Anna owija się w kołdrę i obwiązuje sznurkiem do pakowania paczek. Teraz jej ciało przypomina zraz, drobne nogi to kawałki kiszonego ogórka. Trudno jej się poruszać, ale wychodzi z mieszkania na klatkę, wyciąga dłoń z kołdry i zamyka za sobą drzwi. Klucz wsadza w doniczkę sansewierii stojącej przy wejściu na strych.
Ciasno opakowana podchodzi do barierki przy schodach. Najpierw to jej spojrzenie spada o cztery piętra w dół i wraca jak bumerang albo aportujący pies. Wracając, zahacza jeszcze o rosnącego na podwórku kasztanowca. Jest pełnia, więc widać go bardzo wyraźnie, na wpół wyjedzone liście i najeżone kule kasztanów. „Wszystko będzie dobrze” ‒ mówi Annie wzrok albo drzewo, nie wiadomo, czy to obraz, czy głos, i do kogo należy. Nie ma to większego znaczenia, skoro komunikat jest tak pozytywny, jakby nagle zapaliło się zielone światło.
Potem cała Anna pochyla się, aż jej ciało przeważa i frunie klatką schodową na parter, gdzie uderza o posadzkę pod drzwiami jej córki Justyny.
Justyna się budzi. Margo w jej ciele nie śpi, mości się w macicy i kopie w żebra. Justynie wydaje się też, że dobiegł do niej hałas z klatki schodowej. Wie, że ze snu wyrwało ją uderzenie, choć nie jest pewna, czy przyszło z zewnątrz, czy od środka ‒ czy je słyszała, czy czuła.
Nie ma to większego znaczenia, bo i tak już nie śpi.
Wstaje powoli, stara się nie zemdleć. Margo wlewa się w jej obluzowane biodra jak w miskę i osiada na spojeniu łonowym. Justyna zawsze potrzebuje chwili, żeby się do tego przyzwyczaić.
Otwiera drzwi i widzi swoją matkę roztrzaskaną w drzazgi.
Pokoleniowy nawias wokół Justyny tężeje. Anna leżąca na posadzce się nie rusza i Margo też zastyga.
Tylko Justynie nie wolno teraz znieruchomieć. Ktoś musi wezwać pogotowie.
***
Ratownik medyczny dzwoni do Justyny trzy tygodnie później z tego samego miejsca, z którego skoczyła Anna.
‒ Przywieźliśmy pani mamę ‒ mówi uprzejmie mężczyzna. ‒ Zapraszamy na górę, proszę nas wpuścić.
Kręgosłup i czaszka Anny przeszły upadek bez szwanku, połamane są nogi i miednica. To, co jest w kawałkach, Anna musi sobie teraz od kogoś wypożyczyć. Tym kimś jest Justyna.
‒ Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży. Czy to naprawdę konieczne, żebym do was szła? ‒ jęczy Justyna. W kamienicy, w której mieszkają, nie ma windy. Podają Annie Justynę do telefonu.
‒ Daj ratownikom klucz do mieszkania ‒ prosi córka.
‒ W życiu. Złodziejaszki! ‒ śmieje się matka.
Zgniata tym swoim chichotem powietrze między czwartym piętrem a parterem, i wciska się w córkę tam, gdzie nie wcisnęła się jeszcze Margo. Jest teraz w płucach, które rozszerzają się i kurczą jak akordeon, żeby Justyna przemieliła mięśnie na ruch. Jest w nogach i miednicy, bo to one muszą wnieść ją na górę.
Córka dobrze wie, że dalsza rozmowa z mamą przez telefon nic nie zmieni, więc zamyka za sobą drzwi i rusza.
Gdyby jeszcze schody między tymi wszystkimi piętrami zostały zgniecione. Ale nie. Wciąż są dwieście cztery stopnie i każdy ma wysokość dwudziestu centymetrów. Wchodzi na cztery pierwsze i się zatrzymuje. Dyszy. Nie powinna się tak wysilać, jeśli nie chce wywołać porodu. A nie chce. Matka rodziła ją przez trzy dni i właśnie wtedy weszło w nią to całe szaleństwo. Dlatego Justyna jest umówiona na cięcie.
