To, co pozostaje
Mijamy. Oślepiające wystawy butików. Głośne grupki opalonych nastolatków, którzy chaotycznie wysypują się z barów i, nie odchodząc od kasy, wyjaśniają sobie relacje i dzielą zuchwale na pół rozebrane wulgarne dziewczyny. Rozmazując na pryszczatych twarzach krew i smarki. Mijamy ich, przezornie przechodząc na druga stronę ulicy. W mojej głowie, jak tykający zegar, na zmianę stukają dwie myśli: bez przygód dojść do hotelu i nie połamać obcasów na tym przeklętym lwowskim bruku, szlag by go trafił… Ręka Marka ciężko leży na moim ramieniu, on zdaje się wypił więcej ode mnie i iść nam jest coraz trudniej i trudniej. Oprócz tego wiatr, który rzuca nas z boku na bok, zmuszając do robienia zupełnie nieracjonalnych wiraży. Huśta nami, jak dwoma gruszkami na bezlistnej jesiennej gałęzi, tamuje oddech i zaraz to wszystko wokół poleci w drzazgi. Ale się trzymamy.
Marko oddycha całkiem blisko – słyszę nad uchem jego skupione sapanie. Tak naprawdę to prowadzi mnie do siebie do hotelu, nawet nie wiem, gdzie ten hotel się znajduje. Zresztą, nic dziwnego: nieczęsto zdarza mi się bywać w hotelach w rodzinnym mieście. Od czasu do czasu dogania nas to fantasmagoryczne Doors’owskie „Well, show me the way to the next bar…” i zachrypły męski głos, który tak optymistycznie zapewnia, że po tym wszystkim tak czy owak „we must die”. Słyszysz, Marku, mówi nam, że wcześniej czy później musimy jednak umrzeć. To oczywiście najczystsza prawda. Jednak najbardziej mnie przeraża nie ta prawda, a oszałamiająca lekkość i prostota przejścia od bycia do niebytu. Nieznośna lekkość.
Zdaje się, już pół nocy brniemy nieznaną ponurą ulicą, której końca nie widać, i od czasu do czasu męczę po kobiecemu Marka pytaniami w rodzaju: „A jesteś pewny, że to właśnie tutaj, a nie na drugim końcu miasta?” Milcząc, potakuje – i suniemy do przodu. Stopniowo budynki maleją, ich secesyjne rysy stają się mniej wyraźne i banalniejsze, a jasne wysepki latarni zdarzają się coraz rzadziej, jakby ten, kto pokazuje uliczkę przypadkowym przechodniom, strzegł ich wymagających smaków.
– Zimno mi – mówię Markowi. On w marszu zwraca się do mnie w półobrocie i nieposłuszną ręką stawia kołnierz mojego żakietu.
– To wszystko drobiazgi. Wytrzymaj, gdzieś tu już powinien być hotel.
Wierzę mu, uwierzę, nawet jeśli powie teraz, że naprawdę jesteśmy chrabąszczami i wszystko to nam się śni. Co każe mi wierzyć? Po jakiego czorta potykam się tutaj o szczerbaty bruk? Na pewno kocham tego człowieka, bo jakie jeszcze może być tłumaczenie? Po prostu kocham – i kropka. A reszta – to figa. Z trudem pokonujemy jeszcze jakieś dwieście, trzysta metrów.
Zerka na nas ukradkiem jakiś facet z szeroką tłustą twarzą, który wyprowadza pitbulla. Natomiast pies bezczelnie się na nas gapi. Najwidoczniej mu się nie podobamy. Ale komendy „Bierz go!” nie słychać, i pitbull niechętnie wlecze się za nalanym facetem. Dochodzimy prawie do mostu kolejowego, skąd dobiega głośny łoskot kół i przenikliwy gwizd
– Wracajmy – rzuca Marko niemal dziarsko. – Zaszliśmy trochę za daleko.
