żela­znym uści­skiem, w momen­cie wnie­bo­wstą­pie­nia nie wysmyk­nę­ła mu się, że trzy­mał ją, skur­wy­syn, kurew­sko moc­no.
Dzi­siaj sta­wa­ło się to jak­by bar­dziej mgli­ste, luź­niej powią­za­ne z rze­czy­wi­sto­ścią. Prze­cho­dzi Vic­ky nawet przez myśl, że rze­czy­wi­stość jako taka może w ogó­le nie ist­nieć. Ona wąt­pi. Ona nie widzi związ­ku. Ona nie wie, czy to się w ogó­le wyda­rzy­ło. Czy to był on? Czy ktoś łudzą­co podob­ny? Czy­je wsta­wien­nic­two mia­ło miej­sce i czy w ogó­le musia­ło mieć miej­sce? A już sta­je się bez resz­ty sko­ło­wa­na, kie­dy spod przy­mknię­tych powiek z rezer­wą obser­wu­je jego nacią­gnię­te rysy twa­rzy. Albin wyglą­da o wie­le za dobrze jak na swój wiek (jest prze­cież znacz­nie od niej star­szy) i Vic­ky widzi w tym, ani chy­bi, dzie­ło dia­bła. Ktoś jej pod­su­nął wła­ści­we oba­wy, może nawet je punkt po punk­cie roz­pi­sał, i teraz napcha­na siecz­ką pri­ma sort nie może być w błę­dzie. No bo cóż by to mogło być inne­go? Koź­le kopy­ta wysta­ją mu spod man­kie­tów. Widzi to wyraź­nie. Nie chce być ina­czej. Vic­ky nic, tyl­ko by wycią­ga­ła wnio­ski. Nie­sa­mo­wi­tość nie potrze­bu­je być prze­cież pro­wa­dzo­na za rękę, sama nawet po omac­ku znaj­dzie dro­gę, choć­by ją mia­ła sobie toro­wać w litej ska­le!
Jed­nak, chcąc nie chcąc, źró­deł Vic­ky musi­my się nie­ste­ty doszu­ki­wać w dol­nej stre­fie lotów niskich. Jako Kaori Buk­ka­ke była w wie­ku tar­tacz­nym i nie pod­ję­ła jesz­cze żad­nej decy­zji co do swo­jej przy­szło­ści. Mia­ła, nazwij­my to, wyrwę w dąże­niach i, co zro­zu­mia­łe, nie lubi­ła do tego wra­cać. To coś sta­now­czo nie ją okre­śla­ło! Kie­dy klę­cza­ła oto­czo­na użyt­kow­ni­ka­mi z fiu­ta­mi w dło­niach, nit­ki śli­ny zwie­sza­ły im się z kąci­ków ust, oczy wyra­ża­ły podziw, a ona przy­go­to­wy­wa­ła się do pra­cy i nakła­da­no jej wodo­od­por­ny maki­jaż, Albin był jesz­cze dale­ko, dale­ko stąd. Jak cię widzą, tak cię piszą, tu wszyst­ko musi być bez zarzu­tu. Połóż pie­nią­żek i połóż się obok, no dalej­da­lej­da­lej bra­cie do zaba­wy…, tu na cie­bie cze­ka gra… Memen­to vitae! – wydzie­ra­ła się Vic­ky i nie wie­dzia­ła, czy śmiać się, czy pła­kać. Wyda­wa­ło jej się, że to raz na zawsze zosta­ło wyma­za­ne, gdy znów posta­no­wio­no przed nimi i, co waż­niej­sze, przed nami to odkryć. Na tej cho­ler­nej ścia­nie tego cho­ler­ne­go gara­żu! Pew­ne­go dnia wyma­lo­wa­no im list otwar­ty, któ­ry obiegł cały świat. List zaczy­nał się od słów: „Wyznaw­co nowo­cze­snych foto­ma­to­nów! Arcy­pa­ja­cu! I ty, przy­cze­pio­na do nie­go mała dziw­ko…”. A potem nad­zwy­czaj­na wręcz licz­ba pobrań, po pro­stu nie­wia­ry­god­ne! Sub­skry­buj! Wpad­ka! Wpad­ka! Wpad­ka! Jed­nak Vic­ky K‑A nie była, o nie!, jak te wszyst­kie paniu­sie, któ­re uwa­ża­ją, że potra­fią pro­wa­dzić przy­tul­ny, zyskow­ny pen­sjo­nat; zje­ży­ła się jak kot wyczu­wa­ją­cy zja­wę, sta­nę­ła oko­niem. Zakli­naj­my rze­czy­wi­stość, żeby nie musieć jej prze­kli­nać… Jej koń­ców­ki się nie roz­dwa­ja­ją i lepiej o tym pamię­tać!

