utwory / premiery w sieci

Garamore

Krystyna Czarnecka

Premierowa proza Krystyny Czarneckiej Garamore. Wyróżnienie w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.

2
Śmierć przy­szła o szó­stej rano. Minę­ła śpią­ce­go jak nie­mow­lę Stycz­kę i sklep. Din­go, pies Celi­ny Maszyń­skiej, miesz­ka­ją­cej naprze­ciw­ko skle­pu, naj­pierw krót­ko zasko­wy­tał i zaraz jego poję­ki­wa­nie prze­szło w wil­cze wycie. Wszy­scy w Baj­glu Dol­nym wie­dzie­li, że Din­go nigdy nie wyje na próż­no. Miał jede­na­ście lat i jed­no oko, dla­te­go wie­dział i widział wię­cej niż baj­glow­skie psy razem wzię­te. Led­wie przej­mu­ją­cy głos objął wzgó­rze pół­ko­lem, a już po dru­giej stro­nie góry wieś powta­rza­ła: to tyl­ko kwe­stia cza­su, kogo śmierć tra­fi. Maszyń­ska, rówie­śnicz­ka Din­go w psich latach mno­żo­nych przez sie­dem, usi­ło­wa­ła prze­ku­pić psa reszt­ka­mi skwar­ków z nie­dziel­nej kola­cji, wie­rząc, że tym samym prze­ku­pi i los, gdy pies ucich­nie. Ale Din­go wył, lek­ce­wa­żąc kury wyja­da­ją­ce mu z miski.

Śmierć minę­ła Ron­do Gier­ka, potem kaplicz­kę, w Naskier­kach skrę­ci­ła w lewo, by obejść górę dooko­ła. Zży­ma­jąc się jak zwy­kle na opusz­czo­ne domo­stwa, wyce­lo­wa­ła w Pustel­ni­ka.

Pustel­nik napluł w obie gar­ście, roz­tarł i chwy­cił moc­no mio­tłę dra­pa­kę z brzo­zo­wych gałą­zek, któ­rą na wio­snę zro­bił mu Janek Kar­pa. Mio­tła była zuży­ta z jed­nej stro­ny pra­wie po pierw­sze dru­cia­ne wią­za­nie. Pustel­nik zamia­tał bowiem tak, jak pisał: kur­sy­wą. Pochy­lił się w pra­wo, lek­ki wie­trzyk pod­wie­wał spód­ni­cę z cien­kiej, żół­tej baweł­ny okrę­co­nej wokół bio­der i od razu osu­szał pot na nagim tor­sie. Powie­trze, mimo wcze­snej pory, było już cie­płe i wil­got­ne; sunę­ło od zwrot­ni­ka, ale Pustel­nik o tym nie wie­dział. Czter­dzie­ści lat wcze­śniej jak nie­ja­dal­ne grzy­by po desz­czu wyro­sły na wsi słu­py ener­ge­tycz­ne, trzy­dzie­ści lat potem ante­ny sate­li­tar­ne niczym huby na pusta­kach i cegłach, ale jego gospo­dar­stwo wciąż pozo­sta­wa­ło w stre­fie suszy. Wsta­wał o świ­cie, kładł się spać o zmierz­chu, mył się przy stud­ni – dość dale­ko, by jej nie zanie­czy­ścić, a pro­gno­zę pogo­dy odbie­rał we wła­snych kościach. Ze wszyst­kich wyna­laz­ków cenił tyl­ko dłu­go­pis i papier. Od cza­su do cza­su kupo­wał w mia­stecz­ku zeszyt w krat­kę, by zapi­sy­wać myśli, a listo­nosz zosta­wiał mu na pro­gu codzien­ną gaze­tę. Pustel­nik prze­glą­dał pra­sę w porze obia­do­wej: czy­tał nagłów­ki, cza­sa­mi zda­rza­ło mu się zer­k­nąć pobież­nie na jakiś arty­kuł czy zdję­cie. Nie inte­re­so­wa­ło go, czy świat jesz­cze ist­nie­je ani w jaki spo­sób. Wystar­czy­ło mu to, co miał przed oczy­ma: wła­sny dom, stud­nię, sta­re, nisko­pien­ne jabło­nie, zagon tru­ska­wek, płot z krzy­wa­wych paty­ków, pole kuku­ry­dzy. Gaze­tę z poprzed­nie­go dnia dzie­lił rano na trzy nie­rów­ne czę­ści, jed­ną wyko­rzy­sty­wał nad wia­drem po zała­twie­niu wła­snej potrze­by, dru­gą do roz­pa­la­nia w pie­cu, trze­cią roz­kła­dał na świe­żo umy­tej pod­ło­dze, by od razu nie zadep­tać desek. Po poran­nej toa­le­cie brał się za opo­rzą­dza­nie dobyt­ku, do któ­re­go nale­ża­ła i jezd­nia. Czte­ry lata wcze­śniej oddał na nią z bólem pas zie­mi prze­cho­dzą­cy przez jego pole. Przez rok bro­nił ojco­wi­zny jak lew – sam jeden stał z widła­mi prze­ciw­ko współ­miesz­kań­com, któ­rzy go nacho­dzi­li cały­mi rodzi­na­mi, pro­si­li i tłu­ma­czy­li, żeby zie­mię oddał, bo nie może być ich Baj­giel w dwu­dzie­stym pierw­szym wie­ku niczym nie­upie­czo­ne cia­sto przy­cze­pio­ne do głów­nej dro­gi, w któ­rym grzę­zną po desz­czu i w któ­rym brną zimą, żeby odgar­nąć śnieg dooko­ła góry i na zakrę­tach posy­pać popio­łem. Wresz­cie zaczę­li mu wypo­mi­nać, że nawet wła­sna żona z nim nie wytrzy­ma­ła i ucie­kła, potem gro­zić, zda­rzy­ło się nawet kil­ka razy, że ktoś mu w nocy szy­by powy­bi­jał. Aż na koniec sam wójt ze Skie­rek przy­je­chał. Przy­wiózł Pustel­ni­ko­wi do pod­pi­sa­nia doku­ment, w któ­rym zamiast pasa sze­ro­ko­ści czte­rech metrów i dwu­stu metrów dłu­go­ści otrzy­mał Pustel­nik pół­hek­ta­ro­wą łąkę kawa­łek za domem. Led­wie jezd­nia wysty­gła, przy­gar­nął ją Pustel­nik z powro­tem. Asfalt potrze­bo­wał mio­tły jak zie­mia orki, Pustel­nik zamia­tał więc pod gór­kę, pra­wie do głów­nej dro­gi w dół, do poło­wy odle­gło­ści mię­dzy swo­im pło­tem a ruina­mi po sąsiedz­ku.