Zawracamy bez słowa, jakiś czas idziemy nie w nogę i wtedy zniszczony chodnik się kołysze, jakby to nie był chodnik, ale pokład okrętu w dziesięciostopniowym sztormie. Znowu natykamy się na faceta z pitbullem. Nie, pitbull na pewno nas nienawidzi, spójrz, jakie ma przekrwione oczy. Od dzieciństwa boję się psów. Gotowa już jestem zerwać się i biec co tchu, wyobrażając sobie, jak przed jego zębami migają moje gołe łydki, jak on się w nie wgryza, ohydnie bryzgając krwawą śliną. Ale ciężka ręka Marka na ramieniu i zwierzęcy strach gdzieś w brzuchu (czy to instynkt samozachowawczy?) zmuszają mnie, bym powoli przestawiała nogi od-da-(o tak, jeszcze troszkę)-la-(la-la, wszystko dobrze, zuch dziewczyna!)-jąc-się (no, nareszcie, uff!)…
I oto zupełnie niespodziewanie trafiamy na hotel. Gotowa jestem przysiąc, że jeszcze kilka minut temu go tu nie było, nie mogliśmy go przecież nie zauważyć. Tego głupiego neonowego szyldu na na frontonie, tych niezliczonych okien. Ale jak mówi pewien mój znajomy, w razie wyjątkowej konfuzji „fuck to fuck”, czyli „fakt jest faktem”: wreszcie dotarliśmy, i z tego trzeba się cieszyć. W recepcji łagodnie pochrapuje gruba facetka. Jej dolna szczęka opiera się o potężny biust i wibracje przy każdym oddechu wydobywają się z nosogardzieli na zewnątrz, śmiesznie rezonując w ciele i najbliższych obiektach wewnętrznych. Pakujemy się do holu i próbujemy bezgłośnie przejść obok tej wibrującej góry ciała, ale któreś z nas nie wytrzymuje i parska przytłumionym śmiechem.
– Popatrz, popatrz, z jakim wdziękiem budzimy się, przeciągamy, mrugamy… Po prostu kotka! – ledwie zauważalnie szturcha mnie w bok Marko. Ale ja z wszystkich sil staram się przybrać poważną minę, przecież od tego zależy cały sukces naszej sprawy. Facetka, wsparłszy się na łokciach, zaskakuje nas swoim generalskim wzrostem i przepalonym basem, który dociera z pewnością aż do najdalszych zakamarków tej ponurej budowli.
– Wy, dziewczęta, tak właściwie, do kogo?… A?…
I to rozciągnięte „A?…” długo jeszcze szuka sobie wyjścia w naszych zdezorientowanych głowach, w pokręconych korytarzach i z pewnością w nocnych koszmarach mieszkańców dwóch pierwszych kondygnacji. Wiem, przez tak postawione pytanie, że nie jest ono skierowane zupełnie do mnie.
Facetka mierzy mnie czujnym wzrokiem od nóg do głowy i z powrotem. A ja czuję się przy tym dokładnie tak, jak zapędzona w głuchy matematyczny kąt uczennica, w której głowie wszystkie możliwe cosinusy, tangensy i cotangensy splatają się tylko w skandalicznie niepoprawną odpowiedź. „Toczysz się dalej…” „Ale tak nie wypada… tak nie wypada…. tak nie wypada,…” – w myśli powtarzam tonem mojej mamy. Problemu to co prawda nie rozwiązuje, ale też go nie pogłębia – dzięki. Tymczasem Marko niepewnie podchodzi do wysokiego kontuaru recepcji i coś ukradkiem półgłosem wyjaśnia, prosi, umawia się, miękko przekonuje, proponuje, nalega. Widzę tylko jego plecy, delikatne ręce, którymi szeroko gestykuluje, słyszę przenikliwy i obezwładniający tembr jego głosu. Potrafi przekonywać kobiety – tu jestem o niego całkiem spokojna, tym bardziej, że ta kobieta potrzebuje od niego tylko kilku szeleszczących papierków.
A zatem, a zatem wreszcie idziemy do windy i wciąż jeszcze nie na siłach, by się odprężyć, tępo patrzymy na siebie, na numery pięter, które wyświetlają się na ekranie nad drzwiami, na brudną podłogę, znowu na siebie. I robi się nam niewymownie przyjemnie, że to ostatnie wrażenie – jest najjaśniejsze.