Kie­dyś było tak, albo i nie było, że Albin, zanim poczuł się upraw­nio­ny do zakłó­ca­nia ciszy noc­nej, miesz­kał na przed­mie­ściach w wyso­ko­ściow­cu z pre­fa­bry­ka­tów, zaj­mu­jąc się roz­my­śla­niem. On wszyst­kim, co czy­ta­ją takie new­sy, wma­wia, że słu­cha­ją Radia Ere­wań. Jed­nak my się uprze­my i jesz­cze raz powie­my, że miesz­kał w wyso­ko­ściow­cu na naj­wyż­szym pię­trze, z któ­re­go miał wyma­rzo­ny wręcz widok na całą roz­le­głą oko­li­cę, czy­li na zruj­no­wa­ne ogród­ki jor­da­now­skie i prze­rzu­co­ne przez nie mosty masz­tów wyso­kie­go napię­cia. Osa­czał go pano­ra­micz­ny obraz pokła­da­ją­cej się na ław­kach żule­rii, cią­gle mile zaska­ki­wa­nej, że nad­cho­dzą­ce dni nad­cho­dzi­ły tak­że dla nich. W stro­nach Albi­na pozdra­wia­no się gar­dło­wym skrze­kiem, a słoń­ce poja­wia­ło się jedy­nie na krót­ką chwi­lę w oko­li­cach połu­dnia. Sło­wem: świat w roz­kła­dzie, świat woko­ło zacie­śniał się, złusz­czał i odwar­stwiał jak far­ba – i tam wła­śnie, w swo­im punk­cie wido­ko­wym, Albin roz­my­ślał, roz­my­ślał i roz­my­ślał. Nic więc w tym dziw­ne­go, że nie tyl­ko zapra­gnął, ale że po pro­stu musiał to wszyst­ko zane­go­wać.
Albin (nie tak jak teraz) nosił pat­chwor­ko­we swe­try, któ­re wisia­ły na nim jak na wie­sza­ku. U swe­go zara­nia był to chło­pak chu­dy jak szcza­pa, o cerze kolo­ru per­ga­mi­nu, zapad­nię­tych policz­kach, powięk­szo­nej śle­dzio­nie; mógł być żywą rekla­mą zdjęć rent­ge­now­skich – muzą inspi­ru­ją­cą radio­lo­gów. Rodzi­ców, od któ­rych wszyst­kie­go ocze­ki­wał i któ­rzy mu wszyst­ko dali, nie wysta­wia­jąc nawet weksla, Albin chły­stek trak­to­wał z góry, bo tak wycho­dzi­ło mu z rachun­ku ilo­ra­zów inte­li­gen­cji. Byli mu cie­lę­co odda­ni, choć powszech­nie wia­do­mo, że to nie­opła­cal­ne. Osten­ta­cyj­ne nie­po­słu­szeń­stwo Albi­na spo­wo­do­wa­ło u mat­ki roz­le­gły wylew i w kon­se­kwen­cji obu­stron­ny para­liż. Ojciec spro­wa­dzo­ny tym przez syna do par­te­ru zerwał z nim kon­tak­ty, ale na nic to już się nie zda­ło. Albin wykoń­czył ich pro­fe­sjo­nal­nie, jak na nie­go przy­sta­ło, był zbrod­nia­rzem dosko­na­łym, był enfant ter­ri­ble. Dum­nie wyfru­nął z domu i nawet się nie obej­rzał.
