utwory / premiery w sieci

Dziennik z podróży po życie

Małgorzata Żebrowska

Premierowe opowiadanie Małgorzaty Żebrowskiej Dziennik z podróży po życie. Prezentacja w ramach projektu „Pierwsza książka prozą 2020”.

Szó­sty tydzień

Jedziesz auto­bu­sem do pra­cy. Nic nikt nie wie, bo prze­cież dopie­ro co sama się dowie­dzia­łaś. Masz w sobie dru­gie życie. Dru­gie Życie. Zda­jesz sobie spra­wę z wagi tych słów. Nie, nie jesteś kato­licz­ką, któ­ra wią­że te rze­czy nie­ro­ze­rwal­nie z boskim cudem i świę­to­ścią życia poczę­te­go. Dla cie­bie miłość to świę­tość. A to, co ma zale­d­wie kil­ka tygo­dni, to owoc tej miło­ści, to wynik pro­stej mate­ma­ty­ki, w któ­rej jeden plus jeden rów­na się trzy – świę­ta licz­ba kom­ple­men­tar­no­ści, gwa­ran­cja, że nigdy, prze­nig­dy już nie będziesz samot­na.

Blask. Roz­sa­dza cię od środ­ka. Jedziesz i cie­szysz się, że nosisz w sobie sekret. To nic, że tak wie­le kobiet przed tobą i tak wie­le po będzie nosić ten sam sekret. Ten twój jest szcze­gól­nym, nie­po­wta­rzal­nym zlep­kiem komó­rek, dwóch róż­nych gar­ni­tu­rów DNA, któ­re spla­ta­ją się w zupeł­nie nową alfa-heli­sę. Zwy­kłe-nie­zwy­kłe, jedy­ne takie. Nowe życie.

Ósmy tydzień

Rzy­gasz. Zaczę­ło się. Jak wspa­nia­le jest wymio­to­wać nie z powo­du kaca czy zatru­cia – wymio­to­wać dla nie­go, dla tego paso­ży­ta, co chy­ba ma całe cia­ło owło­sio­ne, bo draż­ni od środ­ka twój układ pokar­mo­wy. Fan­ta­zju­jesz, by dodać sobie ani­mu­szu. Nie cho­dzisz do Bie­dron­ki, bo wszyst­ko tam śmier­dzi ci padli­ną. Nie jeź­dzisz auto­bu­sem, bo kil­ka razy ze wsty­dem wymio­to­wa­łaś na chod­ni­ku – na wido­ku. A ludzie patrzy­li na cie­bie jak na mło­dą pijacz­kę.

Rzy­gi, wiecz­ne rzy­gi. Jesteś głod­na, nie możesz nic jeść, bo się nie opła­ca – wszyst­ko i tak wra­ca led­wo prze­tra­wio­ne. Masz wyrzu­ty sumie­nia, jeśli poskar­żysz się komuś na zły los. Nie takie rze­czy mat­ka zno­si. Chud­niesz. Cera robi się zie­mi­sta, paznok­cie są mato­we, łam­li­we. Cze­kasz na kolej­ny try­mestr, by dzie­lić się rado­sną nowi­ną.

Trzy­na­sty tydzień

Mąż cię wspie­ra, jak może. Robi zaku­py, sprzą­ta, gotu­je, a ty już tyl­ko leżysz i napier­da­lasz w kla­wi­sze, łącząc się z inny­mi cię­żar­ny­mi w jed­ną wiel­ką zalęk­nio­ną gro­ma­dę cię­ża­ró­wek. Mat­ce mówisz przez tele­fon, że wciąż wymio­tu­jesz, ona na to: Och, to tak jak ja z tobą, iden­tycz­nie, no widzisz, i to po mamie masz. Szlag cię tra­fia, bo takie gada­nie nie poma­ga. Klniesz, a brat kon­sta­tu­je, że w cią­ży klnie jedy­nie pato­lo­gia. I chuj. Nie możesz już znieść tego sta­nu, któ­ry ktoś kie­dyś iro­nicz­nie nazwał bło­go­sła­wio­nym. A dzie­ciak rośnie, duży, dorod­ny, o czym dowie­dzia­łaś się od leka­rza, któ­ry za gru­be pie­nią­dze chęt­nie wysta­wi L4 – mimo że brak wska­zań. Nie są nimi upo­rczy­we wymio­ty, oj tam, oj tam – nie­jed­na je mia­ła i jakoś sobie radzi­ła. Czu­jesz się jak cho­dzą­ca poraż­ka, któ­ra nie zda­je egza­mi­nu z god­ne­go zno­sze­nia sta­nu odmien­ne­go.

Osiem­na­sty tydzień

Zaczy­na się. Cią­żo­wy nie­po­kój. Zamiast świa­tła wypeł­nia cię czar­ny kamień lęku. Bo brzu­szek za mały, bo dzie­ciak sła­bo kopie, bo gdy się prze­krę­cisz na bok, nie czu­jesz go. Bo już powin­no być coś widać po tobie, do cho­le­ry, a ty cią­gle masz figu­rę jak sprzed cią­ży. Bo cza­sem zabo­li tak dziw­nie, zakłu­je, a w zasa­dzie dla­cze­go jesz­cze do nie­go nie mówię, nie śpie­wam mu koły­sa­nek. Zła, zła mat­ka, któ­ra cią­gle narze­ka, że tak cięż­ka ta cią­ża, a prze­cież to tyl­ko wymio­ty, tyl­ko zga­ga, zadysz­ka, nic wiel­kie­go, na co trze­ba się skar­żyć. A w zamian, ach, w zamian! Rośnie pod ser­cem mały czło­wiek, któ­re­go naro­dzi­ny nie­ro­ze­rwal­nie łączą się z zale­wem wiel­kiej miło­ści.

Dwu­dzie­sty szó­sty tydzień

Jest dobrze, rewe­la­cja! Wyszłaś na spa­cer po raz pierw­szy od daw­na. Bez mdło­ści, bez zga­gi, bez palą­ce­go prze­ły­ku. Nawet nie musisz tak czę­sto cho­dzić do toa­le­ty. Imię wybra­ne, ostat­ni try­mestr. Wik­tor rośnie jak na droż­dżach, a ty już się cie­szysz, że nie­ba­wem będziesz mogła się najeść do syta.

Liście spa­da­ją z drzew, jest póź­ny paź­dzier­nik, sło­necz­ne dni tchną opty­mi­zmem. Za dwa mie­sią­ce spę­dzisz ostat­nie Boże Naro­dze­nie tyl­ko z mężem, pod wiel­ką cho­in­ką zło­ży­cie pre­zen­ty, część pew­nie już dla malusz­ka. On cału­je brzu­szek, mówi o tobie, że jesteś pięk­ną beczuł­ką, ty się cie­szysz, że będzie dobrym tatu­siem.

Na twarz wra­ca­ją ci kolo­ry. W gło­wie robi się wese­lej. Myśli wypeł­nia blon­d­wło­sy chło­piec o brą­zo­wych oczach, tłu­ściut­kim, kształt­nym ciał­ku, mądry, zdro­wy, roze­śmia­ny. Chcesz być beczuł­ką, loko­mo­ty­wą, wie­lo­ry­bem. Chcesz mu słu­żyć jak naj­le­piej. Godzisz się wresz­cie, że two­je cia­ło nie nale­ży do cie­bie. Zaczy­nasz lubić ten odmien­ny stan, a nawet odro­bi­nę rozu­miesz, dla­cze­go jest zwa­ny bło­go­sła­wio­nym.

Czu­jesz się czę­ścią tego świa­ta bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Tak, zaczy­na­ją prze­ma­wiać do cie­bie mity o synu, drze­wie, domu, zaczy­nasz odczu­wać soli­dar­ność kobiet, matek, plem­ni­ków, jaj­ni­ków. Cały świat zamknię­ty w tym samym cyklu, w któ­rym kobie­ta rodzi w bólach, lecz w zamian otrzy­mu­je miłość więk­szą niż śmierć.

Dwu­dzie­sty siód­my tydzień

Szyb­ko, szyb­ko! Ze szpi­ta­la rejo­no­we­go do kli­ni­ki. Trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Poród w toku. Jedzie­cie z mężem wła­snym samo­cho­dem, bo gdy przy­bę­dzie karet­ka z inku­ba­to­rem, może być za póź­no. Za póź­no na co? Nie zasta­na­wiasz się. Twój umysł tego nie przyj­mu­je. Ani tego, że masz roz­war­cie na osiem cen­ty­me­trów. Dziw­nym tra­fem wycią­gasz wnio­sek, że osiem to lepiej niż trzy. Lekarz ate­ista krzyk­nął „O Boże!”, gdy tra­fi­łaś ze skur­cza­mi na oddział pato­lo­gii cią­ży. To wezwa­nie nada­rem­ne odda­ło powa­gę sytu­acji.

Jedzie­cie. Po dro­dze tra­ci­cie tabli­cę reje­stra­cyj­ną, bo mąż rąb­nął w szla­ban przy przej­ściu kole­jo­wym. Trud­no. Zamy­kasz oczy i usi­łu­jesz medy­to­wać, choć nigdy tego nie robi­łaś. W razie cze­go macie zatrzy­mać się w Szpi­ta­lu Pra­skim, w poło­wie dro­gi do kli­ni­ki. W razie cze­go? Nie jesteś pew­na, sko­ro i tak rodzisz, to chy­ba nic gor­sze­go przy­tra­fić się nie może. Medy­tu­jesz. Przy­wo­łu­jesz świa­tło, któ­re kie­dyś ci się przy­śni­ło, a któ­re wte­dy połą­czy­łaś z ist­nie­niem Boga. Teraz goto­wa jesteś w nie­go uwie­rzyć. Goto­wa jesteś czoł­gać się przed nim i bła­gać, jako grzesz­ni­ca, wąt­pią­ca, nie­wier­na jak Tomasz – Boże, Boże, zrób wszyst­ko, bij, zabij, ukarz, włóż na mą gło­wę koro­nę cier­nio­wą, tyl­ko ocal, ocal jego.

Dojeż­dża­cie. Nie z tej stro­ny co trze­ba, więc idziesz przez skwer na prze­łaj, trzy­ma­jąc brzuch od dołu, jak­by to w czymś mogło pomóc. Na izbie przy­jęć awan­tu­ra, bo co to za dur­ny lekarz wysy­ła rodzą­cą do inne­go szpi­ta­la. No trud­no. Muszą się tobą zająć.

Znów zdej­mu­jesz buty, obna­żasz się, wysta­wiasz pochwę do bada­nia. Mąż krą­ży, zdez­o­rien­to­wa­ny, bo nie tak mia­ło być. Suple­men­ty, zero alko­ho­lu, żona niczym w puchu w jego ramio­nach opie­kuń­czych… a tu takie zakrzy­wie­nie rze­czy­wi­sto­ści, pomył­ka w mister­nym pla­nie, w któ­rym naj­pierw ślub, potem dziec­ko, rów­niut­ko dzie­więć mie­się­cy po majo­wej peł­ni.

No cóż. Zaka­su­je ręka­wy, zakła­da zie­lo­ny far­tuch i podą­ża za tobą. Wio­zą cię na łóż­ku, oszo­ło­mio­ną, poda­ją ace­ton, każą ście­rać mani­kiur z paznok­ci – jedy­ne­go frag­men­tu cia­ła wciąż nie­tknię­te­go przez wszech­ogar­nia­ją­ce macie­rzyń­stwo. Ście­rasz i jedziesz, po dro­dze myśląc, że kur­wa, jak w ame­ry­kań­skim seria­lu. Reszt­ki poczu­cia humo­ru trzy­ma­ją się cie­bie moc­no, gwa­ran­tu­jąc, że nie osu­wasz się, tu i teraz, w sza­leń­stwo roz­pa­czy.

Pobie­ra­ją krew. Nie leci. Jesz­cze raz. Nie leci. Igły wkłu­wa­ją się w cia­ło. Wenflon tu, wenflon tam. Skur­cze nie są jesz­cze bole­sne.

Chwi­lę póź­niej są. Boli jak jasna cho­le­ra. Mąż jest przy tobie. Szko­da ci, że jemu cie­bie szko­da. Współ­czu­jesz jemu, współ­czu­jesz sobie. Nie pytasz, dla­cze­go wy, bo kur­wa, jakie to ma zna­cze­nie. Dla­cze­go nie? Czy ktoś gwa­ran­tu­je szczę­śli­we życie w momen­cie uro­dze­nia? Nie czu­jesz się inna od wie­lu tysię­cy cier­pią­cych ludzi. Myślisz tyl­ko, że szko­da tego malu­cha. I że choć­byś ty umar­ła, zro­bisz wszyst­ko, by naro­dził się żywy.

Boli coraz bar­dziej. Dosta­jesz znie­czu­le­nie zewną­trzo­po­no­we za pięć­set kur­wa zło­tych. Ane­ste­zjo­log bar­dzo przy­po­mi­na two­je­go ojca, taki spo­koj­ny, z aurą bio­ener­go­te­ra­peu­ty. Podzi­wiasz cały per­so­nel i docie­ra do cie­bie, ile cier­pie­nia te ścia­ny widzia­ły, ile bólu i smut­ku. Nie możesz prze­stać ana­li­zo­wać. To dar, ale i prze­kleń­stwo. A może lepiej by było raz na świę­te nigdy sku­pić się tyl­ko na sobie.

Oglą­da­cie z mężem Pudel­ka, żeby nie myśleć o poro­dzie, któ­ry prze­szy­wa cię skur­cza­mi coraz czę­ściej. Nad­ra­bia­cie zna­ki zodia­ku – uff, Wik­tor będzie Wagą, a nie Kozio­roż­cem; Kozio­roż­ców nie lubi­cie. Przyj­dzie na świat rów­no trzy mie­sią­ce wcze­śniej. Jeśli przyj­dzie. Jeśli wyj­dzie z tego cało.

Tęt­no dziec­ka spa­da. Szyb­ko trans­por­tu­ją cię na salę ope­ra­cyj­ną. Modlisz się, pół­przy­tom­na, coś tam kle­cisz. Jakieś obiet­ni­ce, jakieś na zasa­dzie: Będę dobra, Panie Boże, będę dobra. Tyl­ko zostaw go przy mnie, pro­szę. Naiw­ne myśle­nie, że Bóg, czy cokol­wiek, co tam gdzieś być może jest, poła­si się na tanie nego­cja­cje.

Na sali jesteś przy­tom­na, znie­czu­le­nie zadzia­ła­ło tyl­ko miej­sco­wo. Cza­sem słab­niesz, znów rzy­gasz. Sie­dem­dzie­sią­ty siód­my raz. Nie wia­do­mo po co liczysz wszyst­kie. Może to sza­leń­stwo, a może chęć upo­rząd­ko­wa­nia świa­ta, któ­ry zatrzy­mał się w miej­scu, obró­cił się wie­le razy, wrzu­cił we wszech­po­chła­nia­ją­cą czyn­ność two­rze­nia nowe­go czło­wie­ka, by wypluć cię jako mat­kę zupeł­nie nie­przy­go­to­wa­ną na powi­ta­nie rów­nie nie­go­to­we­go dziec­ka.

Po dłu­gim cza­sie – może dwa­dzie­ścia minut, może cała wiecz­ność – wyj­mu­ją z two­jej maci­cy two­je dziec­ko. Nie pła­cze. Nastę­pu­je naj­gor­sza minu­ta two­je­go życia. Nikt nie mówi nic do cie­bie, lekar­ki wyda­ją dys­po­zy­cje. Szum maszyn zagłu­sza ich roz­mo­wy.

– Żyje? – pytasz, a to pyta­nie wyma­ga naj­wię­cej odwa­gi. Żad­ne inne nie było w two­im życiu tak trud­ne, o żad­ną inną odpo­wiedź się tak nie bałaś.

– Żyje, a co ma nie żyć! – z wiel­ką ener­gią, o czwar­tej nad ranem, odpo­wia­da jed­na z pie­lę­gnia­rek. Będziesz jej za to wdzięcz­na do koń­ca życia.

Po chwi­li poka­zu­ją ci go. Nie jest tłu­sty. Nie ma uro­czych dołecz­ków. Jest chu­dy, wyglą­da jak mysi nowo­ro­dek. Oczy ma otwar­te, kolo­ru gra­na­to­wej czer­ni. Patrzy zdzi­wio­ny – tak to odbie­rasz. Nie ma kon­tak­tu skó­ra do skó­ry, nie ma tule­nia. Pozwa­la­ją ci dotknąć jego policz­ka i natych­miast go zabie­ra­ją.

Zosta­jesz sama z wiel­ką dziu­rą. Z bra­kiem, któ­ry boli. Z raną, któ­ra nigdy się nie zagoi. Z żało­bą po zdro­wym dziec­ku. Z żalem za stra­co­ną cią­żą. Tych trzech mie­się­cy nie nad­ro­bi­cie. Nigdy. To już wiesz, lecz nie masz poję­cia, że to dopie­ro począ­tek wal­ki. Nie lubisz wiel­kich słów, ale bez żad­nej prze­sa­dy – za moment będziesz wal­czyć o życie.

Dzień pierw­szy

Mówi­li ci, że zaśniesz, jak tyl­ko dotrzesz na salę poope­ra­cyj­ną. Że leki zadzia­ła­ją. Po kil­ku­na­stu godzi­nach rodze­nia, po ope­ra­cji, wypeł­nio­na bólem i stra­tą, nie możesz zasnąć. Jesteś sama, za towa­rzy­stwo masz dźwię­ki maszyn i nie­po­kój, któ­ry każe ci wkła­dać pięść do ust. W koń­cu osu­wasz się w sen. Śnisz o tym, że jesteś w cią­ży, że wszyst­ko jest dobrze. Budzisz się po pół­go­dzi­nie. Wiesz już, że tym razem kosz­mar jest jawą, a sen ułu­dą. Boli coraz moc­niej, znie­czu­le­nie pusz­cza. Umie­rasz z nie­po­ko­ju – tym razem dokład­nie rozu­miesz, co zna­czy, gdy czło­wiek czu­je oddech śmier­ci, któ­ry mie­sza mu w gło­wie, pozo­sta­wia­jąc w niej tyl­ko czerń, z palą­cym się gdzieś w odda­li wątłym ogni­kiem nadziei.

Przy­cho­dzi mąż. Uśmiech­nię­ty. W jego oczach widzisz oce­an miło­ści. Przy­no­si maskot­kę, któ­rej od tej pory będziesz powie­rzać łzy i uści­ski prze­zna­czo­ne dla syna.

Pytasz znów:

– Żyje?

– Żyje.

– Nie żar­tu­jesz? – po chwi­li rozu­miesz absurd tego pyta­nia: ubaw po pachy, okła­my­wać mat­kę swo­je­go dziec­ka w tej osta­tecz­nej kwe­stii.

– Żyje, wszyst­ko jest w porząd­ku – pod­ko­lo­ry­zo­wał.

Oczy ma pod­krą­żo­ne. Chył­kiem wci­ska się na chwi­lę do sali poope­ra­cyj­nej, już za nim sły­szysz głos nie­za­do­wo­lo­nej salo­wej.

Mija dwa­na­ście godzin od poro­du przez cesar­skie cię­cie. Dosta­jesz jakieś nie­zja­dli­we kle­iki, ale jesz, zdzi­wio­na, że masz ape­tyt. Ata­wi­stycz­nie pra­gniesz się uzbro­ić, odży­wić na zapas, by cia­ło nie odmó­wi­ło pomo­cy, gdy przyj­dzie pora zająć się dziec­kiem. Boli jak cho­le­ra, krew z cie­bie ciek­nie litra­mi. Połóg to zawsze krew, pot i łzy, ale też dziec­ko tuż obok. Ty masz wszyst­ko prócz naj­waż­niej­sze­go.

Jedziesz na wóz­ku na oddział inten­syw­nej tera­pii nowo­rod­ka, win­dą, wraz z dwie­ma wystra­szo­ny­mi prak­ty­kant­ka­mi. Nikt nic nie mówi o sta­nie dziec­ka. Nie wiesz, co cię cze­ka, ale bar­dzo chcesz go zoba­czyć – poli­czyć palusz­ki u rączek i nóżek, spoj­rzeć raz jesz­cze w jego oczy. Prze­pro­sić.

Wcho­dzisz na oddział. Od pro­gu ude­rza cię zapach ste­ryl­nej czy­sto­ści. Cisza per­so­ne­lu i huk maszyn odmie­rza­ją­cych czyn­no­ści życio­we naj­mniej­szych pacjen­tów.

Oto i on – w izo­lat­ce. W naj­cięż­szym sta­nie. W naj­bar­dziej spe­cja­li­stycz­nym z inku­ba­to­rów, z milio­nem rurek, w któ­rych gubi się jego brą­zo­we cia­ło. Pani ordy­na­tor mówi, że tro­chę się poobi­jał, gdy pró­bo­wał się wydo­stać z kana­łu rod­ne­go, w któ­rym się nie­szczę­śli­wie zakli­no­wał. Dwa punk­ty w ska­li Apgar, jeden za led­wo biją­ce ser­ce, dru­gi za jakiś mniej istot­ny z para­me­trów życio­wych, nie pamię­tasz jaki. Dwó­ja z egza­mi­nu wystar­cza, by prze­szedł do kolej­ne­go eta­pu nie­ła­twej rekru­ta­cji.

Dwa wyle­wy krwi do mózgu zasi­ni­ły jego czasz­kę. Oczy ma zakry­te, by nie­bie­skie świa­tło leczą­ce go z żół­tacz­ki nie znisz­czy­ło ich deli­kat­nej struk­tu­ry. Nie ma bro­da­wek sut­ko­wych, jesz­cze się nie wykształ­ci­ły. W ręce, cie­niut­kie jak kred­ki, wkłu­to mu milion wenflo­nów. Prze­zro­czy­ste cia­ło niczym ala­ba­ster ujaw­nia siat­kę naczyń krwio­no­śnych. Maszy­na wypeł­nia płu­ca życio­daj­nym tle­nem. Mały chło­piec sam nie oddy­cha. Trzy­ma się życia jed­ną nitecz­ką.

Nie pła­czesz. To nie jest miej­sce ani czas na płacz. Zasy­pu­jesz lekar­ki tysią­cem pytań, na któ­re nie dosta­niesz żad­nej odpo­wie­dzi. To nie szpi­tal w Leśnej Górze, tu nie wyli­czą za pomo­cą zaawan­so­wa­nych algo­ryt­mów powsta­łych w gło­wie sce­na­rzy­sty, jakie Wik­tor ma szan­se.

Twój syn. Tak, poko­cha­łaś go od razu. Zale­wa­ją cię miłość i wyrzu­ty sumie­nia. I zachwyt nad dziel­nym chłop­cem, któ­ry tak bar­dzo chce żyć.

Dzień siód­my

Syn nadal nie oddy­cha. Codzien­nie obo­wią­zu­je ten sam rytu­ał. Od paru dni jesteś w domu, bo nie ma sen­su trzy­mać mat­ki na oddzia­le przez naj­bliż­sze kil­ka mie­się­cy. Jesz ogrom­ne ilo­ści jedze­nia i wciąż chud­niesz. W tym cza­sie nie obo­wią­zu­je jesz­cze rywa­li­za­cja pole­ga­ją­ca na tym, że kobie­ty prze­ści­ga­ją się w tem­pie doj­ścia do for­my po cią­ży. Ty z pew­no­ścią wygra­ła­byś każ­dą rywa­li­za­cję, bo po tygo­dniu twój brzuch jest nie­mal pła­ski.

Jesteś w domu, rano budzisz się, budzisz męża dźwię­kiem lak­ta­to­ra. To two­je zada­nie – zapew­nić syno­wi mle­ko. Nie pije jesz­cze, lecz trze­ba je dowo­zić na oddział, bo w każ­dej chwi­li może się przy­dać. Bar­dzo cię cie­szysz, że cho­ciaż tak możesz pomóc – ocie­plić jego deli­kat­ne wnętrz­no­ści mat­czy­nym mle­kiem, zadość­uczy­nie­niem za przed­wcze­sną eks­mi­sję. Dosta­nie je na dniach, po kro­pel­ce, son­dą do swo­je­go malut­kie­go żołąd­ka.

Mąż zawo­zi mle­ko w dro­dze do pra­cy. Codzien­nie ósma dzie­sięć dzwo­ni do cie­bie. Z jed­ną, tą samą infor­ma­cją: „Żyje”.

Potem jedziesz na oddział auto­bu­sem. Tym, w któ­rym kie­dyś, w zeszłym życiu, sto lat temu, cie­szy­łaś się, że świe­cisz. Świa­tło zga­sło, a cała ener­gia wciąż jest przy inku­ba­to­rze, przy sta­no­wi­sku numer sie­dem na oddzia­le inten­syw­nej tera­pii nowo­rod­ka. Każ­da myśl i każ­da emo­cja, każ­dy nie­po­kój i cała nadzie­ja zgro­ma­dzo­na wokół ciał­ka wagi piór­ko­wej – kilo­gra­ma dwie­ście wybit­nej woli życia.

Tego dnia dowia­du­jesz się, że dziec­ko cze­ka ope­ra­cja ratu­ją­ca życie. Czy się zga­dza­cie? Nie macie wyj­ścia. Pod­pi­su­je­cie zgo­dę na ope­ra­cję, na inter­wen­cję chi­rur­gicz­ną. Mikro­sko­pij­ne ser­ce syna potrze­bu­je pomo­cy. Syn nadal nie oddy­cha. Naj­prost­sza czyn­ność, nad któ­rą zwy­kle się nie zasta­na­wiasz, dla nie­go wła­śnie jest wyzwa­niem. Płu­ca dziec­ka wykształ­ca­ją się dopie­ro oko­ło ósme­go mie­sią­ca życia pło­do­we­go. Przed­wcze­sny poród nie tyl­ko skut­ku­je bra­kiem roz­kosz­nych fał­dek, lecz przede wszyst­kim zabie­ra szan­se na har­mo­nij­ny roz­wój.

By mógł oddy­chać, trze­ba go pociąć. W tej naj­prost­szej czyn­no­ści potrze­bu­je pomo­cy.

Dzień ósmy

Po ope­ra­cji. Bli­zna cią­gnie się przez całe plec­ki, któ­re są wiel­ko­ści spo­re­go port­fe­la. Od tej pory nazy­wa­cie go „Wiedź­min”, doda­je­cie i sobie, i jemu ani­mu­szu, bo wie­cie już, że z was dwoj­ga zro­dził się praw­dzi­wy boha­ter. Jest dobrze. Ope­ra­cja doko­na­ła tego, cze­go mia­ła doko­nać. Lecz syn nadal nie oddy­cha.

Dzień pięt­na­sty

Nie oddy­cha. Odcią­gasz mle­ko, dosta­je je rur­ką przez nos, rośnie jak na droż­dżach. Codzien­nie więk­szy, a u tak małe­go dziec­ka zmia­ny są widocz­ne gołym okiem. Cią­gle jest intu­bo­wa­ny, oddy­cha za nie­go maszy­na. Zaczy­nasz się nie­po­ko­ić.

Dzień dwu­dzie­sty

Wkur­wiasz się. No bo jak to tak, tyle dni, a on wciąż nie zała­pał, że aby żyć, musi oddy­chać? Może te lekar­ki się nie zna­ją, może już war­to zary­zy­ko­wać, zro­bić coś. Odcią­ga­nie mle­ka nie wystar­cza, żebyś czu­ła się potrzeb­na. Dzwo­nisz po leka­rzach, do ojca ane­ste­zjo­lo­ga, i do papie­ża byś zadzwo­ni­ła, i do pre­zy­den­ta, jeśli wie­rzy­ła­byś, że to pomo­że. Kon­sul­tu­jesz, roz­ma­wiasz, trzy­masz się każ­de­go zda­nia, któ­re nie­sie ze sobą nadzie­ję, cze­piasz się słó­wek, dywa­gu­jesz. Inne dzie­ci zaczy­na­ją oddy­chać, po kolei prze­cho­dzą na CPAP – sys­tem wspo­ma­ga­nia odde­chu, a ten twój leni­wiec tyl­ko je, je, je… Mówisz do nie­go, śpie­wasz mu, prze­ko­nu­jesz, wciąż stę­sk­nio­na za jego małym cia­łem, od któ­re­go oddzie­la cię bez­dusz­na szy­ba maszy­ny. Nie wiesz, czym jest przy­jem­ność kar­mie­nia pier­sią, dla cie­bie łączy się już na zawsze z poły­ka­niem cie­płych łez i z dźwię­kiem lak­ta­to­ra, któ­ry bole­śnie cią­gnie bro­daw­ki. Byle wię­cej mle­ka, bo kie­dyś się skoń­czy, a jemu będzie potrzeb­ne. Niech tyl­ko zacznie oddy­chać, niech prze­sta­nie się ocią­gać. Tęsk­no­ta roz­ry­wa ci ser­ce, robi z nie­go mia­zgę, któ­rą skła­dasz napręd­ce w organ miło­ści, gdy tyl­ko widzisz swo­je­go boha­te­ra.

Dzień dwu­dzie­sty szó­sty

Nie oddy­cha. Tego dnia po raz pierw­szy kocha­cie się z mężem. Nie jest to ten dzi­ki seks mat­ki-sami­cy alfa, któ­ra cze­ka cier­pli­wie na naro­dzi­ny pier­wo­rod­ne­go syna. Nie jest to rado­sne świę­to miło­ści, pod­czas któ­re­go obo­je cele­bru­je­cie sie­bie. To seks pocie­sze­nia, to miłość z roz­pa­czy. Taka, w któ­rej pra­gniesz znik­nąć, powró­cić do łona mat­ki, do bez­pie­czeń­stwa, któ­re zabra­no ci na zawsze.

Dzień trzy­dzie­sty

Pró­bu­ją go odłą­czyć od maszy­ny. Zaczy­na oddy­chać na spo­rej daw­ce tle­nu wtła­cza­ne­go do płuc przez sys­tem wspo­ma­ga­ją­cy oddy­cha­nie – masecz­kę, któ­ra pod ciśnie­niem wpusz­cza przez nos życio­daj­ną mie­szan­kę tle­nu i azo­tu. Zała­pał, o co w tym cho­dzi. Pory­cza­łaś się z wra­że­nia.

Dzień czter­dzie­sty pią­ty

Oddy­cha, nie oddy­cha, oddy­cha, nie oddy­cha. Sło­wo „satu­ra­cja” to świę­tość. Płu­ca muszą nauczyć się spo­so­bu na to, by sta­le być wysy­co­ne w odpo­wied­nim stop­niu. Tym­cza­sem Wik­tor wciąż notu­je spad­ki. Dopó­ki tak będzie, nie zacznie jeść samo­dziel­nie i nie wyj­dzie do domu.

Ty przy­wy­kłaś już do pew­ne­go ryt­mu – rano odcią­gasz mle­ko, część mro­zisz, część dajesz mężo­wi, on zawo­zi na oddział. Mle­ko tra­ci swój żół­ty kolor sia­ry, jest coraz bar­dziej bia­łe, nie­mal prze­zro­czy­ste. Zawie­si­łaś się w bez­cza­sie, któ­ry cały jest cze­ka­niem. Przy­zwy­cza­iłaś się, to dziw­ne macie­rzyń­stwo jest jedy­nym, jakie dane było ci poznać. Jest, jak jest.

I ból, i roz­pacz mogą stać się chle­bem powsze­dnim. Wymie­sza­ne z nadzie­ją – sta­ją się nie­mal zno­śne.

Dzień czter­dzie­sty siód­my

Praw­dzi­we świę­to. Twój syn został ci uro­czy­ście prze­ka­za­ny w ramio­na. Ostroż­nie bie­rzesz jego deli­kat­ne cia­ło, nie chcąc go uszko­dzić – nie nacią­gnąć rurek od CPAP‑u, nie spra­wić mu bólu. Pie­lę­gniar­ka asy­stu­je ci w tych ostroż­nych, drżą­cych ruchach, wpra­wio­na bar­dziej od cie­bie w obsłu­gi­wa­niu naj­kruch­szych pacjen­tów. Z wra­że­nia zapo­mi­nasz o odde­chu. I on zapo­mi­na, natych­miast tra­cąc satu­ra­cję.

Lecz ta chwi­la już zawsze zosta­nie w two­jej pamię­ci, a dotyk i cie­pło aksa­mit­ne­go cia­ła będą ogrze­wać cię dłu­go w nocy.

Skó­ra do skó­ry – tule­nie, naj­bar­dziej natu­ral­na rzecz pod słoń­cem, dla każ­dej mat­ki, każ­de­go ssa­ka – dla cie­bie jest nie­zwy­kłym prze­ży­ciem.

Dzień pięć­dzie­sią­ty dru­gi

Kry­zys. Na kory­ta­rzu zacze­pia cię ordy­na­tor­ka, tłu­ma­cząc, że „sami nie wie­dzą, cze­mu Wik­tor nie oddy­cha”. To jed­no zda­nie wypo­wie­dzia­ne w gów­nia­ny, pod­ły listo­pa­do­wy dzień ścią­ga cię na samo dno. A tak dziel­nie się trzy­ma­łaś. Bo jak to tak, oni nie wie­dzą? Może nigdy już nie będzie oddy­chał, może umrze, ani razu nie zaznaw­szy życia na zewnątrz szkla­nej trum­ny?

Jedzie­cie do domu samo­cho­dem, mil­czy­cie. Pła­czesz bez­gło­śnie, poły­kasz łzy, za szy­bą leje deszcz. Morze łez już wyla­łaś, lecz wiesz, że nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia, bo one wszyst­kie są po coś, póki jest nadzie­ja. Tego dnia wyjąt­ko­wo trud­no ci się jej trzy­mać. Całe szczę­ście, że mąż znów powta­rza, jak­by wie­dział coś wię­cej: wszyst­ko będzie dobrze, zoba­czysz, wszyst­ko będzie dobrze. Cho­wa cię w swo­ich ramio­nach, kła­dzie na łóż­ko w ubra­niu. Zasy­piasz od razu, zmę­czo­na do gra­nic. Sen bez marzeń, głę­bo­ki jak stud­nia, przy­no­si wytchnie­nie.

Dzień sześć­dzie­sią­ty pierw­szy

Minę­ły rów­no dwa mie­sią­ce. Syn naresz­cie zaczął oddy­chać, jest o jed­no oczko bli­żej wyj­ścia do domu. Już nie łudzisz się, że wyj­dzie na Boże Naro­dze­nie, lecz cie­szysz się mimo wszyst­ko, że awan­so­wał na oddział pato­lo­gii nowo­rod­ka. Ozna­cza to przede wszyst­kim, że minął stan zagro­że­nia życia. Po dwóch mie­sią­cach możesz ode­tchnąć, wciąż jed­nak nie do koń­ca peł­ną pier­sią. Pozo­sta­niesz nie­spo­koj­na tak dłu­go, jak dłu­go syn będzie spę­dzał całe dnie tak dale­ko od cie­bie.

Prze­wi­jasz go po raz pierw­szy – po raz pierw­szy prze­wi­jasz dziec­ko. Zosta­jesz zru­ga­na przez jed­ną z pie­lę­gnia­rek za brak wpra­wy i wyobraź­ni. Trud­no. I tak pierw­sza kupa syna wyda­je się pach­nieć lepiej niż słyn­ne per­fu­my Cha­nel numer pięć.

Dzień sześć­dzie­sią­ty dru­gi

Wigi­lia. I pre­zent – pierw­szy raz może­cie z mężem obo­je czu­wać przy łóżecz­ku przy­po­mi­na­ją­cym gigan­tycz­ną mydel­nicz­kę. Przy­zwy­cza­ili­ście się już do sta­łej wymia­ny – jed­no dziec­ko: jeden rodzic. Ze wzglę­dów bez­względ­nych, epi­de­mio­lo­gicz­nych.

Przy­tu­la­cie się, patrząc na śpią­ce­go syna. To są dobre świę­ta. Wspól­ne – mimo wszyst­ko.

Dzień sześć­dzie­sią­ty ósmy

Ostat­nie­go dnia tego roku to on wam spra­wia pre­zent. Wasz syn po raz pierw­szy pije mle­ko z butel­ki. Trzy­masz ją w ogrom­nym napię­ciu, boisz się, że nie podo­ła trud­nej czyn­no­ści – oddy­cha­niu i poły­ka­niu naraz. Daje radę. Wybie­gasz ze szpi­ta­la jak na skrzy­dłach. Będzie dobrze. Będzie dobrze, powta­rzasz tym nie­wie­lu zna­jo­mym, któ­rzy wie­dzą, że two­je dziec­ko już daw­no jest na świe­cie, i któ­rzy skła­da­ją wam teraz naj­lep­sze życze­nia nowo­rocz­ne. Będzie dobrze, szep­czesz do ucha męża, gdy oglą­da­cie fajer­wer­ki. Ośmie­la­cie się po raz pierw­szy obie­cać sobie, że jak już będzie dobrze, kie­dyś, w innej rze­czy­wi­sto­ści, dacie Wik­to­ro­wi sio­strę. Niech on tyl­ko rośnie zdro­wo, niech się wytłu­ści, niech się w życiu wymo­ści. Niech odkar­mi się i wra­ca do domu. Niech już będzie z wami, na zawsze, bez tych wszyst­kich ludzi, bez wiecz­ne­go pisku maszyn i reguł, według któ­rych mło­da rodzi­na w jed­nym pomiesz­cze­niu to luk­sus i wyją­tek.

Dzień sie­dem­dzie­sią­ty dru­gi

– Ale pani wie, że ma pani cięż­ko cho­re dziec­ko – znów zosta­łaś zaata­ko­wa­na pyta­niem, któ­re roze­rwa­ło ci ser­ce. Tak, wiem, masz ocho­tę powie­dzieć, tutaj nie da się o tym zapo­mnieć. Wik­tor z jakichś powo­dów zbyt wol­no się przy­sto­so­wu­je do życia bez wspo­ma­ga­ne­go odde­chu. Jego twarz wykrzy­wia gry­mas. Ty czu­jesz, że on cier­pi, dopo­mi­nasz się uwa­gi. Wiesz, że coś jest nie tak.

Jed­nak kolej­ne lekar­ki każą cze­kać. Pie­lę­gniar­ki wciąż cię naga­bu­ją w spra­wie tego, co jadasz. Kupę jadam, ze sma­kiem – masz ocho­tę powie­dzieć, gdy kolej­na z nich łączy wzdę­cia syna z hipo­te­tycz­nie nie­zdro­wym pokar­mem. Masz dość pytań o lak­ta­cję, masz dość oddzia­łu, tego, że nie możesz odpo­wie­dzieć nie­grzecz­nie, z oba­wy, że odbi­je się to na dziec­ku. Tęsk­nisz za nim i jesteś wście­kła na to, że to nie ty wsta­jesz do nie­go w nocy, tyl­ko obca baba. Cza­sem miła, cza­sem wred­na, ale obca – obce ręce go prze­wi­ja­ją, kar­mią, obcy głos uspo­ka­ja go w nocy. Ty spę­dzasz tyle cza­su przy jego łóżecz­ku, ile to moż­li­we, ale jesteś już cho­ler­nie, cho­ler­nie zmę­czo­na. Ile byś dała za nie­prze­spa­ne noce, za krzy­ki dziec­ka o czwar­tej nad ranem… Twój syn wciąż jest za sła­by na płacz, kwi­li led­wie, a ustecz­ka wygi­na w bole­snej skar­dze.

Dzień sie­dem­dzie­sią­ty trze­ci

Oko­ło osiem­na­stej zosta­je pod­ję­ta decy­zja o trans­por­cie na cito do inne­go szpi­ta­la. Oddział chi­rur­gii dzie­cię­cej już jest poin­for­mo­wa­ny o przy­by­ciu jed­ne­go z naj­mniej­szych pacjen­tów. Chłop­czyk o wadze nowo­rod­ka wła­śnie prze­cho­dzi kolej­ne wro­ta, za któ­ry­mi może go spo­tkać śmierć.

Mia­łaś rację – cier­piał. Nikt cię nie słu­chał. Mat­ka na oddzia­le ma zada­nie słu­żeb­ne, nie opi­niu­ją­ce. Wik­tor ma obu­stron­ną prze­pu­kli­nę mosz­no­wą, wszyst­kie jeli­ta prze­do­sta­ły się przez cien­kie powło­ki cia­ła do mosz­ny. Na oddzia­le chi­rur­gii w szpi­ta­lu, któ­ry przy­po­mi­na strasz­ne domo­stwa z krwa­wych hor­ro­rów, two­im synem zaj­mu­ją się tro­skli­wi leka­rze. Zapra­sza­ją do ciem­nej piw­ni­cy na USG – nie­siesz syna w ramio­nach. Wyglą­da jak maleń­kie bóstwo, cier­pli­wy, cichy, o wiel­kich oczach. Dowia­du­jesz się, że lada moment może mieć mar­twi­cę jelit. A to ozna­cza, co ozna­cza – lekarz nie musi mówić tego gło­śno.

Ope­ra­cja. Cze­ka­cie w napię­ciu. Dwie godzi­ny. Trwa­ją jak wiecz­ność. W koń­cu wycho­dzą dwaj chi­rur­dzy w kolo­ro­wych czep­kach, tacy przy­jaź­ni dzie­ciom. Po szyb­ko­ści i rodza­ju ich cho­du, po minie, po gesty­ku­la­cji osą­dzasz, że chy­ba wszyst­ko się uda­ło.

I tak jest. Syn prze­żył ope­ra­cję, szyb­ko zaczął oddy­chać po roz­in­tu­bo­wa­niu. Syn wojow­nik, syn – król afry­kań­ski z gigan­tycz­ny­mi jądra­mi. Żar­tu­je­cie z mężem. Opa­da napię­cie. Czu­wa­cie przy jego łóż­ku jesz­cze dłu­go w nocy, dopó­ki pie­lę­gniar­ki grzecz­nie nie dora­dzą, byście poszli się wyspać.

Dzień osiem­dzie­sią­ty dzie­wią­ty

Naresz­cie! Po kolej­nych dniach „raz lepiej, raz gorzej”, po wie­lo­krot­nie powta­rza­nym „ja dłu­żej nie wytrzy­mam”, syn, zawi­nię­ty w tysiąc kafta­ni­ków, kom­bi­ne­zo­nów, bodzia­ków, skar­pe­tek i cza­pe­czek, w zim­ny stycz­nio­wy dzień zosta­je wam odda­ny do domu.

Tam cze­ka na nie­go naj­pięk­niej­szy poko­ik, któ­re­go stro­je­nie było jak stro­je­nie ołta­rza przed przy­by­ciem świę­tej figu­ry. Jego łóżecz­ko wypeł­nia tysiąc masko­tek, hafto­wa­ną pościel pra­su­jesz kil­ka razy. W szu­fla­dach cze­ka wie­le kom­ple­tów ciusz­ków. Wie­le razy wyobra­ża­łaś sobie sce­nę jego powro­tu do domu. Jed­nak żad­ne wyobra­że­nie nie było tak pięk­ne jak rze­czy­wi­stość, któ­rej teraz doświad­czasz. Zapach syna, dotyk, całe jego cia­ło, jego pięk­na twarz, jego ręce wznie­sio­ne w geście zwy­cię­stwa – to wystar­cza, byś czu­ła się naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie.

Potem

Czu­wasz przy synu na zmia­nę z mężem, wciąż bojąc się, czy nie powró­cą bez­de­chy. Trzy­masz go na brzu­chu, by zła­pał twój rytm oddy­cha­nia. Śpisz i nie śpisz, z wra­że­nia, z emo­cji. Dosta­łaś wszyst­ko to, co zwy­kła mat­ka, z dodat­kiem spo­re­go opóź­nie­nia i nie­ma­łe­go cier­pie­nia.

Nic to, trze­ba żyć. Trze­ba iść dalej, bo przy­go­da dopie­ro się zaczy­na. Małe dziec­ko, mały kło­pot – gdy ktoś to mówi, macie ocho­tę mu przy­ło­żyć lub uśmie­cha­cie się pod nosem.

Po dwóch tygo­dniach mąż budzi cię prze­ję­ty. Na klat­ce pier­sio­wej trzy­ma syna pogrą­żo­ne­go w bło­gim śnie. Mężo­wi się śni­ło, że Wik­tor prze­mó­wił: „Tato, bałem się, że nie zdą­żę stam­tąd wró­cić”.

Pła­cze­my. Pierw­szy raz obo­je. Ryczy­my, łzy leją się stru­mie­nia­mi, sta­ra­my się nie obu­dzić syna.

My też się bali­śmy. Całe szczę­ście to już koniec podró­ży po życie.

O autorze

Małgorzata Żebrowska

Urodzona w 1981 roku. Laureatka Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu (2019), miłośniczka Andaluzji, dobrego życia i wolności.

Powiązania

Nie zawsze i nie wszystko musi być dobrze

wywiady / o książce Małgorzata Żebrowska Maria Krzywda

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Żebrow­skiej z Marią Krzyw­dą, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Wszyst­ko dobrze, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 7 mar­ca 2022 roku.

Więcej