Rozmowy na koniec: odcinek 2 Nowe głosy z Polski: proza
nagrania / transPort Literacki Różni autorzyDrugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejPremierowa proza Barbary Frączyk Lidka Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
– …dobra, no… tak… odbiorę go… zaraz powiem… w domu – Anka odłożyła na biurko telefon komórkowy i westchnęła. – Muszę wcześniej wyjść, odebrać młodego z przedszkola.
– Jasne. Nie ma problemu, ja dopiszę tych kilka pomysłów do jutrzejszej prezentacji i też spadam. Może pójdę do kina… – trzydziestosześcioletnia kobieta zapatrzyła się na stary plakat filmowy wiszący na wprost niej. Ona nic nie musi. Jest swoją panią i swoim sługą, swoim bogiem. Więc ona, Lidka, może iść do kina. A może musi? Tak. Musi, żeby przez chwilę nie myśleć o sobie, nie zasysać tak patologicznie, perwersyjnie samej siebie.
– A jak Michaś? Polubił w końcu przedszkole? – zapytała.
– Twierdzi, że nie, chociaż już nie płacze. Bezczelny trzylatek. Ty wiesz, że dwa dni temu podszedł do nowej wychowawczyni, to był jej pierwszy dzień, i powiedział: „Ty się mną opiekuj, a nie tu sobie kawę pijesz” – Anka się uśmiechnęła szeroko. Lidka z zazdrością patrzyła, jak oczy młodej matki zachodzą delikatną mgiełką uwielbienia, wręcz samouwielbienia, skoro tak wielbi coś, co wyszło z niej samej. Taka miłość jest jak adoracja własnej ręki czy nogi. Narcyzm do kwadratu. Klęczenie przed sobą samym wyniesionym na ołtarze i przyjmowanie komunii z własnego ciała.
– Niezły typek. Pozdrów go od ciotki – rzuciła na odchodne koleżance i wróciła do składania prezentacji. Jeszcze jeden slajd i jeszcze jeden. Byle mieć zajęcie, wypełnić czas. Jak chciała, potrafiła być mistrzynią lania korporacyjnej wody.
Nie wychodziła ostatnia. Jeszcze paru singli niedobitków siedziało wpatrzonych w błękitne światło monitorów. Niech siedzą. Głupi i biedni. Nie mają dokąd iść. Jak ona. Ale ona, Lidka, pójdzie dzisiaj do kina. Sprawdziła: w „Lunie” grają nowego Jarmuscha, może zdąży.
Na przystanku autobusowym czekali jacyś ludzie. Wypięła pierś, przeczesała grzywkę i nadęła swoją kobiecość, żeby ktoś ją wreszcie zauważył i oniemiał. Była naprawdę atrakcyjną kobietą, potrafiła bujnąć biodrami i zatrzepać rzęsami. Ale tu? Na przystanku? Kto miał ją zobaczyć? Rozejrzała się i skapitulowała. Piersi i głowa opadły z westchnieniem. Tak wyglądają zrezygnowane piersi, gotowe i smutne, bezsilne. Piersi wywieszające białą flagę.
Kiedy przyjechał autobus, chwilę zamarudziła, zanim wsiadła. Upatrzyła sobie miejsce przy oknie i rozejrzała się, czy nie powinna ustąpić komuś starszemu, chociaż coraz częściej to jej ustępowano. Przymknęła oczy i na kilka minut zniknęła. Ocknęła się tuż przy kinie. Nie pójdzie dzisiaj do kina. Wysiadła.
– Co dla pani? – znudzonym głosem zapytała sprzedawczyni.
– Cztery kajzerki, poproszę. I pączka z różą – odpowiedziała Lidka i położyła na ladzie odliczoną sumę. Miała nie jeść słodyczy, ale jeden pączek nic nie zmieni. Przecież nie przytyje od niego. Zresztą należy jej się trochę przyjemności. Coś więcej od życia niż drink, film i masturbacja. Pączek, który pęczniał w ustach, lepił wargi, był jak lekarstwo na samotność. Lepszy od seksu i drinka razem wziętych.