Potem Albi­no­wi, arty­ście in sta­tu nascen­di, zachcia­ło się szwen­dać po Pary­żu (dzi­siaj dzia­ła mecha­nizm wypar­cia, przy­siągł­by przed lustrem i kame­rą, że to nie­praw­da, i mógł­by przy tym robić gry­ma­sy!), w ubra­niu obwie­sia i z gauloise’em przy­kle­jo­nym do warg. Miał życze­nie zostać dada­istą, kimś w rodza­ju seman­tycz­ne­go kaska­de­ra. Wcho­dził w buty jed­ne­go filo­zo­fa po dru­gim, zali­cza­jąc ich jak panien­ki. Zachły­sty­wał się Magritte’em, bo żaden z jego zna­jo­mych o nim nie sły­szał. Kie­dy sądził, że nikt nie widzi, gadał do sie­bie i zaglą­dał sobie głę­bo­ko w oczy. Nawykł zaczy­nać wypo­wie­dzi od: „ale czy nie jest tak…” i zwy­kle ich nie koń­czył. Dra­pież­nie ini­cjo­wał dys­pu­ty, wsz­czy­nał deba­ty, poten­cjal­ni dys­ku­tan­ci ucie­ka­li od nie­go, gdzie pieprz rośnie, a on cią­gle był za dys­ku­sją, był w dys­ku­sji, w koń­cu sam sta­wał się dys­ku­sją, dys­ku­sją puch­ną­cą, nigdzie nie­mo­gą­cą zna­leźć ujścia, a więc przez to dys­ku­sją osa­mot­nio­ną, wewnętrz­ną, toczą­cą się chro­po­wa­to i kłó­tli­wie. Nad­uży­wał słów zapo­ży­czo­nych, wie­lo­sy­la­bo­wych, powszech­nie uzna­wa­nych za zabaw­ne. Mie­szał też kieł­ba­sę z dże­mem. Foie gras nie lubił, ale publicz­nie nie kry­ty­ko­wał.
Wpraw­dzie ubie­rał się jak Topor w absur­dal­ne sza­le i cylin­dry, bez prze­rwy glę­dził o Bukow­skim, a na mar­gi­ne­sach zeszy­tów ryso­wał zde­gu­sto­wa­ne­go Kero­uaca, to jed­nak brak mu było kon­se­kwen­cji w dzia­ła­niu, czy po pro­stu była to jed­na wiel­ka bla­ga, bo histo­rie nie potra­fi­ły się zaczy­nać, jak nale­ży, ani skoń­czyć tak, by pozo­sta­wić wra­że­nie. Marze­nia o tym, by okry­ty perio­dy­kiem lite­rac­kim zama­rzać na ław­ce przy pla­cu Ven­dôme, zban­kru­to­wa­ły, bo też i jak­że mia­ły nie zban­kru­to­wać? Ucho od śle­dzia! Język fran­cu­ski jest prze­cież nie­po­waż­ny, nie nada­je się dla praw­dzi­we­go męż­czy­zny!
Źró­dła róż­nie poda­ją, kie­dy i od kogo, ale dro­gą kro­pel­ko­wą naj­pew­niej, Albin nabył zabu­rzo­ną prze­chod­niość pre­fe­ren­cji aksjo­lo­gicz­nych i wte­dy to zaczę­ła się jego magicz­na trans­mu­ta­cja. Nawet Vic­ky, któ­rą przej­rze­li­śmy już na wylot, nie wie, kie­dy moż­na dać mu wia­rę. Zaczął cho­dzić na castin­gi. Wszyst­kie, jak lecia­ło. Wystar­to­wał w kate­go­rii „Open”, uparł się i wygrał. Na pohy­bel wszyst­kim zazdro­snym kulom u nogi, któ­rych przy nim na szczę­ście nie było! I cóż dalej? Otóż oble­pił go ten sło­dziu­teń­ki, zawie­si­sty kisiel, kisiel z pogra­ni­cza świa­tów, przy­wie­ra­ją­cy tak bar­dzo, że aż wcho­dzą­cy w nie­od­wra­cal­ną reak­cję ze skó­rą. A więc sta­wia­jąc wszyst­ko na jed­ną kar­tę, Albin pew­ne­go dnia po pro­stu roz­pę­dził się i wtryk­nął do nie­go, ten nie sta­wił mu opo­ru i nasz boha­ter z zim­ną krwią prze­nik­nął przez nie­zmą­co­ną taflę, któ­ra dla innych była jak nie­ko­lo­idal­na. Zro­bił to, bo nicze­go bar­dziej nie pra­gnął, a jak wia­do­mo: dla chcą­ce­go nie ma nic trud­ne­go.