Zro­bił zwrot przed zakrę­tem na gór­ce, dostrzegł Sabi­nę Kory­to i jej sąsiad­kę Aniel­cię Piór­kow­ską idą­ce od stro­ny Dołów. Dla więk­sze­go szy­ku odmo­tał tka­ni­nę z bio­der i zamo­tał ponow­nie. Zama­cha­ły siat­ka­mi. Ruszył w ich kie­run­ku po zamie­cio­nym, pla­ska­jąc gło­śno skó­rza­ny­mi klap­ka­mi o pię­ty. Od razu zeszły mu z dro­gi, przedar­ły się przez rów i masze­ro­wa­ły dalej skra­jem kuku­ry­dzy.

– Żebym ja, sta­ra baba, musia­ła rów­ką cho­dzić – sar­ka­ła gło­śno Piór­kow­ska – bo ten wkij­pier­dział będzie mnie przy­ro­dze­niem stra­szył, tfu!

Zrów­na­ły się z Pustel­ni­kiem, pozdro­wi­ły go po boże­mu. Udał, że ich nie widzi i nie sły­szy.

– No i co, ciot­ko – powie­dzia­ła Sabi­na, gdy wró­ci­ły na jezd­nię – całe życie ciot­ce powta­rzam, że nie ma sen­su naoko­ło do skle­pu cho­dzić. Głu­pie toto, ale nie­szko­dli­we.

– Ale jak­bym tak sama szła – wpa­dła jej w sło­wo Piór­kow­ska – jak­by mnie tak za sto­do­łę wcią­gnął i wyobra­cał, to by mi nawet roz­rusz­nik nie pomógł.

Zatrzy­ma­ła się nagle i zadrża­ła, jak­by ktoś na jej roz­grza­ne mar­szem i słoń­cem cia­ło lunął wia­drem lodo­wa­tej wody.

– Co się dzie­je? – krzyk­nę­ła Kory­to, przy­sta­jąc pół kro­ku przed nią. Nie wie­dzia­ła, czy ma ciot­kę wachlo­wać, bo może jej się dusz­no zro­bi­ło od prze­cho­dze­nia przez rów, czy pod­trzy­my­wać, żeby nie upa­dła.