Nie chciało jej się wracać do domu. Powietrze pachniało już październikiem, ale słońce grzało jeszcze wrześniowo. Postanowiła się dotlenić. Ruszyć ciało i krew.
Park o tej godzinie był już raczej pusty. Matki z dziećmi jadły w domach kolację, a biegacze czekali aż zapadnie zmrok. Studenci, którzy grali tu zawsze w siatkówkę, zbierali się już do wyjścia. Robiło się szaro, ale latarnie nie były jeszcze włączone. Tam, gdzie krzyżowały się alejki, trzeba było uważać na nieoświetlonych pędzących rowerzystów. Było spokojnie i ciszej niż latem, kiedy o tej porze trele ptaków zagłuszały nawet najgłośniejsze i najbardziej bezczelne myśli. Byle do weekendu – myślała. W piątek miało być pożegnanie koleżanki, która po czterech latach zmieniała pracę, w sobotę koncert jazzowy i impreza u znajomych z liceum. Na chwilę się zatrzymała, w jej głowę wszedł dźwięk, którego nie potrafiła zidentyfikować. Ale był na tyle niepokojący, by kazać jej wypatrywać. Jak na polowaniu. Coś ją wołało. Pies? Kot? Delikatne chrypienie dobiegało zza ławki po prawej stronie oczka wodnego. Podeszła z ciekawością, ale też obawą. W wysokiej, niekoszonej trawie leżała reklamówka jednego z dyskontów, a w niej dziecko. Maleńkie dziecko, noworodek. Cały we krwi i szarej mazi, ale ubrany w białe śpiochy. Wciąż żywy. Czerwony, wyczerpany płaczem. Lidka rozejrzała się dokoła, ale nikt akurat nie przechodził, była z nim sama. Bezbronna i bezradna ona kontra kwilący noworodek w reklamówce. Schyliła się. Ostrożnie podniosła dziecko, które okazało się lekkie jak puch. Nie ważyło nic. Przytuliła do piersi, przykryła połami płaszcza i szybkim krokiem zaczęła iść w stronę domu. Już na ulicy mijała ludzi, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Mimo całego zaaferowania była przezroczysta. Wklepała kod do domofonu i pospiesznie zaczęła szukać kluczy w torebce. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi od mieszkania i poniosły za sobą odgłosy czyichś kroków na schodach. „Żebym zdążyła, żebym zdążyła…” – myślała. W jednej sekundzie zalały ją litry potu. Weszła do mieszkania i dopiero teraz… Dziecko. Dziecko! Aaaa…
Żyło. Spało. Ukołysane wstrząsami po prostu zasnęło.
– Co teraz? Co ja mam robić? – przestraszona mówiła do siebie.
Położyła dziecko na łóżku i zaczęła mu się przyglądać. Maleństwo. Jakie maleństwo. Laleczka. Dziewczynka? Chłopiec? Drobne rączki, i te paluszki jak nieprawdziwe. Jak można być tak małym okruszkiem? Co się wtedy myśli?
– Moje maleństwo. Co ja mam z tobą zrobić? – zaczęła się trząść. Po omacku biegać, szukać czegoś, ale czego? – Co robić? Co robić? – jej głos niósł się po pustym mieszkaniu.
Przyniosła z łazienki podpaski i kilka ręczników. Wzięła jeden z nich i wróciła, żeby go zmoczyć. Pochyliła się nad dzieckiem i drżącymi rękoma rozebrała to małe czerwone stworzonko. Przestraszył ją kikut pępka, który widziała pierwszy raz w życiu z tak bliska. Zdjęła pieluszkę pełną ciemnej mazi. Mokrym ciepłym ręcznikiem zaczęła delikatnie trzeć ciałko chłopca, żeby obmyć je z pozasychanych śladów niedawnego porodu, co było trudne. Zadzwonił telefon, ale nawet nie spojrzała w stronę torebki. Dziecko obudziło się i cicho rozpłakało.
