utwory / premiera w sieci z Połowu

Głodni

Iwona Bassa

Premierowy fragment prozy Głodni Iwony Bassy. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.

Kie­dyś zako­chi­wa­łam się tak łatwo, jak mydło wyśli­zgu­je się z wil­got­nej dło­ni i spa­da na płyt­ki w łazien­ce. Wystar­czy­ło, że komuś uda­ło się zetknąć ze mną ocza­mi, prze­bić przez dzi­kość i naro­wi­stość, prze­ła­mać twar­dą rogów­kę, wemknąć do źre­ni­cy, odci­snąć na siat­ków­ce i wystrze­lić impul­sem ner­wo­wym w górę gło­wy, a już zie­leń soczyst­nia­ła, czer­wień nabie­ra­ła rumień­ców.

– Dzień dobry, popro­szę kawę Fort. – Grze­cho­ta­łam paczusz­ką, by dwa metry za skle­pem runąć w miłość, niczym do stu­dzien­ki odkry­tej na środ­ku chod­ni­ka, gdzie robot­ni­cy w dre­li­chach cią­gną świa­tło­wo­dy.

Gdy­by zwo­łać moich wybran­ków w jed­no miej­sce, powiedz­my: pod pre­tek­stem ćwi­czeń prze­ciw­po­ża­ro­wych, zalud­ni­ło­by się cał­kiem tłu­ściut­kie mia­stecz­ko, taki Ino­wro­cław na przy­kład, Alek­san­drów albo Zgierz. Zbie­gli­by się tam chłop­cy z Kujaw, któ­rzy widła­mi roz­rzu­ca­li obor­nik pod rze­pak i maje­ra­nek. Prak­ty­kan­ci z mecha­ni­ka wysta­wia­ją­cy przez okno peka­esu fakju ze sma­rem za paznok­cia­mi. Aj fil stju­pid end kon­tej­dżes – śpie­wa­li­by kole­sie grun­ge, ci z tele­dy­sków, wło­sy zarzu­ciw­szy na twarz, by zasło­nić hero­ino­we źre­ni­ce wiel­ko­ści łeb­ka od szpil­ki; koszu­le im się pru­ły przy nad­garst­kach, w tym, heloł hał loł, nie Seat­tle, lecz Wierz­bin­ku miło­ści.

I jesz­cze poeci z dyplo­ma­mi za udział w kon­kur­sie lite­rac­kim imie­nia Fran­cisz­ka Beciń­skie­go, wstrzą­sa­ją­cym co roku posa­da­mi domu kul­tu­ry Radzie­jów city. Kru­si bar­dziej niż czip­sy ser-cebu­la, co drże­li, bo „strasz­na, strasz­niej­sza jest zie­mia, skąd korzeń sło­wa wyra­sta”, a potem wycho­dzi­li na ludzi i obej­mo­wa­li w urzę­dzie gmi­ny sta­no­wi­ska do spraw gospo­da­ro­wa­nia odpa­da­mi komu­nal­ny­mi.

To była tyl­ko pró­ba, chcia­ło­by się ogło­sić przez mega­fon, nie wybuchł jesz­cze praw­dzi­wy pożar, co lasy tro­pi­ków rów­na z zie­mią, pozo­sta­wia­jąc popio­ły i zglisz­cza. Wra­caj­cie do domów. Rozejść się.

Wydo­by­wa­łam się z tych uczu­cio­wych zapa­ści po kil­ku tygo­dniach zazwy­czaj, w naj­gor­szych wypad­kach pła­ci­łam kwar­ta­łem albo rokiem, cza­sem pęka­ło mi żebro lub wypa­dał ząb, naj­czę­ściej nie pono­si­łam innych obra­żeń, poza utra­tą gło­wy, któ­ra jed­nak wra­ca­ła na kark.

U góry świat toczył się po sta­re­mu – hooli­gan­si spre­jo­wa­li na przy­stan­kach „Bóg wyba­cza, Wiślan­ka nigdy” oraz „CHWDP”, roz­go­rza­ła woj­na masła z mar­ga­ry­ną, a z jezio­ra wyło­wio­no nie­bie­skie zwło­ki Lau­ry Pal­mer – w zgo­ła odmien­nym porząd­ku, w try­bie „nor­mal­ność”.

Teraz już nie, teraz już mi prze­szło. Ochło­nę­łam. Potra­fię się wle­pić w czy­jeś oczy i nie ponieść więk­sze­go uszczerb­ku na cie­le i umy­śle. Ale co ja się nacho­ro­wa­łam, by prze­ła­mać, gorącz­ką i mali­gną, tych wszyst­kich Rome­ów wyobra­żo­nych, poję­tych, teo­re­tycz­nych i a prio­ri, któ­rzy szep­ta­li moje imię przed snem – gdzie jesteś, Różo, Sto­krot­ko, Justyn­ko? – żeby się na nich uod­por­nić, żeby wytwo­rzyć prze­ciw­cia­ła, móc się przed nimi obro­nić.