Dociera na pierwsze półpiętro, chłodzi czoło o szybę. Taki trening nie pomaga macicy się uspokoić, przez brzuch przelewa się fala skurczu, a Margo bulgocze pod pępkiem.
‒ Idziemy do babci, mała ‒ mówi Justyna.
Znowu bulgot, kiwanie główką. Justyna stoi i dyszy. Szyba jest chłodna, niezbyt brudna. Za szybą podwórko kamienicy, a tam kasztanowiec. Niebieskość miesza się ze smogiem i on na tym tle, wielki, sięga jej piętra. Musiał widzieć ten skok – myśli Justyna. A potem stuka się w głowę o szybę, bzdura. Kasztanowiec jest płaski, jakby wycięty z papieru zadrukowanego w palczaste liście. Przypomina oglądane w nastoletnich latach książki z obrazkami 3D, do których trzeba przyłożyć nos i oddalać go, zezując, po to, żeby ujrzeć wyłaniający się kształt. Teraz też coś się wyłania. Justyna nie wie, co, ale wie, że to tam jest.
Kiedy tak patrzy, kasztanowiec wnika w nią przez spojrzenie i wzmacnia swoim pniem od środka, jakby dostała od kogoś drugi kręgosłup. Przepona odpręża się jak płaszcz odwieszony na chwilę do szafy i Justyna oddycha głębiej, dociera na czwarte piętro właściwie bez zadyszki. Wydaje jej się to jednocześnie niepokojące i niosące ulgę, miłe i dziwne.
Anna leży na noszach po pas w gipsie i podśpiewuje.
‒ Ależ masz piękny ten brzuszek!
Gdy Justyna ją widzi, cała świeżość, jaką na chwilę poczuła, wyparowuje.
‒ Gdzie jest klucz? ‒ pyta.
Matka łączy dwa palce w kąciku ust, przeciąga na drugą stronę. Klik – zamyka kłódkę. Siup ‒ wyrzuca kluczyk. Justyna czuje w brzuchu kuksaniec, jakby Margo wyciągała po niego rękę, i nagle wie, gdzie jest prawdziwy klucz do drzwi wejściowych. Nie musi obmacywać framugi ani zaglądać pod wycieraczkę, po prostu wsadza rękę do doniczki z sansewierią. Anna zaczyna klaskać jak małe dziecko, łokcie szeroko, jedna dłoń z trudem odnajduje drugą, dalej zgniata powietrze. Justyna przekazuje ubrudzone klucze ratownikom i zaczyna masować się po plecach. Patrzy przez barierkę w dół. Wysoko. Trzeba mieć tupet, żeby tak pofrunąć, prosto w lastryko na parterze.
‒ Masz recepty? ‒ pyta.
‒ Wszystko już mam ‒ Anna uśmiecha się pogodnie.
Złość trzęsie każdym kawałkiem Justyny, który nie jest czyjś. Gasi ją, złość opada jak fala. Zostaje rezygnacja, mokry piach. Gdyby nie zgasiła, udusiłaby matkę tak po prostu, bez mrugnięcia okiem.
***
Trzeba iść do matki rano, w południe i wieczorem, żeby ją umyć i nakarmić. Góra, dół, góra, dół, macica boli, nogi bolą. Kto inny miałby zajmować się Anną, jeżeli nie córka ‒ to Justynę Anna myła, to jej zmieniała pieluchy, ją karmiła. Nic tak Justyny nie przygotuje do zajmowania się Margo jak to, że spłaca swój dług. Kupuje w Rossmannie malutkie pampersy do walizki porodowej i wielkie beżowe pieluchomajtki, które już przed założeniem wyglądają jak obsikane i wysuszone na kaloryferze. Kilka takich wrzuca sobie do walizki na połóg, będą dobrze zbierały krew. Reszta dla matki. Na pociechę myśli, że na matce się nauczy, jak robić to wszystko w skali mikro. Lepsze niż szkoła rodzenia, tam przychodzą po dwie osoby na każdy brzuch, zakochane. Ona jest jedna, do pary tylko z brzuchem.
