utwory / zapowiedzi książek

Człowiek na rondzie (2)

Janusz Rudnicki

Fragmenty zapowiadające książkę Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, która ukaże się w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Scha­bo­wy, ziem­nia­ki, mize­ria

Daw­no, daw­no temu, za góra­mi i rze­ka­mi był raz sobie PRL. A w nim, gdzieś u jego stóp, żyli sobie mama i dwóch jej synów, Boguś i ja, tro­chę młod­szy. Taty nie było, tata był na fron­cie, jakichś tam robót egzy­sten­cjal­nych, mama lata­ła mię­dzy jed­nym koń­cem a dru­gim i nie umia­ła ich zwią­zać. Jedy­ną atrak­cją były leje po bom­bach, gdy­by nie woj­na, nie było­by gdzie się bawić. Jedli­śmy chleb z musz­tar­dą, na deser kost­ki mag­gi, głod­ni byli­śmy tak, że raz chcie­li­śmy zjeść listo­no­sza razem z jego tor­bą, mię­so było od świę­ta.

Raz na Dzień Dziec­ka na sto­le wylą­do­wa­ły nam z kosmo­su dwa pła­skie tale­rze, a na nich kotlet, ziem­nia­ki i mize­ria. A zapach roz­niósł się od nich nie­biań­ski tak, że Boguś aż ukląkł, a ja zaraz za nim. Do kościo­ła nie musie­li­śmy cho­dzić, mie­li­śmy wła­sną Trój­cę Prze­naj­święt­szą, Bóg był w panier­ce, Syn jego z koper­kiem, a Duch Świę­ty w śmie­ta­nie. A mamie na widok nas klę­czą­cych łzy napły­nę­ły do oczu i wyszła do łazien­ki. Rzu­ci­łem się zaraz na mój, a Boguś mówi: co ty robisz? Naprzód kar­to­fle, a potem scha­bo­wy, naj­lep­sze na deser! To dla­cze­go ty tak nie robisz – zapy­ta­łem, a on powie­dział, że aż tak za mię­sem nie prze­pa­da, no to ja naprzód te kar­to­fle jadłem, całe je poły­ka­łem, żeby było szyb­ciej, i jak już je koń­czy­łem, to on mi go ukradł, ten kotlet, na swój talerz go dał, i zaczą­łem tak pła­kać, że mama wyle­cia­ła z łazien­ki, i ja krzy­cza­łem, że Boguś mi ukradł kotlet, a mama popa­trzy­ła na mój talerz, że pusty, i na jego, na kotlet i kar­to­fle na nim, a Boguś poka­zał na mnie i popu­kał się w czo­ło, i powie­dział do mamy: ja jesz­cze nie zaczą­łem, i mama mi nie uwie­rzy­ła: a kar­to­fle gdzie, też ci wziął? Nie wstyd ci kła­mać? I dosta­łem od niej po gło­wie, i za karę na dwór nie mogłem wyjść, sie­dzia­łem głod­ny i sam, i żało­wa­łem, że się od razu doro­słym nie uro­dzi­łem, tak jak mama.

Zapo­mnia­łem szyb­ko o tym Dniu Dziec­ka, to dowód na to, że czło­wiek jest z natu­ry dobry. Aż po wie­lu, wie­lu latach, w roku, w któ­rym wró­ci­łem do Pol­ski i zamiesz­ka­łem w War­sza­wie, pierw­sze­go czerw­ca tele­fon: dzień dobry, mamy dla pana dosta­wę, jest pan pod swo­im adre­sem? Ja zdzi­wio­ny, prze­cież nicze­go nie zama­wia­łem, tak, tak, pan nie, kto inny. I puka do drzwi kurier, i poda­je mi kar­ton, i kie­dy go otwie­ram, zapach roz­no­si się nie­biań­ski. I teraz tak, teraz przy­się­gam na moje scho­ro­wa­ne już kola­na, uklęk­nął­bym, Boguś, gdy­bym mógł.