– Leee, leee, le…
– Nie płacz, maleńki. Mamusia zaraz cię przytuli, już, no już, już – Obmyła pupę wielkości kajzerki, wyciągnęła z opakowania podpaskę i przykleiła plastrem do skóry dziecka. – Już, nie płacz, wszystko będzie dobrze. Ubiorę Cię, dam jeść, będzie dobrze. – Założyła dziecku z powrotem brudne, za duże ubranko, podciągnęła bluzkę i przyłożyła do piersi. – Jedz, syneczku, jedz.
Dziecko łapczywie chwyciło pierś, zaczęło ssać. Lidka poczuła przypływ szczęścia. Nie myślała o tym, co będzie jutro czy za tydzień. Teraz, w tej chwili znalazła się na planecie błogostan i nie zamierzała z niej uciekać. Stało się. Nie była sama. Pojawił się drugi człowiek, który jej potrzebował. Mogła istnieć już tylko dla niego. Dać mu coś. Oddać. I dostać. Wymieniać się najprawdziwszą miłością. Trzeć skórą o skórę i uzależnić jego i siebie. Stopić się z nim w związku chemiczno-fizycznym. Nareszcie.
– Synku, synku – nigdy wcześniej jej głos nie brzmiał tak czule i łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała w sobie tyle miłości. Będzie musiała przypomnieć sobie wszystkie zdrobnienia i pieszczoty, żeby z jej ust sypały się już tylko cukierki i całuski. Głaskała cienką skórę policzków i główki. Czy istniało na świecie coś milszego w dotyku? Mistyka. Ktoś ją zaczarował. Ciekawe, czy jej matka, która potrafiła uderzyć ją mokrą szmatą w gołe nogi, albo wykręcić rękę, czy ona też to czuła? Czy kiedykolwiek kochała ją tak mocno, jak ona kocha teraz swojego synka? Czy głaskała z czułością muszelki uszu i liczyła paluszki? A może już od początku wiedziała, że jest do niczego. Że jej córka powinna mieć na imię „Pomyłka”. Czy śpiewała jej kołysanki? Bujała czy potrząsała?
Zniecierpliwiony i rozczarowany pustą piersią noworodek znowu się rozpłakał. Mała czerwona główka marszczyła się i wykrzywiała z bólu, głodu i zapewne strachu. Wszystko było nie tak, jak powinno być. Pierś pachniała perfumami, a nie mlekiem.
– No, no, maleńki, ssij – Lidka wkładała mu do buzi swój sutek, ale chłopiec go wypluwał i wracał do swojego „lee, le, le”. – Ciiii, maleńki, ciiii, ciiiii, nie płacz, zaraz coś wymyślimy – wstała i zaczęła delikatnie potrząsać dzieckiem. – Aaaaaa, aaaaaa, były sobie kotki dwa… – zanuciła wysoko, ale młode nie uspokajało się przy kołysance, tylko jeszcze głośniej śpiewało swoją. Włączyła telewizor, żeby zagłuszyć krzyk dziecka i sama się rozpłakała.
– Synku, nie płacz, synku, zaraz coś wymyślę – charczała. Grube łzy ściekały jej z policzków, rozmazując misterny makijaż. Przytulała dziecko coraz mocniej, bujając się w przód i w tył, ale chłopiec, już bordowy od tego ogromnego wysiłku, nie przestawał. W wiadomościach pokazywali zabiedzonych uchodźców z Syrii, przełączyła na inny kanał, gdzie były reklamy. Wyła bezgłośnie, próbując zmusić się do racjonalnego myślenia. Na pewno jest jakiś sposób. Na pewno ktoś wie, co zrobić. Ktoś mógłby pomóc. Tylko kto? Przecież to ona jest matką. Nosi, tuli, lula, buja i kocha jak nigdy nikogo. Bliskość, dotyk, skóra do skóry – ona to wszystko wie, nasłuchała się, naczytała. Dziecko najbardziej potrzebuje miłości i ona daje mu tę miłość, tę całą miłość, którą kumulowała latami, którą chowała w policzkach i pod paznokciami już od przedszkola. – Ciiiii, maleńki, mamusia cię kocha, królu mój, ty śpij, ty śpij, a ja… – Ale dziecko wyło coraz głośniej, a im głośniej on, tym ona mocniej nim potrząsała. Buju, buju, luli, luli synkiem w górę, w dół i na boki.