Ale taki dzidziuś chyba mocniej wierzga, a matka leży potulnie jak zwalony pień. Justyna zdejmuje jej te majtki nieudolnie, kupą maże prześcieradło, też trzeba zmienić. Niesie śmierdzący pakunek do śmieci pod zlewem. Po drodze, w lustrze wiszącym w korytarzu, widzi w swojej twarzy oczy matki, w ich najbardziej nieobecnym wydaniu.
Lights are on but nobody’s home.
Anna oddaje Justynie oczy, bo akurat teraz ich nie potrzebuje. Cała jest słuchem, który wwiercił się do środka czaszki. Jest w niej teraz nie tylko ślimak, ale i małżowina ucha, kręta jak schody wokół słupa powietrza. Można tymi schodami zejść jeszcze głębiej, do wnętrza bioder i nóg. Po ich połamaniu i sklejeniu zmieniło kształt, stało się krzywe. Krąży w nim głos, echem wytycza tej przestrzeni nowe granice.
‒ Co mogę zrobić, żeby być bliżej? ‒ Anna wysyła w tę przestrzeń pytanie. Całe ciało ją boli, nawet tramadol nie działa, ale nie chce więcej, nie lubi leków. Przez większość z nich gorzej słyszy, nawet po tych przeciwbólowych. Wie, że nie uda jej się wypluwać lekarstw teraz, kiedy zajmuje się nią córka, która zagląda jej nawet pod język.
Kasztanowiec ‒ bo to na jego odpowiedź czeka Anna ‒ nie mówi nic. Nie wiadomo, czy to wina tabletek, czy tego, że z kasztanowca taki jest rozmówca: lakoniczny i skupiony, nietrwoniący słów.
Anna woła Justynę i kładzie dłoń na jej brzuchu. Ta wzdryga się, ale stoi nieruchomo. Matka nigdy dotąd tego nie robiła.
‒ Kasztanku w łupinie ‒ szepcze Anna do Margo. Albo do kasztanowca. Ma przeczucie, że ci dwoje muszą mieć coś wspólnego. ‒ Powiedz coś do babci.
Justyna myśli, że poprawna nazwa zielonej części kasztanowca to „owoc”. Stara się odepchnąć narastającą przykrość, ale to uczucie nakręca się w niej samo ‒ dla matki nie jest owocem, tylko łupiną, kolczastą i nieistotną. Wykonuje wszystkie opiekuńcze czynności wokół niej, a Anna nigdy nawet nie zapyta, jak Justyna się czuje, nie mówiąc już o podziękowaniu.
Wtedy Margo kopie.
Odpowiada na zaczepkę babci albo chce pocieszyć mamę. Albo w tym ruchu, skierowanym do nikogo, mówi po prostu „jestem”. Justyna życzyłaby jej tego ostatniego ‒ istnienia poza kategoriami cudzych zachcianek.
Anna, wyczuwając dotykiem kopnięcie, uśmiecha się szeroko ‒ kasztanowiec najwyraźniej daje jej znać, że to dobry czas na rozmowę ‒ i szuka wzrokiem oczu córki. Justyna znowu chciałaby coś wykrzyczeć, ale milczy i tylko lekko się najeża, jak przystało na łupinę.
‒ Wiesz, dlaczego skoczyłam? ‒ pyta wtedy Anna.
‒ Chciałaś się zabić? ‒ odpowiada Justyna niechętnie.
‒ Nigdy nie chciałam się zabić. Chciałam być bliżej ‒ mówi Anna. Jej oczy są teraz psie. Justyna potrzebuje kilku wdechów, żeby wypuścić z siebie furię.
‒ Nie mogłaś po prostu zadzwonić albo przyjść? ‒ pyta, trzymając się za brzuch. Margo kopie coraz mocniej, jej stopy niemal czuć pod palcami.
‒ Póki miałam sprawne nogi, musiałabym wrócić do siebie ‒ odpowiada Anna, pochylając głowę. ‒ Zazdroszczę ci tego kasztanka.
‒ Wiem ‒ odpowiada Justyna i dotyka przez skórę małych, ruchliwych nóżek. Duże, nieruchome nogi w gipsie leżą przed nią na matczynym łóżku. Przydałaby się jej matka, której można użyć ‒ oka, serca, głosu, rozumu, dłoni. Ale ma tylko kruchą Annę. Gdy się od niej bierze za duży kawałek, rozpada się jak Jenga i trafia do szpitala.
‒ Myślałaś czasem, że to ja mogę potrzebować ciebie, a nie zawsze ty mnie? ‒ cedzi Justyna przez zęby.
‒ A czy to nie to samo?
Źrenice matki trzymają się zupełnie nieźle na powierzchni życia, wydaje się bardzo przytomna i wyrazista. Zdziwiona jak dorosła, nie jak dziecko. Justyna nagle uświadamia sobie coś oczywistego ‒ to ona jest dzieckiem Anny, a nie odwrotnie. Ten wniosek zaburza w niej zwykłą proporcję wściekłości i współczucia.
‒ Nie ‒ mówi bardzo spokojnie i czuje, jak wypożyczone Annie nogi i biodra wracają do niej. Przyjmuje tę własność, wstaje i wychodzi.
Już nic jej tu nie trzyma. Po drodze do siebie dzwoni do pomocy społecznej i zespołu leczenia domowego, zamawia też Annie zakupy z dostawą z Frisco.
Justyna idzie w dół. Po jednej stronie ma pusty tunel powietrza, którym leciała matka, po drugiej kasztanowiec za oknem. Skoro jest taki wielki, to pewnie był tu od zawsze i może nawet robiła z niego kasztanowe ludki. Albo ktoś kiedyś rzucił: kwitną kasztany, idą matury. Tak mogło być, ale nie przypomina sobie tego. Chodzi jej po głowie, że kasztanowiec zmieściłby się na klatce schodowej i wtedy matka nie miałaby którędy spadać. Myśli też, że i jej by się przydał rdzeń taki jak to drzewo, sztywny i żywy, a nie ten, co ma od matki, pusty, zapchany na chwilę przez Margo. Czy i w nią wejdzie to, co w matkę, w obolałą jamę po dziecku? Może jak wytną Margo, a nie będzie musiała sama jej wypchnąć, to nie?
Z każdym krokiem w dół Justyna idzie pod prąd czasu. Obrazy same się łowią z głowy – Anna oplata się wokół niej w zamkniętej łazience, ciemność, kiwają się. A przecież trzeba odrobić lekcje i Maria czeka na Justynę na podwórku. To mamy nie interesuje, pozwala Justynie tylko zrobić siku. Mocz uderza o muszlę, klucz o zamek, tata wyważa drzwi, biją się. Sygnał karetki. Mama z tatą znikają, zanim Justyna wciągnie z powrotem majtki i rajstopy. Mieszka wtedy przez tydzień z sąsiadką z dołu, od której później odkupi mieszkanie, pierwszy raz widzi je właśnie wtedy. Dobrze się w nim czuje, otacza ją jak nora. Niewiele się zmieniło od tamtego dnia. Potem przychodzi inny obraz – śniadanie z tatą. Ma rozpiętą koszulę w błękitne prążki. Krzywa blizna na jego piersi uśmiecha się do Justyny, tata nie. Tata wygląda jak jajko na miękko, któremu zjadają oboje środek. W końcu znika cały i Justyna już nie ma taty.
Im bliżej parteru, tym Justyna staje się mniejsza, coraz mniejsza, aż pod drzwi jej mieszkania stacza się po schodach kasztan, i nie widać dokładnie, czy to Justyna, czy Margo uderza o sam początek czasu.
Na początku czasu w ciąży jest Anna. Poród tyle trwa i tak boli, bo są jak sklejone rzepem. Położna powtarza Annie: „Puść ją”, ale ona nie chce. Przez całą ciążę czuła się tak dobrze, jakby dziecko było narządem, którego zawsze jej brakowało. Muszą porządnie pociąć jej krocze, żeby Justyna wyszła, i zrasta się to źle, bliznowato, boleśnie. Gdyby Justyna tam zajrzała, myjąc matkę, toby zobaczyła.
Ale nie chce.