Nauczył się poru­szać w tym świe­cie alter­na­tyw­nym, w tym base­nie sprzecz­nych inte­re­sów usy­tu­owa­nym po dru­giej stro­nie lustra, szyb­ciej niż inni, bo też nic, przy­naj­mniej z zewnątrz, nie mogło krę­po­wać jego ruchów. W środ­ku hulaj dusza, pie­kła nie ma! Żad­ne­go zapa­chu siar­ki, żad­ne­go brzę­ku łań­cu­chów! Abso­lut­nie! Wszyst­ko to moż­na by wrzu­cić mię­dzy nie­życz­li­wo­ści. Po wie­sza­ku nie zosta­ło żad­ne­go śla­du, zamiast tego zmu­szo­ny był zakła­dać coraz więk­sze koszu­le. Skoń­czy­ła mu się gwał­tow­ność, zaczę­ła Gwał­tow­ność jako efekt ubocz­ny, Gwał­tow­ność, któ­ra wzbie­ra­ła, bul­go­ta­ła, aż miło. Te sło­wa Vic­ky w myśli bie­rze w nawias, jak ona go dobrze zna! On nie może uwie­rzyć, skąd w niej tyle prze­ni­kli­wo­ści. Nie daje mu tego domy­śleć do koń­ca, sta­je w roz­kro­ku, poka­zu­je na jego łyska­ją­ce­go rolek­sa, jak to dobrze, że zawsze jest coś, co moż­na poka­zać! Ona, reży­ser­ka nasze­go zachwy­ca­nia się nim, dyry­gent­ka, mat­ka prze­ło­żo­na, czu­je się jak ryba w wodzie, wodząc nas za nos, wie­dząc, że łączy przy­jem­ne z poży­tecz­nym, a to już jest nie byle co, nie każ­dy może sobie na to pozwo­lić. Sko­ro mogła go stwo­rzyć, to prze­cież może… Ano wła­śnie! Kto tutaj wła­ści­wie kogo stwo­rzył? Czy to jest w ogó­le do usta­le­nia?
W prze­strze­ni publicz­nej byli jak papuż­ki nie­roz­łącz­ki. Zaim­po­no­wał jej swo­ją mul­ti­funk­cjo­nal­no­ścią. Potra­fił przy­rzą­dzać nie­złe chi­li. Ona nato­miast robi­ła bajecz­ne orzo ze szpi­na­kiem i oli­wą z oli­wek. Zyski­wał przy bliż­szym pozna­niu – pomy­śla­ła. Kpił sobie, a ona mówi­ła do nie­go: mor­der­co!, i kupo­wa­ła go w cało­ści! Bywa­li na poka­zach, bywa­li na pre­mie­rach, bywa­li na otwar­ciach, bywa­li w śro­do­wi­sku. Wdar­li się prze­bo­jem i nie zamie­rza­li oddać swo­je­go miej­sca. Zarzu­ca­no im nie­zli­czo­ne bła­zeń­stwa, któ­re to coraz sil­niej wpi­sy­wa­ły ich w fir­ma­ment, byli nic dodać, nic ująć: writ­ten in the stars. Ona jako towar, on jako temat mie­li nad­zwy­czaj­ną nośność i sprze­daj­ność. Wspól­nie pod­no­si­li się do potę­gi, po pro­stu samo się syn­ko­po­wa­ło! Jed­nak, o zgro­zo! Marze­nia mie­li róż­ne. On miał wobec niej swo­je pla­ny, chciał się przed nią wyspo­wia­dać. Ona, rzecz jasna, ani myśla­ła tego słu­chać.
– Prze­sa­dzasz w byciu praw­dzi­wym – mówi­ła mu – i wypa­dasz z roli, a więc pew­ne­go dnia zdech­nie­my przez cie­bie z gło­du!