Przestąpiwszy próg pokoju Marka, bezsilnie padam na jedyne rozchwiane krzesło. Tu, wedle niepisanego kodeksu hotelowego, wszystkich „obiektów meblowych” jest tylko po sztuce: kojka, (łóżkiem to nazwać trudno), krzywy stolik nocny, biurko, karafka bez wody, mętna szklaneczka i krzesło, na którym siedzę. Marko po wojskowemu – czyli na autopilocie i bez żadnych podtekstów – rozbiera się, i już mam wątpliwości, czy pamięta o mojej obecności, czy też mieszanka wypitego i przeżytego wreszcie ostatecznie go pokonała. Przez kilka pokadrowanych chwil zastanawiam się, jak by mu najdelikatniej przypomnieć, że nie jest sam w tym pokoju (i na tym świecie – czasem lubię myśleć globalnie). Ale tu już on uważnie patrzy na mnie, zaczepnie się uśmiecha i wiem, że jest absolutnie trzeźwy. Czy prawie absolutnie. Zresztą jaka różnica, skoro i tak go kocham.
Marko bierze moją twarz w dłonie i długo całuje, ledwie dotykając spierzchniętymi ustami czoła, powiek, kącików ust, włosów, każdego włosa osobno. Gubię tego liczbę, tracę zdolność zapamiętywania poszczególnych wrażeń. Po prostu słucham jego ust naswoim ciele i z moich oczu wytaczają się wielkie jak wiśnie łzy.
– Czekałam na ciebie nieskończonych osiem (Marko poprawia: dziewięć (a rzeczywiście, liczę na palcach) – dziewięć miesięcy. Przez ten czas mogłabym wynosić dziecko,wyobrażasz sobie?
– Wyobrażam – szczerze przyznaje Marko i nas oboje zalewa gorąca fala.
Przez te wszystkie miesiące wybierałam słowa, żeby powiedzieć mu wreszcie, żeby zrozumiał, że go kocham, że nie mogę bez niego. Ale nie potrafię sobie radzić ze słowami. Zrzucam swoje ubranie na jedną bezkształtną kupę, jak gruby pakowy papier – przeszkadza mi czuć, gdy ręce Marka mnie czytają jak jedyny dostępny tekst. Lubię się kochać z Markiem, szaleję przy nim. I z nim to dzieje się tak naturalnie, że kiedy odchodzi, moje ciało czuje się niepełnowartościowe, jak człowiek bez ręki, nogi czy jeszcze czegoś ważnego. Potem długo przywykam do swojej cielesnej niepełności, ogarnia mnie fantomowy ból za ciałem Marka, które na tak niedługo, ale było moje. Najpierw jeszcze próbowałam zapełniać te pustkę w środku siebie kimś innym, ale to tylko przysparzało bólu.
Często opowiadam mu o innych mężczyznach, lekko i niewymuszenie, jak motyl przelatuje z kwiatka na kwiatek. Nie wszystko, a tylko jakieś ciekawe dla jego pisarskiego oka szczegóły. Czasem próbujemy powtórzyć coś czy coś innego, czerpiąc z tego egzotyczną przyjemność. I nie mam odwagi przyznać się mu, że prawie wszystko wymyśliłam – i tych licznych kochanków, i lekkość, z jaką ich zmieniam, i swobodę, jaką przy tym się upajam. Właśnie wolność pociąga Marka najbardziej: nieobecność ram, brak przywiązania do czegokolwiek, niezależność. Najsmutniejsze w całej tej historii jest to, że taką przywiązaną do niego mnie też pociąga jego wolność, doprowadzona do absolutu. Gdyby był podobny do innych, zwyczajnych, szarych, zdyscyplinowanych obywateli, jacy grzecznie podążają utorowanym życiowym szlakiem, u których nawet wyjątki od reguł mają swoje reguły, czy bym go wtedy kochała? Marko przyjeżdża do miasta i otwiera się koło, on burzy tę martwą określoność. I ja, taka poprawna, odważam się być taka, jaka jestem naprawdę. I pluję na wszystkie stereotypy i umowności.
Dlatego zazwyczaj nie rozmawiamy o tym, co jest zrozumiałe samo przez się: o zależności, która powstaje niezależnie od naszych pragnień, o miłości, która mimowolnie wgryza się w duszę, o ciele, które się przyzwyczaja, i o pustce, która zostaje wokół. Po prostu się kochamy, zapomniawszy o wszystkich i o w wszystkim. Kochamy się, jakbyśmy powoli poznawali jedno drugie na starych fotografiach. Nie myśląc. Nie rozmawiając. Bo rozmowa – to pułapka. A potem zapadamy się coraz głębiej i głębiej, aż do samego dna, i galaretowaty namuł snu nieuchronnie wsysa nasze zmorzone ciała.