– Przy­je­cha­li zło­dzie­je – odpar­ła Piór­kow­ska i dorzu­ci­ła rusza­jąc: – Kostu­cha mnie pową­cha­ła.

– Może musi ciot­ka bate­rię wymie­nić?

– Może – powie­dzia­ła Piór­kow­ska, ścią­ga­jąc w namy­śle poko­lo­ry­zo­wa­ne hen­ną brwi i poszmin­ko­wa­ne usta.

Piór­kow­ska mia­ła sie­dem­dzie­siąt dwa lata i ucho­dzi­ła we wsi pra­wie za damę z powo­du roz­rusz­ni­ka ser­ca, kape­lu­szy, pro­stej, szczu­płej syl­wet­ki i Anio­ła. Miesz­ka­ła w Baj­glu od póź­nej wio­sny do wcze­snej jesie­ni, resz­tę cza­su spę­dza­ła w mie­ście u dzie­ci. Dona­sza­ła dżin­sy, spor­to­we buty, kolo­ro­we T‑shirty i kurt­ki po wnu­kach. Zimą dobie­ra­ła do stro­ju któ­ryś z fil­co­wych kape­lu­szy, latem słom­ko­wy. Dzi­siaj mia­ła na sobie koszul­kę z afry­kań­skim bawo­łem z Par­ku Kru­ge­ra i kape­lusz z wąskim ron­dem, z tyłu pod­gię­tym ku górze.

Kory­to spo­glą­da­ła co chwi­la na ciot­kę nie­spo­koj­nie, jak­by się bała, że gdy spu­ści ją z oka, Piór­kow­ska natych­miast pad­nie tru­pem.

– A co ty się, Sabin­ko, tak na mnie gapisz jak sro­ka w gnat? – ziry­to­wa­ła się w koń­cu Piór­kow­ska, lecz zaraz doda­ła łagod­niej: – Nie­do­cze­ka­nie, żebym się mia­ła w Baj­glu prze­krę­cić. I żeby Mun­dzio Stycz­ka miał mnie po dupie pie­ścić łopa­tą. Niech sobie naj­pierw Baj­giel zmie­ni gra­ba­rza.

Kory­to ode­tchnę­ła i wpa­trzy­ła się w błę­kit przed sobą, ku któ­re­mu wzno­si­ła się jezd­nia.

Tym­cza­sem Śmierć minę­ła Trój­kąt Ber­mudz­ki, gdzie oprócz Gabry­sia miesz­ka­li Wła­dek Kaszow­ski i Sła­wek Zaczyk, a ulicz­ka, przy któ­rej sta­ły ich domy, nazy­wa­ła się w zależ­no­ści od tego, kto szedł i do kogo: ulicz­ką Gabry­sia, Kaszow­skie­go lub Zaczy­ka. Na skra­ju Dołów Śmierć skrę­ci­ła w ulicz­kę Kar­py, któ­ra koń­czy­ła się zaraz za opusz­czo­nym domem po Mala­rzu. Była bliź­nia­cza do tam­tej: wąska, wysy­pa­na gdzie­nie­gdzie reszt­ka­mi żwi­ru i odcho­dzą­ca od wzgó­rza w stro­nę rze­ki.

Janek Kar­pa sie­dział na sto­łecz­ku przy tej czę­ści pło­tu, któ­ra oddzie­la­ła podwór­ko od pastwi­ska. Miał stąd bli­sko do zło­żo­nej za domem wikli­ny. Koń­czył wła­śnie wypla­tać kosz na ziem­nia­ki. Śmierć zatrzy­ma­ła się i wyce­lo­wa­ła w Kar­pę, ale koń, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą pasł się spo­koj­nie, wpa­try­wał się w nią tak inten­syw­nie i z takim zdu­mie­niem, że natych­miast zmie­ni­ła zamiar i strze­li­ła w jego kasz­ta­no­wą pierś. Koń cof­nął się gwał­tow­nie i natych­miast ruszył do przo­du osza­la­ły z wście­kło­ści, jak­by zamie­rzał strą­cić bel­kę dzie­lą­cą go od dro­gi i stra­to­wać Śmierć masyw­ny­mi kopy­ta­mi. Nagle zatrzy­mał się, znie­ru­cho­miał, zno­wu się cof­nął, sta­nął dęba i dopie­ro teraz zary­czał, pełen furii, bo nie mógł dosię­gnąć Śmier­ci ina­czej, jak tyl­ko gło­sem.