Ostat­nio prze­żył małe tąp­nię­cie zawo­do­we i Vic­ky od razu zaczę­ła coś podej­rze­wać. Czy ma przez to rozu­mieć, że wypadł z obie­gu? Jesz­cze tego im bra­ko­wa­ło! Czy nie wie­dział, że przy­cią­ga­nie jest tu nie­po­rów­na­nie mniej­sze, że trze­ba mieć odpo­wied­nie buty do spa­ce­ru po takiej powierzch­ni? No, do cho­le­ry, do kogo ta mowa!? Kto zakła­dał tę spół­kę? Trzy, czte i ry…, huzia na Józia! Wysta­wił się na sztych, a dziś jego zausz­ni­cy wzię­li udział w innej mani­fe­sta­cji. Jest to nad­zwy­czaj prze­bie­gła kurew, ale to już wie­my. Tak to sobie obmy­śli­ła. Wiatr, wspól­nik nie­dy­skre­cji, wzdy­ma jej suk­nię! A więc suk­nia! Teraz i zawsze, i na wie­ki wie­ków, jed­nak sukien­kę – nawet tę z wyso­kim sta­nem – moż­na zwy­czaj­nie zdjąć. I to na świa­tłach, cho­ciaż od dwu­dzie­stej trze­ciej miga już tyl­ko poma­rań­czo­we. Zosta­ło Vic­ky jesz­cze kil­ka ceki­nów na ramiącz­kach i pod obe­rwa­nym dekol­tem, Albin strzą­snął z niej wszyst­ko, co naj­lep­sze, więc o pio­ru­nu­ją­cym wra­że­niu nie może być mowy, tyle że są jesz­cze kocha­ne latar­nie, nie­za­wod­ne źró­dła sztucz­ne­go świa­tła… Może ukry­ją się w ich cie­niu? Dupa! Nigdzie się nie ukry­ją, a już na pew­no nie tutaj!
On chciał, żeby choć przez chwi­lę przy­po­mi­na­ła caca­ną dziw­kę Lau­tre­ca, może for­dan­ser­kę, a nie po pro­stu zwy­kłą dziw­kę. Ach, te marze­nia, komu to w ogó­le potrzeb­ne? Kie­dy jej uśmiech już nie jest słod­kim dobie­ra­nym war­ko­czem, któ­ry on jej wymy­ślił dla hecy, ale tym zata­cza­ją­cym coraz szer­sze krę­gi, spły­wa­ją­cym po wło­sach, bro­dzie i ramio­nach nasie­niem, niczym innym, tyl­ko wła­śnie tym wra­ca­ją­cym jak bume­rang nasie­niem, i już nic im nie pozo­sta­je, tyl­ko wziąć i wyru­go­wać to wszyst­ko z pamię­ci. Po trzy­kroć się zaprzeć! A tu im, zwłasz­cza jej, nie dają! Zacie­nio­ne powie­ki, zatu­szo­wa­ne rzę­sy, cze­go chcieć wię­cej, dotych­czas wystar­cza­ło. Takie sko­ma­so­wa­ne nic, a i tak bra­ne w ciem­no. Musi to być jakaś dzi­wacz­na obocz­ność, zaplą­ta­ła się tutaj nie­pro­szo­na, przez pomył­kę. Vic­ky tak się roz­ro­sła, że nie­spo­dzie­wa­nie zaha­czy­ła docze­pia­ny­mi skrzy­dła­mi o chmu­ry, któ­re Albin spe­cjal­nie dla niej obni­żył. Uło­żył je war­stwa przy war­stwie ponad jej spra­so­wa­ny­mi pro­stow­ni­cą wło­sa­mi. To nie­po­trzeb­ne, ale dalej chce­my się z nimi iden­ty­fi­ko­wać.
