Od Zakrystii (fragment pierwszego rozdziału)
Wchodzisz do Zakrystii. Jest tam cicho, woń kadzidła miesza się z odorem zjełczałego ciała. Stary przebiera się za parawanem, zzuwa z siebie przepoconą sutannę. Półmrok niewielkiego pomieszczenia działa na ciebie usypiająco. Powieki robią się ciężkie, członki drętwieją. Jezusa nie ma dzisiaj z tobą, jesteś sam. Na sam ze starym. Jezus nie pomoże ci, choć nigdy mu nie ufałeś. Zachodzisz w głowę dlaczego zostałeś przydzielony do niego, a może to jego przydzielono tobie? Popadasz w hipnotyczną zadumę. Słyszysz chrząknięcie starego, które wybija cię ze stanu półsnu. Ostry smród jego spoconego cielska drażni twoje nozdrza. Nie masz ochoty dłużej tu przebywać. Przyświeca ci jedna jedyna myśl. Jest jasna, wyrazista i krytyczna: wynieść się stąd czym prędzej i zapomnieć o raz po raz odnawianej farsie. Coś jednak przykuwa twoją uwagę. Na niewielkim drewnianym kredensie stoi taca wypełniona po brzegi hajsem. Są tam dziesiątki, są dwudziestki, a zdarzają się i setki. Spod sterty banknotów miło prześwitują pękate piątki. Patrzysz na tacę dłuższą chwilę. Coś kiełkuje w twojej czerstwej łepetynie. Nie jest to jeszcze myśl ani tym bardziej plan. To tylko przyjemne pobudzenie neuronów mózgu.
Dzwony, dzwoneczki. Biją, dzyń-dzyń czynią. Wszystko ci się miesza: tempo, kolejność, częstotliwość uderzeń. Rudymentarny porządek obrządku zaginany przez czasoprzestrzeń. Kościelny ślub ludzkich zasobów Hajlówki. Końcówka. Po chwili koniec. Schodzisz do Zakrystii z wypełnioną po brzegi tacą. Stary wita się i żegna się z owieczkami, uroczystą swą trzódką uroczą. Błogosławi nowożeńców tłustym jak serdelek palcem. Za tobą w bazie instaluje się Jezus. Prędko zzuwa z siebie przepoconą komżę ministranta. Spod białej szaty wyłania się czarna jak grdyka szatana koszulka zespołu Kat. Jezus prędko ulatnia się z Zakrystii, a co za tym idzie z kościoła. Zostawia za sobą nieco słodkawy, a nieco siarkowy zapaszek prokurowany przez gruczoły potowe jego nastoletniego ciała. Przyglądasz się wypełnionej po brzegi tacy. W jednej chwili myśl. Bardziej może impuls przed myślą, ale nie bezmyślny. Rzutki ruch taktyczny. Podchodzisz, bierzesz dwie stówy z górki, wsadzasz do kieszeni spodni. Pod komżę. Ekscytacja i strach, jak dwa wcześniaki z niechcianej ciąży. Tuż pod sercem. Po chwili wchodzi Stary. Uśmiecha się do ciebie dwuznacznie. Zzuwasz komżę, w pośpiechu wychodzisz z Zakrystii. Zzuwanie Starego odprowadza cię do domu jak wiecznotrwały smród.
Jeśli udało się raz, uda się i drugi. Nie poprzestaniesz na prostym haśle: do trzech razy sztuka. Juwenilny trans poniesie cię w świetlaną przyszłość kolejnych prób. Mnemotechnika kocich ruchów i taktycznej zwinności to twoja niezawodna broń nicponia. Jest późny piątkowy wieczór. Zapach ekscesu miesza się z cielesnym miazmatem swojskich inwentarzy. Spacerowym krokiem podążasz w stronę lasku. Mijasz okoliczne płoty, budy i koty. Wchodzisz do lasu jakbyś wkraczał w dorosłość. Odnajdujesz cień przyjaciela, cień człowieka. Bożydara. Z Bożydarem pijesz tanie wino do ścięcia białka. Siedzicie na skraju lasu jak dwa zdeprawowane fauny ani myślące myśleć o florze. Noc będzie długa i duszna. Natężenie mroku słuszne. Tym razem do rana nie zasną demony czuwające nad twoją dyskrecją. Jeszcze nie czas na ujawnienie.
