Nad cieśniną Spithead
Przyśniło mi się nadmorskie miasteczko,
na wyspie o kształcie liścia grążela,
w którym wszyscy popierali polowanie na lisy.
Zapach marihuany niwelował mysi odór suteren.
Upalone tłumy słuchały latem reagge na wybrzeżu.
Upaleni robotnicy, stawiając liliowe rusztowanie
przy białych willach na tle seledynowej zatoki,
rozprawiali o życiu niczym Zenon z Kition.
Upalone matki odbierały nieswoje dzieci ze szkoły.
Upalona policjantka staranowała naszego starego mercedesa.
Upalona ekipa z salonu tatuażu przygotowała
na Wielkanoc wystawę z siedmioma krucyfiksami
i dzieciątkiem spryskanym zielonym sprayem,
Upaleni urzędnicy ustanawiali dla mnie podatek
niczym wyrok. Mój sen okazał się jawą.
Przez oceany
Droga Su, dobrze, że cię tu nie ma,
że na własne życzenie zawieruszyłaś się gdzieś
przed trzydziestką, wylogowałaś się
z tego świata i przepadasz we mnie
jak kometa w gwiazdozbiorze eliptycznym
którejś z galaktyk Sayferta.
Miałaś rację, gdy mówiłaś, że polecę za ocean,
rano będę biedaczką, która zjada na śniadanie
orzeszki, szuka tanich sklepów spożywczych
przy Chinatown, a wieczorem chodzi w sukience
z lumpexu na przyjęcia do Wielkiego Gatsby’ego,
aby w tym czasie sprawdzić, czy tak jak jej ojciec,
nie jest przypadkiem urodzoną socjalistką.
Jako córka katoliczki i ormowca
wciąż nie wiem, kim jestem, ale wolę śpiewać
szkockie pieśni o Nancy Whisky w Aberdeen
nad Morzem Północnym i przyglądać się,
jak księżyc wschodzi nad miastem z granitu,
niż przeżuwać halibuta z czarną soczewicą
i wdawać się w pogawędki z możnymi tego świata.
Możni tego świata rozdając wizytówki
w klubie, który kiedyś był halą fabryczną
przesiąkniętą krwią i potem robotników,
opowiadali mi o tym, że w tym kraju
nie istnieje system klasowy. Pociągali mnie wtedy,
bo wyczuwałam w nich lęk, który potrafi zmniejszać
do wielkości centa, zdeklasować do roli
wietnamskiej kelnerki, która właśnie podaje
im koreczki i gdy mogłam sprawdzić,
że tak jak ja odczuwają czasem
fantomowy ból odcisków.
Czerwone liście derenia
Gdy czerwienieje dereń w moim obcym domu,
myślę o tych kobietach, które wieczorami
bez pozwolenia kleru, państwa i współwinnych
przechodziły przez ciemną bramę do gabinetów
Medyka przy Alei Wolności i modlę się z nimi o hostię
Postinoru, i śnię o Tobie, szesnastoletnia,
która z testem ciążowym chciałaś stać się lżejsza
od powietrza po tym, jak wierząca matka
wyrzuciła Cię z domu, wiedząc, że uwiódł Cię
i zapłodnił pachnący Old Spicem wujek, ksiądz;
i o Tobie Katarzyno znad Wisłoku,
która w czasie wojny błagałaś, by siódmy płód
wsiąkł razem z zakażoną krwią w klepisko stajni,
gdzie kilka tygodni wcześniej powiesił się Twój mąż;
i o Tobie, która po zbiorowym gwałcie umierałaś
w sąsiedniej sali szpitala w Lublińcu,
gdy ja zatruta rtęcią i dłońmi lekarza, wymiotowałam,
tonąc do północy w soli fizjologicznej,
aparatura piszczała jak przejście dla pieszych,
a wyparte ciało stało się moim ciałem.
Odbicia
Dla Karola Maliszewskiego
Przeczuwam wiersz, który napiszę
po pięćdziesiątym roku życia,
jeden z moich ostatnich. Jego treść
przemaglowana jak jałowa ziemia
przy klifach mierzi mnie już w snach.
Będę przebywać wtedy w Polsce
online, korzystając z google maps,
w mieście, którego nazwy nie wymówi
moja matka. Tylko woda się nie zmieni.
W jej ziemnych odbiciach wyspa Wight
będzie znikać jak wirtualni kochankowie.
I stanę się podwójnym zaprzeczeniem
polskiej kobiety z tomikami na koncie
w skrzynkach plajtujących wydawnictw.
Przyjaciele mnie opuszczą, bo nie pójdę
za nimi do udoskonalonych jaskiń lascaux.
Jak było na początku, uwierzę w moc
doskonalszą od ciała, bardziej przejrzystą,
gdy życie stanie się nagłym kliknięciem,
domeną najlepiej wyposażonych botów,
szarą-nagą-jamą w szalejącym kwarcu.