Star­szym bra­tem byłem ja, ale lepiej pisać z per­spek­ty­wy ofia­ry niż kata.


Leżąc

Zare­ago­wa­łem na ogło­sze­nie Urzę­du Mia­sta, cho­dzi­ło o pra­cę w cha­rak­te­rze gar­ba ulicz­ne­go. Wzią­łem noc­ki, mniej­szy ruch. W sumie fucha, czło­wiek kła­dzie się z książ­ką na uli­cy i sobie czy­ta, prze­ry­wa wte­dy, kie­dy prze­jeż­dża po nim samo­chód, parę sekund tyl­ko, przed­nie koła, tyl­ne koła i z gło­wy. Z suva­mi gorzej, trze­ba moc­no zamknąć oczy, żeby nie wyszły, ale do tego moż­na się przy­zwy­cza­ić.

Bliź­ni po moich bokach dale­ko, ze sto metrów, więc żad­ne­go kon­tak­tu z nimi. Wita­my się, potem każ­dy na swo­je sta­no­wi­sko, na koniec zdaw­ko­we „cześć” i już, pra­ca marze­nie. No dobra, cza­sa­mi deszcz. Nie­przy­jem­nie, kie­dy pada czło­wie­ko­wi pro­sto­pa­dle na twarz, i kie­dy mokry jest cały jak szczur w kana­le, ale jakieś kosz­ty muszą być, poza tym. Poza tym bio­rę ze sobą para­sol i skła­dam go, kie­dy widzę, że coś jedzie.

Znam już wszyst­kie mar­ki samo­cho­dów, któ­re po mnie jeż­dżą, powta­rza­ją się, to miesz­kań­cy tego osie­dla. Pew­nej nocy jed­no z aut, któ­re par­ku­je w domu zaraz obok, zatrzy­ma­ło się nade mną, z okna wychy­li­ła się kobie­ta i powie­dzia­ła: pan mi strasz­nie przy­po­mi­na mego męża, kie­dy leżał w trum­nie. Roz­ba­wi­ła mnie, potem zatrzy­ma­ła się zno­wu i tak – ona na górze, a ja pomię­dzy jej przed­ni­mi i tyl­ny­mi koła­mi leżąc – zaczę­li­śmy się do sie­bie zbli­żać. Od sło­wa do sło­wa i już, zapro­si­ła mnie do sie­bie, przy­sze­dłem i zosta­łem.

Pra­ca pod domem, wycho­dzę, kła­dę się na uli­cy, wsta­ję, wra­cam, kła­dę się do łóż­ka, moż­na żyć, nie? Może coś będzie z nas, może uro­dzi. Nie piszę, że dziec­ko, bo prze­cież co kobie­ta może uro­dzić oprócz dziec­ka? I może ono, jak doro­śnie, to pój­dzie w moje śla­dy, taki rodzin­ny biz­nes powsta­nie.

Wpa­tru­ję się w gwiaz­dy. Nie, żebym aż tak za nimi prze­pa­dał, ale nie mam inne­go wyj­ścia. One jak ceki­ny na czar­nej suk­ni. Mama taką mia­ła. Wyglą­da­ła jak nie­bo w nocy. Chwa­li­łem się dzie­ciom na podwór­ku, że ma suk­nię w zło­te gwiaz­dy. To nie­spra­wie­dli­we. Że w sie­ci nic nie ginie, a w życiu wszyst­ko.

O autorze

Janusz Rudnicki

Urodzony w 1956 roku w Kędzierzynie-Koźlu na Śląsku. Pisarz i eseista. Emigrant polityczny, od 1983 roku mieszkał w Hamburgu, gdzie studiował slawistykę i germanistykę. Debiutował opowiadaniem w berlińskim „Archipelagu”. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2008 za Chodźcie, idziemy. Finalista Nagrody Literackiej Nike 2010 oraz nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia 2010 za Śmierć czeskiego psa.

Powiązania