Nurkujesz w ciemnię Zakrystii jak jesiotr. Anadromicznie, gibko i głębinowo. W jednej ręce masz tacę, a w drugiej negację ducha świętego w postaci skręta z marihuaną. Schodzisz do kruchcianych kazamat, piwniczki, w której wino mszalne przyobleka się w najwykwintniejsze roczniki burgunda. Stary rozgadał swoje ogłoszenia duszpasterskie do rozmiarów monologu na górze Mont Blanc. W nagrodę za przewlekłą i brawurową nawijkę o dzieciach nienarodzonych nalewasz mu wińska do kielicha mszalnego. Trzepnie sobie, bo najpewniej zaschło mu w gardle od kompulsywnej diatryby. Ty odpalasz sobie skromną pensyjkę za tę dobroduszność. Dzisiaj jedynie sto złotych. Chowasz je do kieszeni. Po schodach wpełzasz na górę jak zdradliwy wąż z Edenu. Stary już tam na ciebie czeka. Patrzy na cię spod byka. Prawe oko zanika pod jarzmem tiku. Lewe świdruje, jakby coś podejrzewało. Jednakże Stary tylko dwuznacznie się do ciebie uśmiecha i rozpoczyna proces zzuwania. Szczęścisz mu boże jeszcze i może, a następnie ulatniasz się z Zakrystii i co za tym idzie z kościoła. Najchętniej w ogóle byś już tam nie wracał. Puszczasz się cwałem w stronę lasku. Siadasz na zwalonym pniu, wypuszczasz z ulgą powietrze z płuc, zapalasz skręta. Jak miło.
Zawsze byłeś pouczany. Strofowano cię z patriarchalną konsekwencją. Wmawiano ci błędy, złe zachowanie, lenistwo. Celowali w tym przedstawiciele starszyzny, której przewodniczył Stary. Twoi starzy traktowali jego religiancką kazuistykę jak sądy nieomylnej wyroczni. Autochtoni naginali się kręgosłupami moralnymi do jego „boskiego” ciała. Spijali mu z ust trupią mantrę oburzenia. Ich usta siniały w potępieńczym szale hiperbigotów. Twarze wykrzywiały się w grymasie surowych sędziów. Wyglądali strasznie i groteskowo, głupio i groźnie. Nieludzko. W duchu z nich szydziłeś i tylko wyczekiwałeś dnia, w którym odegrasz rolę zuchwałego mściciela. Chyba nadszedł już czas, by załatwić się z nimi za wszystkie czasy.
Podczas mszy wielkanocnej dewocja obficie przysypuje tacę kaboną. W myślach szacujesz przypływ kapitału. Ustanawiasz pułap bezpiecznego urobku. W Zakrystii wdzięczysz się do lustra jak demoniczny narcyz. Podchodzisz do tacy ustawionej na zydelku pod wielkim Corpus Christi. Chwytasz szybkim ruchem dłoni dwa banknoty o nominałach sto i dwieście złotych. W tym samym momencie wpełza do pomieszczenia krótkowidząca ultrapobożnisia, przewodnicząca kółka różańcowego, pani Eulalia. Mruga nerwowo oczami i cmoka z niesmakiem. Tobie język skleja się z podniebieniem i drga tętnica szyjna z przerażenia. Cnotliwa matrona Eulalia rzecze pełnym oburzenia głosem: Na Boga! Wywietrzyć tu ministrant, raz dwa! Trzy, szepczesz sam do siebie.