Ech, chłop­cy, chłop­cy, chłop­cy.

***

Kto to może być?

– Dzień dobry, to ja, Jerzy wła­ści­ciel, trze­ba by wre­ście zapła­cić czynsz za listo­pad, umo­wę naj­mu my spi­sa­li. Już po cza­sie, a pie­niąż­ki potrzeb­ne bar­dzo. Tak że tego. Tak być to nie będzie.

– Otwie­rać, tu inka­sen­ci z elek­trow­ni! Pozna­jesz ten papier? To rachu­nek za prąd, ter­min płat­no­ści zala­łaś kawą i uda­jesz, że minął mie­siąc temu, a już prze­le­cia­ły trzy. Za dar­mo to boli gar­dło.

– Jest tam kto? Moje nazwi­sko mgr Marian­na Błoń­ska, biblio­te­kar­ka z wypo­ży­czal­ni na Raj­skiej. Żądam zwro­tu wolu­mi­nów prze­trzy­ma­nych dwie­ście trzy­dzie­ści sie­dem dni, dwa­dzie­ścia gro­szy za każ­dą jed­nost­kę zwło­ki. Widzę, że Roz­mo­wy o śmier­ci i umie­ra­niu Kubler-Ross wciąż nie­prze­czy­ta­ne.

– Halo, kanar się kła­nia i jego kole­ga Zby­szek, MPK Kra­ków, wle­pia­my gapo­wicz­ce man­dat za jaz­dę na tra­sie Teatr Baga­te­la – Bipro­stal.

– Cześć, pozna­jesz mnie? Mag­da Makow­ska, two­ja przy­ja­ciół­ka. Chcia­łam cię zapy­tać, czy w tam­te waka­cje spa­łaś z moim Rafa­łem?

Mag­do, Mag­do, jaki on tam twój. On był kwia­tu lipy, zapa­chu mio­du.

Dobi­ja­ją się do drzwi, walą pię­ścia­mi – zapła­cę, za wszyst­ko wam zapła­cę, potrze­bu­ję tyl­ko wię­cej cza­su, jak te urzą­dze­nia o dłu­gim okre­sie roz­ru­chu, co wol­no się nagrze­wa­ją.

Tu Mini­ster­stwo ds. Uchy­la­nia Się Od Rze­czy­wi­sto­ści. Ręce do przo­du, zaku­wa­my cię w kaj­dan­ki. Nie, nie mam przy sobie ani w sobie żad­nych sub­stan­cji odu­rza­ją­cych, kie­dyś całe mnó­stwo, aż mi chlu­po­ta­ło w ukła­dzie nagro­dy, na wyspach Lan­ger­han­sa, w belecz­kach wątro­bo­wych. Teraz jestem czy­sta, pod każ­dym wzglę­dem, asce­tycz­na.

Patrzy­my na sie­bie z Chleb­kiem. Skąd dzie­ci bio­rą takie gały? Ciii, kła­dę palec na ustach. Zakle­jo­na pla­strem szy­ba drży, goto­wa zdra­dzić naszą obec­ność.

Nie oddy­chaj tak gło­śno, nie sap.

Po dru­giej stro­nie wizje­ra gło­wa więk­sza od resz­ty cia­ła krzy­czy:

– Pro­szę otwo­rzyć! Pro­szę mnie wpu­ścić!

Kolej­na akwi­zy­tor­ka wci­ska­ją­ca ludziom kalen­da­rze stra­żac­kie, tysią­ce kana­łów w abo­na­men­cie, noże, co prze­tną nawet kamień.

Halo, zala­ła mnie pani, cały sufit prze­cie­ka! Prze­pra­szam, spłucz­ka w toa­le­cie się zacię­ła.

– Dzień dobry, nazy­wam się Zuzan­na Grzy­bow­ska, jestem kura­to­rem sądo­wym. Czy skła­da­ła pani pozew o ali­men­ty?

– Ach, tak – spa­dam na zie­mię. – Pro­szę.

Kie­dy Zuzan­na wcho­dzi, deska w pod­ło­dze skrzy­pi, zamek się zaci­na, klam­ki odpa­da­ją, kubek prze­wra­ca i wyle­wa zim­ną kawę na akty uro­dze­nia i wezwa­nia do zapła­ty, noga od sto­łu się ury­wa. Bło­go­sła­wio­na Salo­meo, któ­raś miesz­ka­ła w ofi­cy­nie tej kamie­ni­cy w 1920 roku – jak infor­mu­je tablicz­ka, za któ­rą uschły kwiat­ki – zmi­łuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zuzan­na, z pato­lo­gia­mi za pan brat, nie poty­ka się o próg, nie wybi­ja sobie zębów.

– Pro­szę, niech pani sia­da. – Pozo­sta­wiam jej wybór pomię­dzy zarwa­ną wer­sal­ką a krze­słem bez opar­cia. Sza­fa nie wytrzy­mu­je napię­cia i obry­wa się z zawia­su, drzwicz­ki uchy­la­ją się, skrzy­piąc, jak­bym ukry­wa­ła w środ­ku kochan­ka. Wybie­ra wer­sal­kę.