Kar­pa pode­rwał się ze sto­łecz­ka, pod­biegł do pło­tu i ponad naj­wyż­szą deską wycią­gnął ręce w stro­nę konia. Cmok­nął gło­śno kil­ka razy i zawo­łał łagod­nie:

– Polo­nez! Polo­nez!

Ale koń nadal ryczał prze­raź­li­wie. Śmierć zakrę­ci­ła bęben­kiem, wyce­lo­wa­ła i strze­li­ła w gło­wę Kar­py. A potem się odwró­ci­ła.

Polo­nez chra­pał już tyl­ko gło­śno, ostrze­gaw­czo i z wyso­ko pod­nie­sio­ną gło­wą, skie­ro­wa­ną w stro­nę, gdzie ode­szła Śmierć. Wresz­cie zarżał cicho i zbli­żył się do wycią­gnię­tych rąk.

– Co się sta­ło, Polo­nez? – dopy­ty­wał Kar­pa, głasz­cząc i pokle­pu­jąc konia po kar­ku. – Bąk cię ugryzł? Roz­pa­lić ci ogień?

Jeśli gzy były szcze­gól­nie dokucz­li­we, Kar­pa roz­pa­lał nie­wiel­kie ogni­sko pod brzu­chem konia, by odpę­dza­ło gzy dymem. Ale teraz, widząc, że koń uspo­ko­ił się już cał­ko­wi­cie, Kar­pa oparł poli­czek o jego gło­wę i powie­dział:

– Może póź­niej roz­pa­lę, co?

A potem wró­cił na sto­łe­czek do prze­rwa­nej robo­ty.

Polo­nez miał dwa­dzie­ścia jeden lat. Imię dał mu Kar­pa z zazdro­ści. Nie mógł sobie samo­cho­du kupić, jak Marian Jerzow­ski, kupił źre­ba­ka. To wła­śnie Jerzow­ski pierw­szy na wsi zapar­ko­wał samo­chód na swo­im podwór­ku, polo­ne­za. Wkrót­ce umie­ścił na dachu samo­cho­du kogu­ta taxi i miał pierw­szą tak­sów­kę w Skier­kach, przez wie­le lat jedy­ną.

Ponad trzy­dzie­ści lat wcze­śniej Jerzow­ski pierw­szy we wsi miał hydro­for­nię i wodę pły­ną­cą rura­mi ze stud­ni do domu. Pra­wie czter­dzie­ści lat wcze­śniej Jerzow­ski miał pierw­szy tele­wi­zor w Baj­glu Dol­nym i wszy­scy zamiast do Baj­gla Gór­ne­go, do świe­tli­cy, cho­dzi­li do Jerzow­skie­go. Wszy­scy – z wyjąt­kiem Kar­py. Ponad czter­dzie­ści lat wcze­śniej Jerzow­ski pierw­szy we wsi kupił sobie trak­tor i gdy­by chciał, mógł­by nawet kupić kom­bajn.

Kar­pa rywa­li­zo­wał z Jerzow­skim od dzie­ciń­stwa. Naj­pierw w szko­le. Cho­dzi­li razem do jed­nej kla­sy, ale róż­ny­mi pobo­cza­mi i na wyści­gi: któ­ry pierw­szy będzie w Baj­glu Gór­nym i któ­re­mu z nich woź­ny pozwo­li zadyn­dać dzwon­kiem na lek­cję. Pierw­szy zawsze był Jerzow­ski. Potem wal­czy­li o Helen­kę. Nie­odwo­łal­nie, bo z cywil­nym i kościel­nym, zwy­cię­żył Jerzow­ski. To naj­bo­le­śniej prze­ko­na­ło Kar­pę, że życie nie jest spra­wie­dli­we. Czas upły­wał, a on się tyl­ko utwier­dzał w tym prze­ko­na­niu: teraz miał sześć­dzie­siąt sześć lat i wciąż był kawa­le­rem, cho­ciaż nie pra­wicz­kiem. Wpraw­dzie Jerzow­ski nie żył już od dwu­na­stu lat, ale dla nie­spra­wie­dli­wo­ści życia nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia. Jerzow­ski zosta­wił potom­ków, a Kar­pa ich nie miał. Zamiast pro­wa­dzać dzie­ci, cze­kać aż doro­sną, potem prze­pi­sać im zie­mię, Kar­pa był ostat­nim z rodu, któ­ry wodził ostat­nie­go konia w obu Baj­glach.

Śmierć minę­ła gospo­dar­stwo Edka Bocia­na i pasie­kę. Kie­dy prze­cho­dzi­ła obok gospo­dar­stwa Leona Wci­sło, ścia­na lasu za zabu­do­wa­nia­mi zadrża­ła. W koro­nach jesio­nów i wią­zów zaszu­mia­ło, jak­by już się ktoś powie­sił i uci­chło. Za Laskiem jezd­nia pro­wa­dzi­ła coraz bar­dziej stro­mo do Par­ce­li i głów­nej dro­gi. Śmierć zna­la­zła się zno­wu koło skle­pu. Stycz­ki już nie było, a w jej rewol­we­rze nadal tkwił jeden nie­wy­ko­rzy­sta­ny nabój. Zakrę­ci­ła bęben­kiem i strze­li­ła w ple­cy Pusi nio­są­cej wia­der­ko z far­bą. Zakrę­ci­ła ponow­nie, strze­li­ła w ple­cy wuj­ka Zen­ka, tasz­czą­ce­go obok Pusi dra­bi­nę, i skrę­ci­ła do Baj­gla Gór­ne­go.

3

Pusia posta­wi­ła wia­der­ko w tra­wie i wyję­ła zza paska spodni butel­kę „Piwo­nii”. Far­ba była z resz­tek gro­ma­dzo­nych przez Zen­ka Bociar­czy­ka, wino z pro­mo­cji. Na pierw­szą butel­kę zło­ży­li się po rów­no, wspól­nie kupi­li w bufe­cie i cie­sząc się z napi­su „Wygra­łeś” na spodniej stro­nie nakręt­ki, po rów­no wypi­li, zanim zaczę­ły się tań­ce. Następ­ne trzy butel­ki, raz za razem, tak­że wygra­li. Trzy dar­mo­we wina wysą­czy­li na miej­scu, czwar­te musie­li zabrać na dro­gę. Alko­hol nie wywie­trzał jesz­cze ani z Pusi, ani z Bociar­czy­ka, ale obo­je byli chęt­ni do pra­cy, bo całą noc im wszy­scy powta­rza­li, nawet Jan­ka Mosto­wa, że jak nie chcą, niech powie­dzą, a wieś ich wyrę­czy. A gdy usły­sze­li od Karo­la Woź­nia­ka, że wieś się obra­zi­ła i że na nich moż­na pole­gać jak na molach, któ­re zeżrą mąkę i cukier, napa­sku­dzą, a nic z sie­bie nie dają, nie poło­ży­li się nawet spać. Napi­li się w domu tyl­ko moc­nej kawy fusian­ki i od razu zebra­li narzę­dzia. Malo­wać mie­li wio­sną, ale tego roku kwie­cień był mokry, lało pra­wie bez prze­rwy i nawet słoń­ce prze­bi­ja­ją­ce się nie­kie­dy przez chmu­ry nie było w sta­nie popsuć baro­wej pogo­dy. Potem przy­szła robo­ta: dla Pusi w tru­skaw­kach, gro­chu, cuki­nii, kabacz­kach, dla Bociar­czy­ka w zagro­dach przy remon­tach, a od tej robo­ty i od upa­łu chcia­ło się tyl­ko pić zim­ne­go i pole­gi­wać w chłod­ku.

Usie­dli obok sie­bie w ską­pym cie­niu roz­sta­wio­nej dra­bi­ny, twa­rza­mi do kaplicz­ki i zapa­li­li.