Robisz to po raz czwarty, siódmy, dziesiąty. Po osiemnastym przestajesz liczyć. To twoje wkroczenie w pełnoletniość przestępstwa czyni cię pewnym swego i spokojnym. Powoli stajesz się rutyniarzem. Ustanawiasz swój własny, wewnętrzny kodeks zbója. Przestrzegasz jego reguł z godną najwyższego uznania skrupulatnością. Nigdy nie bierzesz więcej niż trzysta złotych, nie mniej niż sto. Wystrzegasz się bilonu, preferujesz papier. Chwytów, bo tak nazywasz tę w gruncie rzeczy pospolitą kradzież urwipołcia, dokonujesz w pierwsze piątki miesiąca, w co drugą niedzielę i każde możliwe kościelne święto. Ta częstotliwość to swoisty rytuał, któremu ani myślisz uchybiać. Nie masz dla niego racjonalnego uzasadnienia, ale gdzieś tam w odmętach łepetyny, w jej miejscu odpowiedzialnym za kombinatorykę z zakresu teorii zabaw, do głosu dochodzi wątła intuicja związana z ogólnikowym hasłem: Redukcja Ryzyka.
Nigdy nie dokonujesz Chwytu w trakcie zzuwania przez starego przepoconej sutanny. Musi to być tuż przed albo tuż po tej czynności. Nigdy w trakcie! To kolejny przesąd, który niczym znamię rzezimieszka wypalasz w swym zuchwałym, nastoletnim sercu, ogniem niewzruszonej determinacji. Natężenie potnego odoru jest rodzajem sygnału dla twej szybkiej dłoni. Nozdrza wręcz sterują łokciem, mięśniami przedramienia, nadgarstkiem. Gdy fetorek jest ledwo ćmiącą obietnicą czegoś większego – możesz chwytać, gdy wszechogarniający smród bierze w swoje posiadanie powietrze Zakrystii – chwytać już powinieneś. Nic pośrodku, nic pomiędzy. Akt zzuwania jako swoista blokada, nienaruszalny zakaz.
Dokonujesz pierwszego ujawnienia. Jego beneficjentem staje się Bożydar. W krótkich, harcerskich słowach przekazujesz mu znak wojny. Rozpętałeś ją w swoim umyśle. Przeciwnikiem ustanowiłeś obraz starego, a może ideologię, którą reprezentuje. Sam tego do końca nie pojmujesz. Jesteś kłębkiem energii niepanującym nad myślami. Jesteś buntownikiem pełnym pasji, gniewu i nonszalancji. Jesteś niedzielnym naturalistą. Tak jak przypuszczałeś, twoje wyznanie nie miało prawa wprawić Bożydara w konsternację. Jego entuzjazm podbechtuje twoje ego, jego dziecięcia aprobata tylko utwierdza cię w słuszności twej prywatnej krucjaty. Znakiem odwróconego krzyża błogosławisz nadchodzące czyny świętokradczego zbója. Znikają wszelkie wątpliwości. Proceder trwa w najlepsze.
Idzie ci coraz lepiej. Wprawiasz się w fachu drobnego złodziejaszka. Gromadzenie mszalnej mamony sprawia ci coraz większą frajdę. Oszczędności, które udało się poczynić, pozwalają ci na sprawianie sobie konsumpcyjnej frajdy. Na większą i mniejszą skalę. Jesteś próżny i pożyteczny, rozrzutny i hojny. Kupiłeś sobie deskorolkę i wybudowałeś drewnianą wiatę na działce ojca, sakramenckiego pijusa. Pomalowałeś płot i nabywałeś drogi, niedostępny twoim rówieśnikom alkohol, którym upijałeś się z Bożydarem do nieprzytomności. Wszystko zasilane parafialnym skarbczykiem, drobną cząstką świętojebliwego szmalcu. To prywatny podatek od kościoła, który odprowadzasz na własne konto zamiast państwa, które zapomniało o tobie, ale nie myśli zapominać o dobrostanie własnych świątyni.