Kogóż widzi­my za jej ple­ca­mi? Kto tak napraw­dę stoi za Vic­ky? Ach tak, te jej Obe­rsturm­ban­n­sio­stry, Schut­zha­ftla­ger­sio­stry, z wymow­ny­mi, głę­bo­ki­mi wej­rze­nia­mi i dekol­ta­mi, w nie­na­gan­nie skro­jo­nych gar­son­kach, sio­stry misjo­nar­ki miło­ści, dziś w typo­wych dla sie­bie rolach dopeł­nień dal­szych, ew. oko­licz­ni­ków spo­so­bu, z bruz­da­mi wisiel­czy­mi na szy­jach i wywa­lo­ny­mi na wierzch siny­mi jęzo­ra­mi – dzia­ła­ją­ce nie­stru­dze­nie, ale bez powo­dze­nia w bran­ży kon­sul­tin­go­wej! Pro­wa­dzą­ce cudze spra­wy bez zle­ce­nia, zawsze chęt­ne do pomo­cy, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. Roz­wa­li­ły się w cie­niu seman­tycz­nym, pla­żu­ją w naj­lep­sze – tym to dobrze, mogą się stam­tąd wymą­drzać bez kon­se­kwen­cji. Pie­kło inten­cja­mi takich głu­pich gęsi bru­ku­ją, ale – cóż za para­doks – dla nich im trud­niej, tym łatwiej! A tutaj zada­nie jest kar­ko­łom­ne…
Tym­cza­sem baaach!, tro­chę to nie­uczci­we, ale nagle i bez dania racji Albi­no­wi na ustach jak opryszcz­ka wykwi­ta ta jej cia­sna, przy­le­ga­ją­ca do wspól­ne­go kory­ta­rza klit­ka, o któ­rej mu opo­wia­da­ła, a któ­rej nigdy nie widział, klau­stro­fo­bicz­na klit­ka, zbu­do­wa­na z samych naj­gor­szych prze­czuć, wie­czo­ra­mi wypeł­nio­na uciecz­ką lub sen­now­łóc­twem, a z rana roz­dę­ta sykiem szklą­cej się cebul­ki i odta­ja­niem. Jej się nic takie­go nie przy­po­mi­na. Skąd mu się to, do cho­le­ry, bie­rze? Za kogo on mnie ma – myśli Vic­ky – no chy­ba nie za Wiel­ką Som­nam­bu­licz­kę, do jasnej cia­snej. Tutaj potrze­ba spro­wa­dzić leka­rza i praw­ni­ka, naraz i bez­zwłocz­nie, czym prę­dzej na miej­sce zda­rze­nia!
On ręka­mi zagar­nia prze­strzeń, ona tę prze­strzeń mu odstę­pu­je. Vic­ky robi krok w tył, nie­pew­nie, chwiej­nie, bo prze­cież ukru­szo­ne, paste­lo­we szpil­ki – on nie ma sen­su, teraz to widzi, on jest nie­po­ro­zu­mie­niem, jest zbyt… Zbyt bar­dzo… Obec­ny? Tak, to chy­ba o to cho­dzi. Jego natręt­na obec­ność jest po pro­stu śmiesz­na, tyl­ko Vic­ky jakoś nie potra­fi się uśmiech­nąć. Zbie­ga­ją po scho­dach w prze­ciw­nych kie­run­kach, by zaraz dać się nam odna­leźć w tych samych miej­scach, co na począt­ku, jak­by w ogó­le się nie ruszy­li, co to w ogó­le ma zna­czyć? Wciąż są za dale­ko od sie­bie. Spójrz­my: oto jakieś nie­wy­sło­wio­ne pyta­nie błą­ka się po roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach Albi­na. Odbi­ja mu się ryko­sze­tem, jak je wypo­wie na głos, czy nie odbi­je mu się czkaw­ką? No, wóz albo prze­wóz, czy war­to je wysła­wiać? Sufler, z prze­krzy­wio­ną na bakier cudow­ną czap­ką bog­dy­cha­nów, stoi w swej bud­ce z goto­wą, wła­ści­wą odpo­wie­dzią, trze­ba go tyl­ko zapy­tać, ale nie miej­my złu­dzeń, nikt go dzi­siaj o nic nie zapy­ta. Tym bar­dziej Albin. Nie ma potrze­by aż tak ryzy­ko­wać. Sufler jesz­cze napraw­dę by mu odpo­wie­dział.