Anna zostaje sama. Porozumienie z córką jest niemożliwe, nawet kiedy zjadła tyle leków, że jej myśli poruszają się prosto jak woda w rynnie. A może właśnie dlatego. Nawet jej samej trudno wytłumaczyć swój skok, bo teraz jest już zbyt zdrowa. Wcześniej była pewna tego, co chciała przynieść córce, bo przecież dla niej skakała, to jej coś chciała dać, swojej osamotnionej, ciężarnej córce. Wcale nie własne potłuczone, wymagające opieki ciało, tylko kierunek spadających liści, owoców i deszczu. Od momentu, kiedy lata temu powiedziała kasztanowcowi, że będzie miała dziecko, a on powiedział, że pomoże jej je nosić, odbyli już tyle rozmów, że Anna wie, że nic poza tym nie ma znaczenia. Może jeszcze tylko widok z korony drzewa, tak rozdzierająco jesienny. Justynie, dziewczynie z głową w korzeniach, musiało go na dole brakować.
Im więcej Anna myśli, tym bardziej traci to sens. Kiedy próbuje zamknąć swoje doświadczenie w słowach, ono pustoszeje, przebite jak balon. Jeżeli to przez leki, to trzeba je odstawić.
Tymczasem Justyna czuje się coraz gorzej. Trudno się jej oddycha, chodzi, boli ją kręgosłup. Zwija się w kłębek i nasłuchuje, bo nie ma siły na nic innego. Słyszy wody płodowe i przesunięcia tkanek ‒ nie wie, czy to jej jelita, czy Margo tak się przesuwa. Towarzyszy temu wibracja niosąca się po krwistych rzekach i po kościach, bulgotanie gazu, chlupot dla wewnętrznego ucha, czasem dźwięki wydostają się na zewnątrz. Zastanawia się, czy i Margo to słyszy. Ma nadzieję, że nie poprzestawiała się i nie jest zdeformowana ‒ na USG wyglądała jak słodki dzidziuś, ale kto może być tego pewien, skoro w Justynie wszystko zmienia miejsce. Chciałaby, żeby córka już z niej wyszła i żeby stało się jasne, co jest czyje.
Justyna słyszy też skrzypienie parkietu w sąsiednich mieszkaniach i małe rozszczelnienia cegieł. Może gdyby nadstawiła uszu wystarczająco mocno, usłyszałaby chodzącą cztery piętra wyżej Annę. To nic, że matka jest teraz przykuta do łóżka, może jej palce maszerują akurat po kołdrze albo inne części ciała się przemieszczają, bezsenne, poruszone od środka. Czy te palce, albo chociaż paznokcie, byłyby w stanie same opuścić ich mieszkania i spotkać się gdzieś pośrodku? Może na drugim piętrze? Póki co sytuacja jest symetryczna ‒ każda leży u siebie, a ruch odbywa się w środku, jak w psujących się owocach – pod skórą, wewnątrz mieszkań.
W nocy przed terminem cięcia Justynę budzi cisza, jakby nagle ktoś jej wetknął w uszy woskowe korki. Rozgląda się po pokoju. Nie ma nikogo, bo skąd. Stoją walizka porodowa, łóżeczko i komoda z przewijakiem, na niej ubranka w rozmiarze 56 i pieluchy. „Pewnie śpi” – myśli Justyna i sama stara się zasnąć, ale nie potrafi. Wie, że Margo zawsze budzi się wtedy, kiedy ona, i że ta cisza to coś innego niż sen. Trąca brzuch i potrząsa nim, ale nic się nie dzieje.
Zwleka się z łóżka i podchodzi do parapetu, na którym ładuje się telefon. Kiedy dzwoni na pogotowie, patrzy przez okno, za którym stoi kasztanowiec. Ledwie go widać, jest tylko żyłką światła wyrysowaną przez księżyc. Justyna patrzy w dół, na samą siebie, i widzi martwą, zagipsowaną kłodę. Od dawna nie może już oglądać swoich stóp, ale teraz właściwie wydają się nie istnieć.
‒ Wstawaj, córeczko ‒ woła Justyna, mocniej uderzając w brzuch, ale nic się nie dzieje. Chce wyć, ale wie, że to nic nie zmieni.