Kręciła się. Chaotycznie przebiegała z jednego pokoju do drugiego, od kaloryfera do okna, jakby w którymś z pomieszczeń leżało rozwiązanie tej sytuacji, a ona nie pamiętała, gdzie je zostawiła. Mocno zaciskała ramiona na małym ciałku, starając się nie wypuścić dziecka i nie uderzyć przypadkiem jego główką o framugę. – Moje maleństwo, moje, moje…
Pobiegła do przedpokoju, lewą ręką chwyciła klucze z komody i wyszła z mieszkania. Pośpiesznie zamknęła drzwi tylko na jeden zamek, wrzuciła klucze do kieszeni płaszcza i razem z łkającym dzieckiem zbiegła na dół, wyszła na ulicę. Było już ciemno i chłodno. Jeszcze mocniej przycisnęła do siebie dziecko i opatuliła chustą.
– Ciiii, nie płacz, nie płacz, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – nie przestawała powtarzać. Nie miała siły, ale biegła, a dziecko mocno wstrząsane przez te kilka minut, uspokoiło się. Ona też zgubiła gdzieś po drodze dygot. Zimny wiatr studził jej rozgrzaną głowę i suszył łzy. W pustej głowie zamiast myśli słychać było co chwilę szum przejeżdżającego samochodu. Co chwilę ktoś oślepiał ją ksenonowymi reflektorami, prześwietlając ją na wylot. Zwolniła. Nie musiała biec. Bała się, że kogoś spotka, ale nikt tędy nie chodził. Po tej stronie ulicy mieściły się same biurowce, puste i wygaszone o tej porze. Ich metaliczno-szklane ściany odbijały odgłosy ciężkich kroków i ciężkich westchnień. Samo dziecko zaczynało ciążyć, jakby przez ten półtoragodzinny lot nabrało masy, widać, że chłopak. Przejście nad torami, otoczone nieuporządkowanymi chaszczami, budziło w niej jeszcze większe przerażenie niż zwykle. Bała się. Strach jak plecak uderzał ją, popychał przy każdym kroku. Mocniej przycisnęła do piersi dziecko. – Syneczek, mój syneczek – szeptała. Co chwilę poprawiała płaszcz i szal, by dziecko nie marzło. Chowała małe rączki w zaplątany materiał.
W parku nikogo nie było, nawet biegaczy czy całujących się nastolatków. Latarnie świeciły tylko gdzieniegdzie i raczej oszczędnie. Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi i podeszła do ławki, przy której znalazła dziecko. Wciąż leżała tam ta reklamówka. Rozchyliła ją i delikatnie włożyła do niej chłopca.
Urodzona w 1981 r. Z wykształcenia nauczycielka plastyki, ale od lat pracuje w reklamie jako art directorka. Interesuje się typografią i kaligrafią, tworzy kartki i plakaty z brzydkimi wyrazami. W internecie publikowała rysunkowe perypetie antybohatera Człowieka Rany. Mieszka w Żyrardowie.
Drugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejCzytanie z książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 z udziałem Iwony Bassy, Aleksandry Byrskiej, Barbary Frączyk, Bartosza Horyzy, Zofii Kiljańskiej, Szymona Kowalskiego, Mirka Kulisza, Patryka Kulpy, Patricka Leftwicha, Oli Lewandowskiej, Marty Lipowicz i Alicji Sawickiej w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zelmer.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejRozmowa Barbary Frączyk z Alicją Sawicką, laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Barbary Frączyk, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Mirka Kuliszaz Barbarą Frączyk laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejOdpowiedzi Barbary Frączyk na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejImpresja Adama Kaczanowskiego na temat prozy Barbary Frączyk, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
Więcej