Już sły­szy­my z odda­li sygnał dźwię­ko­wy o zmien­nym tonie, widzi­my świa­tła rodem z wiel­kie­go mia­sta i w nim wycho­wa­ne, świa­tła nie­bie­skie i czer­wo­ne, czer­wo­ne i nie­bie­skie zapa­la­ją­ce się na prze­mian, mru­ga­ją­ce przy­ja­ciel­sko, we wła­ści­wej im jed­no­staj­nej czę­sto­tli­wo­ści, pusz­cza­ją oko do naszych boha­te­rów. Z ich bez­kom­pro­mi­so­wo­ścią jakoś sobie pora­dzą, albo­wiem roz­po­czę­ło się, nie pierw­szy i nie ostat­ni raz: ziar­ni­no­wa­nie.

O autorze

Krzysztof Chronowski

Urodzony w 1985 roku we Wrocławiu. Laureat ogólnopolskich konkursów literackich w kategoriach prozy i dramatu. Teksty prozatorskie publikował m.in. w „Arteriach”, „Akancie”, „Afroncie”, „Twórczości” i „Pocisku”. Laureat projektu „Pierwsza książka prozą 2020” Biura Literackiego. Ukończył studia administracyjne i prawnicze. Mieszka we Wrocławiu.

Powiązania

Proza ma najwięcej wspólnego z wolnością

debaty / ankiety i podsumowania Krzysztof Chronowski

Odpo­wie­dzi Krzysz­to­fa Chro­now­skie­go na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Nieobecność

nagrania / transPort Literacki Hubert Zemler Krzysztof Chronowski

Czy­ta­nie z książ­ki Nie­obec­ność z udzia­łem Krzysz­to­fa Chro­now­skie­go w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27. Muzy­ka Hubert Zemler.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 3 Krzysztof Chronowski

nagrania / transPort Literacki Antonina Tosiek Jakub Skurtys Krzysztof Chronowski

Trze­ci odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Zestaw narzędzi podręcznych

recenzje / KOMENTARZE Krzysztof Chronowski

Autor­ski komen­tarz Krzysz­to­fa Chro­now­skie­go w ramach cyklu „Powieść w dro­dze”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nie­obec­ność, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 6 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Książki z Biura: Odcinek 15 Nieobecność

nagrania / między wierszami Krzysztof Chronowski

Pięt­na­sty odci­nek cyklu Książ­ki z Biu­ra. Nagra­nie zre­ali­zo­wa­no w ramach pro­jek­tu Kar­to­te­ka 25.

Więcej

Nieobecność, czyli o mozaice braków

wywiady / o książce Jakub Kornhauser Krzysztof Chronowski

Roz­mo­wa Jaku­ba Korn­hau­se­ra z Krzysz­to­fem Chro­now­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nie­obec­ność, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 6 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Nieobecność

utwory / zapowiedzi książek Krzysztof Chronowski

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Nie­obec­ność Krzysz­to­fa Chro­now­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Obchodzi nas zeszłoroczny śnieg

recenzje / ESEJE Aleksandra Byrska

Recen­zja Alek­san­dry Byr­skiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nie­obec­ność Krzysz­to­fa Chro­now­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 6 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej