Rzeczy pozornie bez znaczenia
Przez długi czas mieszkałem w pensjonacie blisko portu. Rodzina, która go prowadziła, nabrała do mnie sympatii. Kiedy więc powiedziałem im, że z powodu kłopotów z policją muszę wyjechać do Bratysławy, pani domu powiedziała:
‒ Proszę nam zostawić swoje zdjęcie. Umieścimy je na fortepianie i przyjemniej nam będzie tęsknić.
Odpowiedziałem, że nie mam niczego takiego, bo też nigdy nie byłem zwolennikiem uwieczniania mojej osoby, ale dama nalegała:
‒ To niech pan sobie każe zrobić. Nie chodzi o nic nadzwyczajnego. Wie pan, skromny portrecik. Tyle, żeby zachować pana podobiznę.
Rzeczywiście, łatwo było jej sprawić przyjemność, a ja miałem dług wdzięczności za wiele rzeczy, o których się nie mówi. Tak więc tego samego popołudnia znalazłem się w poczekalni fotografa w naszej dzielnicy.
Kiedy przyszła moja kolej wyjaśniłem, że zależy mi na portreciku niewielkim, tanim, i im szybciej, tym lepiej. Starałem się dać do zrozumienia, że spojrzenie obiektywu bardzo mnie deprymuje i gdyby można było zrobić zdjęcie w znieczuleniu, to bym reflektował.
‒ Postaramy się, żeby nie bolało. Użyjemy magnezji i nic pan nie poczuje.
Ustawił mnie jak trzeba, wyciągnął rękę i powiedział, żebym patrzył w obiektyw, z którego wyleci ptaszek. To oczywiście zawsze warto zobaczyć, więc żeby niczego nie przegapić wpatrywałem się, szeroko otwierając oczy. Tymczasem fotograf nacisnął guzik, a potem jeszcze gumową gruszkę, która znajdowała się obok aparatu.
W tym momencie nastąpiły rzeczy niezwykłe. Po mojej prawej stronie magnetyczny płomień wniósł do pokoju jasność letniego nieba. Uskoczyłem zwinnie, żeby się schronić za aparatem. I stamtąd widziałem, jak ogień zajmuje kurtynę z czarnego aksamitu i przenosi się na meble. W przeciągu pięciu minut płonął już cały dom, z którego artysta i ja wydostaliśmy się cudem.
Tego samego wieczoru rozeszła się wiadomość, że spłonęła cała dzielnica i zginęło ponad trzysta osób, sami porządni obywatele.
1942
Słaby charakter
Pewnego razu, kiedy sobie smacznie spałem, obudził mnie hałas dochodzący z mojej pracowni.
‒ Aha! ‒ pomyślałem sobie. ‒ Złodziej.
Stąpając cicho na palcach pokonałem odległość, która mnie dzieliła od miejsca, gdzie ktoś mnie właśnie ograbiał. Jakiś nieznajomy mężczyzna z workiem wybierał tam spośród moich rzeczy te, które mu najbardziej przypadły do gustu i odkładał je na bok.
‒ Ej! Porozmawiajmy… ‒ zagadnąłem.
Odwrócił się bez najmniejszego zdziwienia czy zaskoczenia, obejrzał mnie od stóp do głów i powiedział:
‒ Nie ma o czym. Jestem od pana lepszy. Tak na oko ważę ze dwadzieścia kilogramów więcej niż pan. Ta oczywista przewaga zwalnia mnie z potrzeby składania jakichkolwiek wyjaśnień. Ma pan broń?
‒ Nie.
‒ Tym bardziej.
I zabrał się do napełniania worka moimi dobrami, nie zwracając na mnie uwagi. Ja, broniąc słusznej sprawy, nie dawałem za wygraną:
‒ Ależ, człowieku, tu nie chodzi o siłę, chodzi o moralność, rozumie pan? Bez zasad daleko pan nie zajdzie. Wszyscy będą na pana krzywo patrzeć.
‒ Moralność! ‒ odpowiedział. ‒ Moralność to zbędny ciężar.
Niespodziewanie jednak spoważniał i spytał mnie:
‒ A może pan rzeczywiście w nią wierzy?
‒ A jakże, na litość Boską, a jakże!
Bardzo się zmieszał po tym moim oświadczeniu. Porzucił swoją robotę, wziął mnie pod rękę i zaproponował, żebyśmy obaj usiedli na sofie.
I tak do mnie przemówił:
‒ Żal mi pana. Chcę panu wyświadczyć przysługę. Podzielę się z panem moim życiowym doświadczeniem.
Kiedyś, dawno temu, ja też wierzyłem w moralność. Byłem żonaty, miałem syna, miałem serdecznego przyjaciela i mały sklepik. W całej dzielnicy nie było człowieka lepszego ode mnie, ani też większego frajera. Spowiednik drżał na mój widok, bo moje czyste sumienie nie dawało mu pola do popisu. „Nudny jesteś, bracie!”, mówił mi zazwyczaj, a potem błogosławił mocą swojego urzędu.
Czasami ta moja gnuśność mnie samego przyprawiała o dreszcze, ale spokój ogniska domowego, dobre imię rodziny i czystość obyczajów dawały mi oparcie. „Cierpliwości, chłopie, cierpliwości – mówiłem sobie – dostaniesz kiedyś za to nagrodę”.
I wie pan, jaka była ta nagroda? Niech no pan posłucha. Pewnego dnia mój syn, który skończył właśnie czternaście lat, uciekł ze służącą. Wstrząśnięty, szukałem mojej żony, aby z nią przeżywać ten cios. Ale po żonie został tylko list, z którego się dowiedziałem, że ma już dość mojej poczciwości i że woli sąsiada z trzeciego piętra, bo jest przebojowy i wie, jak korzystać z życia.
Zdruzgotany, zdecydowałem się rzucić w wir interesów. Po kilku dniach dowiedziałem się, że mój serdeczny przyjaciel dzięki sprytnym machinacjom handlowym wystrychnął mnie na dudka. Został mi tylko mój spowiednik. Opowiedziałem mu, co się stało, a on bez chwili wahania odparł, że to wszystko moja wina i zadał mi taką pokutę, że aż mi dech zaparło.
A moje dobre imię, szanowane w całej dzielnicy? Powiem panu: kiedy przechodziłem ulicą ludzie oglądali się za mną i śmiali się za moimi plecami.
Sam pan rozumie, że to był odpowiedni moment, żeby podsumować życie. Doszedłem do wniosku, że cały czas błądziłem. Nie można bezkarnie płynąć pod prąd. To stało się dla mnie tak oczywiste, że postanowiłem wszystko zmienić. Teraz robię to, na co mam ochotę, a sumienie nie ma nic do gadania. Wszyscy są ze mnie zadowoleni. Kobiety za mną szaleją, znajomi twierdzą, że jestem sympatyczny, a sąsiedzi, kiedy o mnie mowa, komentują między sobą: Widzicie, nie jest taki głupi na jakiego wyglądał. Jeszcze z niego będą ludzie!
To wszystko. Może się panu na coś przyda.
‒ Idę z panem! ‒ zawołałem. Nie chciałbym stać się ofiarą zbyt późno podjętej decyzji.
Następnego dnia gazety opublikowały następującą informację:
„Wczoraj wczesnym rankiem złodzieje wtargnęli do mieszkania przy Alei Wschodniej. Poza innymi cennymi przedmiotami stwierdzono brak pana domu. Ktokolwiek wie o obecnym miejscu pobytu pana Caldersa, wzorowego, obyczajnego obywatela, regularnie płacącego podatki, proszony jest…”
1941