utwory / premiery w sieci

Koce w Koreach

Katarzyna Michalczak

Premierowy zestaw wierszy Katarzyny Michalczak Koce w Koreach. Prezentacja w ramach projektu „Druga i kolejna książka 2018”.

1. opo­wia­dam lekar­ce jak bar­dzo boję się śnie­gu i o tym że muchy są pięk­ne i dosta­ję psz­czo­łę w prosz­ku. nie mam klu­cza od domu więc pota­jem­nie idę na piz­zę. w szy­bie kel­ner­ka zle­wa się z klient­ką. kie­dy klient­ka wcho­dzi, wcho­dzi z nią dziec­ko któ­re nie jest w kształ­cie dziec­ka. masz tatu­aż psz­czo­łę i tatu­aż muchę. zro­bi­łeś je wio­sną. „zaraz wra­cam, mamo. gdzie jesteś?” – „a, snu­ję się po oko­li­cy”.

2. „jest pani owa­dem” – mówi lekar­ka. „to nic nie boli”.
i bez uprze­dze­nia prze­bi­ja mi pan­cerz. mój kaszel
nie­sie się po całym metrze. chcę krzy­czeć, ale nikt nie patrzy.
zasta­na­wiam się jak sobie pora­dzę, sama na Sybe­rii.
i dla­cze­go śni­ła mi się kobie­ta ubra­na w butel­kę.


sanatorium z Groupona

pró­bu­je­my się śmiać, ale wie­je. potwor­nie
boli cię gło­wa. jakiś facet
wcho­dzi do morza po pas. – „co robi­cie?” –
– pytasz. – „szu­ka­my bursz­ty­nów”. jakie ohyd­ne
obia­dy dają nam w tym hote­lu. coraz bar­dziej
wie­je. szu­ka­ją, lecz dla­cze­go
są tacy nie­mi­li? wra­casz leżeć. gdy­by­śmy spa­li na jaj­ku
to wolał­byś żółt­ko czy biał­ko?

zosta­ję sama i prze­sta­je mnie boleć gar­dło.
idę na molo, jest żół­te. leżę w słoń­cu w kurt­ce. eme­ryt­ki
kolo­ru mew.

kie­dy wra­cam do cie­bie, znaj­du­ję bursz­tyn. tak się cie­szę.
prze­cież ja morzu odda­ła­bym cały świat.


po Manifie

obże­ram się tru­fla­mi, to zna­czy zja­dam czte­ry.
zja­dam też mig­da­ły w nuga­cie. Ewa mówi:
„weź to, niech na to nie patrzę”. boję się –

„bab­cia mia­ła raka? moje nazwi­sko po mężu, w linii pro­stej
od het­ma­na” – mówi lekar­ka, jeż­dżąc mi po cyc­kach ultra-
sono­gra­fem. „mopem trą­ca­ją. nie­dłu­go znisz­czą na amen,
pro­stacz­ki. ten apa­rat kosz­tu­je tyle co dom”. boję się cukrzy­cy.

cukrzy­cy i bia­łacz­ki. „kla­sizm, pro­szę pani?! ja pro­szę pani
pra­cę fizycz­ną znam. sprzą­tacz­ką byłam, kraw­co­wą, salo­wą nawet
już po stu­diach. pro­szę się ubie­rać. nic tu pani nie ma.
tyl­ko malut­ką tor­biel, któ­ra wchło­nąć się może lada dzień”.


latarkę pani ma?

Ewa, Boże, kaza­łaś mi oka­zać two­ją piw­ni­cę do pomia­rów. wzię­łam
ze sobą wiersz. kuc­nę­łam pod komór­ką. pod dwa­dzie­ścia pięć
baba w kami­zel­ce bor­do. „co to za kart­ka? czy taką kart­kę trze­ba mieć? cze­kam
na pomiar tutaj cały dzień. o, wresz­cie, pro­szę. mogła­bym teraz
pana zamknąć, hehe­he”. dwie sekun­dy. metr na metr. wzię­łam ze sobą wiersz.
ruszy­ły­śmy na górę. „są jesz­cze?” „mam już dosyć.
są w pierw­szej klat­ce, niech pani leci. latar­kę
pani ma?”. „ma pani dosyć?”. „tak, mam dosyć i bolą mnie kola­na”. „do tych ostat­nich

drzwi­czek nie mam klu­cza, ale prze­cież
moż­na je wywa­żyć?”.


jesteś zro­bio­ny z koł­dry i ze śnia­dań.
z ostre­go rżnię­cia w krza­kach. dzień nie jest
cia­łem sta­łym, zga­dzasz się ze mną. ze śnia­dań
na któ­rych kró­lu­je jaj­ko.

w ciem­no­ści myślisz, jak zro­bić łóż­ko z cia­ła. a ja, że łóż­ko to oś.
– śpij skar­bie, jutro wcze­śnie wsta­jesz. – chcę jesz­cze raz. jesteś
środ­kiem lata. jesteś obwie­dzio­ny zło­tą linią
za każ­dym razem, kie­dy mnie doty­kasz.

rze­ko, ty naj­praw­dziw­sza nazwo.