Może coś do picia, chcia­ła­bym zapro­po­no­wać, ale licho wie, co piją kura­to­rzy, kura­to­ro­wie, na pew­no atra­ment pro­sto z kała­ma­rza, ale czy kawę Fort? Pew­nie zażą­da jesz­cze mle­ka i cukru. Gdzie się podzia­ła ta cho­ler­na łyżecz­ka?

Ona tym­cza­sem roz­kła­da for­mu­la­rze, na któ­rych zaraz spi­sze histo­rię moje­go upad­ku. Koniec karie­ry Justy­ny S. Po co pani taka wiel­ka tor­ba, boję się zapy­tać. Żeby ci zabrać dziec­ko. Wywieźć je do pla­ców­ki z meta­lo­wy­mi kub­ka­mi i lastri­ko­wą pod­ło­gą, któ­rą szo­ru­je się szma­tą zało­żo­ną na szczot­kę.

Chle­bek przy­tasz­czył książ­kę o pira­tach – czy­taj mi, nie teraz – wyci­ska dwie wiel­kie łzy.

– Kie­dy roz­sta­ła się pani z ojcem dziec­ka, Woj­cie­chem? – zaczy­na Zuzan­na.

– Pół roku temu. Oko­ło.

– Co było powo­dem roz­sta­nia? – zer­ka na mnie znad kwe­stio­na­riu­sza, w któ­rym ma uło­żo­ne goto­we pyta­nia oraz pozo­sta­wio­ne okien­ka na odpo­wiedź. Ja nie mam goto­wych odpo­wie­dzi. Sta­ram się mówić tyle, ile jest miej­sca na kart­ce, mały­mi lite­ra­mi.

***

Woj­tuś wtar­gnął przed pół­no­cą z same­go środ­ka zimy, kich­nął, zamar­z­ły mu wło­sy w nosie.

– Chodź­żeż do par­ku, babi­co.

Ukląkł, żeby zapiąć mi buty, i poto­czy­li­śmy się uli­ca­mi, tune­la­mi wydrą­żo­ny­mi w bie­li. Na świe­cie nie ist­nia­ła żad­na isto­ta, poza nami dwoj­giem i tym żyjąt­kiem śpią­cym w moim brzu­chu, z kciu­kiem wetknię­tym do buzi, uło­żo­nym już gło­wą w dół, z fru­wa­ją­cą dooko­ła pępo­wi­ną. Wspi­na­li­śmy się po skał­kach do Par­ku Bed­nar­skie­go, na koń­cu dro­gi wisiał księ­życ, grusz­ka na wierz­bie, melon na sośnie.

Woj­tuś śli­zgał się po lodzie, zanu­rzał swój uśmiech w szyj­ce butel­ki, krą­ży­ły w nim zlew­ki pod­pi­te z baru na zam­ku w Prze­go­rza­łach, roz­no­sząc cie­pło aż po koniusz­ki pal­ców, a on sta­rał się pod­trzy­my­wać ten pło­mień, któ­ry cza­sem przy­ga­sał, a cza­sem wybu­chał zbyt moc­no.

Bro­dzi­łam po zaspach w za dużych butach, raj­sto­pach z laj­kry i krót­kiej sukien­ce, led­wie zasła­nia­ją­cej tyłek, a wraz z chło­dem od stóp rosło we mnie w górę prze­ko­na­nie, że nie prze­trwa­my, że oddzie­li­my się od sie­bie jak te pły­ty tek­to­nicz­ne, że się roz­pad­nie­my na osob­ne kon­ty­nen­ty i wkrad­ną się mię­dzy nas oce­any, roze­pchną nas. Że ja będę stać na brze­gu i krzy­czeć ile sił w płu­cach, a on roz­pro­szy się, jak to miał w zwy­cza­ju, na try­liar­dy drob­nych czą­stek, roz­wie­je go wiatr, niczym w tej fran­cu­skiej pio­sen­ce, des taxis pour les gala­xies.

Weszli­śmy pod dach altan­ki, któ­ra gro­zi­ła zawa­le­niem, i strach, że runie nam na gło­wy, szczy­pał gdzieś w pod­brzu­szu.

– Echo! – zawo­łał Woj­tuś, potem oparł się o obłu­pa­ną kolu­mien­kę, zapa­lił skrę­ta i zerwał zawlecz­kę z piwa.

– Kur­wa! – krzyk­nął. – No dalej, wrza­śnij sobie.

– Dupa!

– Naj­le­piej coś z lite­rą r.

– Rabar­bar!

– Skur­wy­sy­ny!

– Bar­ba­ra!

– Pier­do­lić rodo­den­dro­ny!

O autorze

Iwona Bassa

Pisze prozę, ale lubi bałamucić gatunki. W literaturze szuka lingwistycznych przygód. Za debiutancką powieść Głodni (2023) nominowana do Nagrody Literackiej im. W. Gombrowicza oraz Nagrody Conrada.

Powiązania