Budzę się jakoś nagle: czy to od przypadkowego dotyku włosów Marka, czy od jakiejś wyraźnej myśli. Przypominam sobie wszystko do najdrobniejszych szczegółów – muszę przecież zapamiętać to na długo, do jego następnego przyjazdu. A kto wie, kiedy to będzie… Marko śpi, podłożywszy dłonie pod policzek. W pokoju powoli szarzeje, i widzę jego rozpogodzoną twarz. Twarz trzydziestoletniego mężczyzny z bliska. Widzę w nim dziecko – małego chłopca, którego tak chcę pogłaskać po głowie, ale boję się go obudzić. Z pewnością to mój niezrealizowany macierzyński instynkt. Coś trzeba z tym zrobić – może urodzić sobie jego dziecko? Miłość musi mieć realne następstwa, inaczej mija jak ta noc i zostaje po niej tylko niepewne wspomnienie. Zapominam się i jednak głaskam Marka po potarganych włosach, przesuwam palcami wzdłuż ostrego zagięcia podbródka, całuję w powieki. Nie budzi się, tylko jakoś tak śmiesznie porusza opuchniętymi od snu ustami, uśmiecha się, jakby śniło mu się coś przyjemnego, i tuli się do mnie.
Ranek nieuchronnie staje się rzeczywistością. Już można rozróżnić nawet najdrobniejsze szczegóły hotelowego wnętrza: dziwaczne wizerunki pęknięć w rogach sufitu, plamy po wielu rękach wokół wyłącznika, mechatą powierzchnię błogosławionego koca, który nas ani trochę nie grzeje… Marko tak słodko śpi, że nie mam śmiałości go budzić., Moja kolejna ucieczka od codzienności kończy się tak samo, jak wszystkie poprzednie, Z niechęcią się ubieram, wyciągając z nieforemnego stosu swoje rzeczy. Dostrzegam w wąskim lustrze swoje pokryte gęsią skórką ciało i niewyspaną twarz. Usiłuję przygładzić rozwichrzone włosy, które bezczelnie sterczą na wszystkie strony.,
– Marku, muszę już biec – mówię mu szeptem, w samo ucho.
– Nie idź – niewyraźnie mruczy przez sen, i nie jestem pewna, czego to dotyczy, mnie czy jakiegoś przyjemnego porannego snu.
Ale naprawdę muszę iść, bo mam zostać w tym mieście, a on ma wyjechać. Bo jeszcze trzeba wpaść do domu, nałapać wody i nie spóźnić się do pracy. Nie czuję się na siłach, żeby coś zmienić w tym zwykłym i nudnym kołowrocie. Nie całuję Marka na pożegnanie – nie lubię się żegnać. Tylko leciutko poprawiam kołdrę na jego chudym ramieniu. Zamykam drzwi. Zjeżdżam windą. Przechodzę koło zażywnej facetki na recepcji, zostawiając jej swoje całkiem nieoczekiwane w tej sytuacji „do zobaczenia”. Ona długo jeszcze patrzy za mną, czuję plecami jej zaciekawione spojrzenie, I przypomina mi się „A kto ty, a kto?”, które jak nóż tak łatwo wchodzi w chlebowy miękisz ciała. I nie boli. Prawie nie boli…
Idę pustą ulicą, całkiem prostą, która gdzieś na horyzoncie wpada w inną, też całkiem prostą ulicę.
To moje miasto. Tutaj wszystko jest takie wyraźne i proste. Zgarbiony dozorca zmiata do kupy różnobarwne liście. Jednak w ostatniej chwili nadlatuje wiatr i rozrzuca wszystko na różne strony. Liście wirują dookoła – żółte, czerwone, bure, zielone, plamiste – jakby tańczyły pod pełne radości życia „I tell you… I tell you… I tell you we must die…” Cóż, jesteśmy skazani i nic od nas naprawdę nie zależy. Jednak mężczyzna nie słyszy melodii i uparcie zamiata. Myślę, po co człowiek walczy z żywiołem. Wiatr chwyta mnie i niesie. Nie opieram się. Przypadkowo namacuję w kieszeni żakietu niewykorzystane opakowanie prezerwatyw. To, co pozostaje… Jeszcze jedno opakowanie na wspomnienie o Marku. Zupełnie nieprzekonujący dowód miłości.
Miłości, w przerwach między którą mija życie.