Ostry smród przepoconych szat. Przykry swąd miesza ci w głowie. Postanawiasz uchybić wewnętrznemu kodeksowi zbója. Stary zzuwa swą sutannę ospałymi ruchami sytego kota. Impuls, który staje się wykroczeniem przeciwko samemu sobie, przeciwko własnym zasadom. Chwytasz z tacy pięć stów w trakcie starczego zzuwania. Podwójny błąd w sztuce. Nie masz czasu na wyrzuty sumienia. Stary wyłazi zza parawanu. Jego niesymetryczne cielsko przejedzonego kanonika wywołuje w tobie mdłości. Stary uśmiecha się do ciebie dwuznacznie. Twoje myśli czerstwieją. Otwierają się drzwi od strony kruchty. Do dusznego pomieszczania wtarabania się Jezus. Półmrok salki komponuje się z grymasami jego dziecinnej twarzy, dając zgoła lucyferyczny efekt. Zzuwasz komżę, świeżo upraną, więc jeszcze niecuchnącą. W pośpiechu wychodzisz z Zakrystii. Do domu odprowadza cię przytłumiony odgłos szeptów. Seria złych znaków.
Złe przeczucia zwykły trafiać w punkt. I tym razem, niczym bohater greckiej tragedii, padasz ofiarą samospełniającej się przepowiedni. W kazamatach kościoła, tuż pod podłogą Zakrystii, przydybuje cię Jezus. Jego demoniczny wzrok będzie ci się śnił po nocach. Szukacie zakurzonych dewocjonaliów na święto Przesilenia Pańskiego. Słyszycie świński chrumkot starego dochodzący z góry. Jezus zdaje się być fatalnym prorokiem. Okazuje się, że odkrył twój sekret. W szokujących szczegółach opisuje ci swoje spostrzeżenia. „Wiem więcej, niż ty sam. Przejrzałem cię gałganie.” Jest bezwzględnym demaskatorem zdeterminowanym ujawnić każdą niegodziwość. Jezus łapie twą duszę we wnyki podłego szantażu. Jego zdaniem Chwytasz zbyt wiele floty. Powinieneś się z nim podzielić. Tylko za cenę wejścia z nim w spółkę możesz liczyć na jako taką dyskrecję. W przeciwnym razie sprzeda cię staremu jak psa.
Jezusowe dictum doprowadza cię do białej gorączki. Nie spodziewałeś się takiego obrotu spraw. Po podwieczorku grzech Onana rozluźnia twe napięte mięśnie, w żyłach mądrzej płynie krew. Wydajesz się być jeśli nie zupełnie spokojny, to przynajmniej spokojniejszy. Jesteś niedzielnym naturalistą, bikiniarzem onanistą, mlecznym hedonistą. Rozważasz w duchu różne możliwości. Jesteś skonfundowany, wewnętrznie rozbity, rozdarty jak serce pogrzebowej płaczki. Potrzebujesz rady, dobrego słowa, pocieszenia. Postanawiasz nie składać broni. Następnego dnia, gdy budzą cię koty szczające na płoty, zapragniesz rozmówić się z Bożydarem. Spotkacie się w lasku faunów na naradę. Martwe słońce bujnej prowincji, zawieszone wysoko na nieboskłonie, będzie przyświecało waszej gorączkowej wymianie myśli. Lęgną się wywrotowe pomysły w makówkach dwóch narwanych chłopaczysk. Prym w szaleństwie wiedzie Bożydar. W tym szaleństwie jest niezgoda.
Dochodzicie do jako takiego konsensusu. Decyzja odnośnie czynów może być jedna. Postanawiacie sklepać maskę Jezusowi. Uciszenie przez zastraszanie to wasz majestat, wasza godność. Obmyślacie chytry plan. Macie zamiar schwytać Jezusa w zasadzkę. Po mszy zaczaicie się na niego na skraju lasu. To ten dzień, w którym nie dokonujesz kolejnego Chwytu. Ta ostatnia niedziela. Jutro się rozejdziecie. Być może. Dzwony, dzwoneczki. Biją, dzyń-dzyń czynią. Woń kadzidła miesza się z odorem zjełczałego ciała. Stary zzuwa przepoconą sutannę. Obrazy nakładają się na siebie, dźwięki interferują. Zapachy wybuchają wielowątkową burzą. Zmysły wariują, myśli kładą do snu moralność. Kościół trzeszczy w szwach od brutalnego kociokwiku hormonów. Będzie się działo!