Nawet naj­star­si miesz­kań­cy Baj­gla nie pamię­ta­li, kto pierw­szy poma­lo­wał kaplicz­kę, ale wio­sną, gdy już stop­niał śnieg w naj­zim­niej­szym miej­scu Baj­gla, na Dołach, wszy­scy czu­li obec­ność tam­te­go gospo­da­rza, któ­ry został na zawsze straż­ni­kiem kolej­ki do malo­wa­nia. Na począt­ku kwiet­nia w powie­trzu uno­si­ły się pył­ki topól i olch, a wraz z nimi łagod­ny przy­mus. Straż­nik, cho­ciaż nigdy go nie widzia­no, krą­żył dooko­ła baj­glow­skie­go wzgó­rza zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zega­ra. Wyzna­czał pal­cem mala­rzy, prze­ska­ku­jąc z domu na dom, omi­jał przy tym miesz­kań­ców po sześć­dzie­sią­tym pią­tym roku życia, cho­rych i Pustel­ni­ka. Obec­ność wska­zu­ją­ce­go pal­ca, oprócz wio­sen­nej rado­ści, wlo­kła za sobą tak­że listo­pa­do­wy smu­tek, bo z deka­dy na deka­dę palec poru­szał się prę­dzej, omi­ja­jąc tak­że kolej­ne puste domy. Ale w poło­wie kwiet­nia nikt już nie pamię­tał o straż­ni­ku ani o smut­ku. W skle­pie u Zosi Pustuł­ki kobie­ty uma­wia­ły się na wymia­ny cebul­ka­mi tuli­pa­nów, bo zawsze u któ­rejś w ogród­ku roz­wi­nę­ły się kwia­ty w nowym kolo­rze. Janek Kar­pa woził na jar­mark koszy­ki ubra­ny tyl­ko w żon­ki­lo­wą koszu­lę, choć­by Polo­nez kopy­ta­mi jesz­cze roz­gar­niał na dro­dze reszt­ki zimo­we­go leni­stwa. A w całym Baj­glu odu­rza­ją­co pach­nia­ła zie­mia, jak­by zapach eks­plo­do­wał tyl­ko po to, by draż­nić noz­drza, któ­re odwy­kły od nie­go przez zimę i oszo­ła­miać zie­lo­ną roz­wią­zło­ścią, zanim przy­wyk­ną do nie­go latem.

Na pierw­szą majów­kę scho­dzi­li się przed kaplicz­kę pra­wie wszy­scy miesz­kań­cy. Nie tyl­ko po to, żeby się modlić, ale i żeby podzi­wiać świe­żut­ką, olej­ną far­bę na sta­rych war­stwach. Pod nimi i od nich rok w rok, deszcz w deszcz, skwar w skwar, mróz w mróz kur­czył się wyso­ki, kamien­ny słup i wień­czą­ca go Mat­ka Boska na kuli ziem­skiej. Kru­sza­ło tam i próch­nia­ło jed­nak w ukry­ciu, wśród pro­mie­ni dłu­gich, róż­no­barw­nych wstą­żek roz­po­star­tych od kaplicz­ki we wszyst­kie stro­ny. Mat­ka Boska szy­kow­na, hoj­nie i z potrze­by ser­ca obda­ro­wa­na przez miesz­kań­ców kolo­ra­mi, bukie­ta­mi kwia­tów w sło­ikach oraz donicz­ka­mi z kwit­ną­cą wer­be­ną lub bego­nią, była­by widocz­na chy­ba z samych Skie­rek, gdy­by nie trzy kasz­ta­now­ce i krze­wy for­sy­cji, któ­re ota­cza­ły ją cia­sno pół­ko­lem.

– Ujek, a jak ty myślisz – zapy­ta­ła Pusia na pół­met­ku papie­ro­sa – Mat­ka stoi pra­wą nogą na naszym Baj­glu?

– Nie widzisz, że całą sobą stoi? – odparł.

Spoj­rza­ła na nie­go prze­ni­kli­wie, żeby wyba­dać, czy nie żar­tu­je, i powie­dzia­ła:

– A jak­by my naszą wieś na kuli przy oka­zji zazna­czy­li, co?

– Jak tam chcesz cho­rą­giew­kę wbić – zaśmiał się – w kamień.

– Zakręt­kę przy­kle­im.

Zacią­gnął się dymem ostat­ni raz i zaczął obra­cać fil­trem papie­ro­sa, trzy­ma­jąc go mię­dzy kciu­kiem a wska­zu­ją­cym pal­cem. Robił tak zawsze, gdy nad czymś głę­bo­ko się zasta­na­wiał.

O autorze

Krystyna Czarnecka

Pisze poezję i prozę. W 2018 r. zajęła II miejsce w 59. Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Laur Czerwonej Róży”, w 2020 I miejsce w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. G. Trakla. W 2021 r. zadebiutowała tomikiem poetyckim Płyń. Jej opowiadania lub wiersze były publikowane w miesięcznikach „Dziecko” i „Czas Kultury”, na stronie internetowej KBF, Wydawnictwa J i Babińca Literackiego oraz w antologiach: 21 w skali Beauforta (2011), SLApidarium (2019), Wiersze na murach (2020), Prze(y)wracanie (2022). Mieszka i pracuje na wsi pod Krakowem.