Pogotowie ma się pojawić za dziesięć minut. Kasztanowiec za oknem zaczyna układać się w kształt. Justyna nie widzi go dokładnie, ale już wie, że oczami nie da się go objąć. Ten kształt uderza w narząd nowego zmysłu rosnący w przestrzeni pomiędzy nią i Margo, w wodach płodowych. „Idź w górę” ‒ mówi kształt, ale to nie mowa. Bardziej myśl, lecz nie jej. Trafna, trzeba spróbować rozruszać ten brzuch.
Justyna z trudem wychodzi na klatkę schodową i zaczyna powoli się wspinać. Dwa schody i odpoczynek, i znów: dwa schody i odpoczynek. Kiedy idzie, poręcz schodów jest kojąca i chłodna, jakby ktoś prowadził Justynę za rękę. Ten dotyk zna jej czoło, spragnione go w gorączce. Znają go plecy, głaskane do snu. I kiedy poręcz staje się dłonią mamy, w Justynie otwiera się czas po śmierci ojca, kiedy zostały tylko we dwie, a Anna przez chwilę była niemal zdrowa. Ten czas jest lekki jak mamina spódnica z koła w łączkę, jak smuga dymu z jej papierosa i jej cieniutkie czarne rajstopy. Jak słowo „córcia”, ma smak ciasta ze śliwkami. Obawa przed załamaniem jest stale obecna, jak kręcenie w nosie od cukru pudru – ale i tak jest słodko. Justyna zanurza się w tym czasie i mięknie. Zaczyna płakać, coraz głośniej. Gdyby miała siłę, zaczęłaby biec w górę, błagać matkę, żeby położyła rękę na jej brzuchu i obudziła Margo.
I wtedy coś spada, tuż za poręczą. Miga kształt i Justyna słyszy albo czuje uderzenie, sama już nie jest pewna, czy w środku, czy na zewnątrz.
Zanim pomyśli, że to niemożliwe, żeby Anna wyczołgała się z mieszkania na samych rękach i skoczyła jeszcze raz, Justyna czuje w sobie ruch spadających liści, owoców, deszczu i wszystkich maleńkich kończyn swojej córki przywróconych do życia. Ciało Margo sunie w dół i głową wybija w Justynie dziurę. Z pękniętej łupiny wylewa się woda i płynie schodami na posadzkę pod drzwiami na parterze, tam, gdzie upadła Anna.
Justyna czuje skurcz, silniejszy niż kiedykolwiek. Ból przygniata ją do ziemi i oślepia. Nie widzi, jak na klatkę schodową wbiegają zdezorientowani ratownicy medyczni, którzy nie wiedzą, kim zająć się najpierw.
„Ten ból jest tylko mój” ‒ myśli Justyna i oddycha tak spokojnie, jakby wszystko znalazło w niej swoje miejsce.
Nad opowiadaniem „Kasztanek” spędziłam siedem miesięcy pisarskiego życia. To trochę krócej niż ciąża i trochę dłużej, niż wydawało mi się możliwe do zniesienia. Dla osób, które znają poprzednie wersje, może być ono dowodem na to, że pisanie to przepisywanie. Serdeczne podziękowania za inspirację, błyskotliwe wskazówki redakcyjne i wyczyszczenie tekstu z powtórzeń kieruję do Oli Grzemskiej, dzięki której opowiadanie stało się najlepszą wersją siebie. Dziękuję też wszystkim życzliwym czytelnikom poprzednich wersji opowiadania – Julii Dziubeckiej-Krupińskiej, Oli Sikorskiej, Justynie Dworczyk i Kubie Kornhauserowi, który znalazł i poprawił kilka kluczowych rzeczy.
Przede wszystkim dziękuję mojemu kochanemu mężowi Łukaszowi Dynowskiemu, który od początku lubił to opowiadanie i bardzo w nie wierzył, a także spędził wiele godzin, redagując pierwszą jego wersję, z której nie pozostał niemal kamień na kamieniu. Cieszę się, że w naszym domu mieszka literatura, chociaż nie sprząta po sobie i doprowadza nas do szaleństwa.
Dziękuję też Zosi Dynowskiej, mojemu kasztankowi. Nie miałabym zielonego pojęcia, jak napisać to opowiadanie, gdyby nie Ty.