Pot i krew, śluz. Wydzieliny. W cieniu wiekowych modrzewiów, w zgrzebnej niszy parowu, w samym sercu dzikiej gęstwiny, spuszczacie bezwzględne manto Jezusowi. Zaczailiście się na niego za wyznaczoną wcześniej skarpą, tuż przed godziną zero. W mroku stumilowego lasu podcinacie nogi długowłosego draba. Chwytasz Jezusa za kudły. Bożydar wali go z kopa w żebra, a potem z bańki w mostek. Dokładasz prawy sierpowy w pociągłą, przystojną twarz syna niebożego. Jezus zalewa się krwią i złorzeczy. On wam jeszcze pokaże. „Wy chuje paplate, wy prątki szatana skażone rogowacizną odbytu”. Nie zwykł nadstawiać drugiego policzka ani myśli rzucać słowa na wiatr. Z jego kinola ciekną smarki wymieszane z krwią. Drze się jak potępieniec. Obiecuje zemstę piekieł. Nie wiesz. co robić, nie masz pomysłu na dalszy rozwój wypadków. Z majaków dziecinnej brawury nie sposób spreparować choćby namiastkę planu B. Wasza chwiejna odwaga, wasz knajacka dezynwoltura, wasza bezwzględność młodocianych katów, wyrżnęła mleczny ząb o pierwszy twardszy kant rzeczywistości.
Podkulasz ogon. Chowasz się, chowacie z Bożydarem, na działce twojego starego, sakramenckiego pijusa. Pięć kilometrów od Hajlówki. To jest twój azyl, tu możesz wylizać rany i przemyśleć własne położenie w strukturze chaosu. Przed wami długa noc, pełna koszmarów na jawie i onirycznej hiperrealności. Będziecie zakładnikami sprzeczności, kozłami ofiarnymi iluzji, więźniami błędów logicznych. Wasze zapijaczone mordy smarkatych łobuzów swoim wykrzywieniem zgaszą blask księżyca, rozkwaszą porządek nocy wyziewy waszych ciał. Jedną nogą będziecie kroczyć przed upadkiem pychy, podczas gdy drugą stopę cielaczka ssała będzie pokorna matka (tortura). Wasza głupota sięgnie szczytów, a wasza chuć wybiegnie poza horyzont. W krotochwilnej wizji zjecie ciało Jezusa w towarzystwie samego Belzebuba po lobotomii, który okaże się być waszym cuchnącym krewnym. Diabełkiem stróżem. Coś zostało zaprzepaszczone i nic jeszcze niestracone. Wirują obrazy, kołują emocje. Plączą się nici waszego filmu. Starszyzna o was zapomniała. Pociąg do upodlenia, do zatracenia, do wniebowzięcia! Właśnie odjeżdża. Cała naprzód! Na zdrowie rzetelni gamonie!
Budzisz się, więc jesteś… niedzielnym naturalistą, bikiniarzem onanistą, mlecznym hedonistą. Do rozładowania wewnętrznego napięcia potrzebujesz aktu miłości własnej; egotycznej, kompulsywnej i ciasnej. Samospełniająca się przepowiednia wynosi autoerotyczny akt poranka na ołtarze. Wielki Strzał kładzie się ciekłym na posadzce. Jesteś spokojny i odprężony, choć nie pozbyłeś się trosk ściganego. Zdaniem Bożydara, dziś nastąpi demaskacja twego niecnego procederu. Jezus służy do mszy, a ty masz dzisiaj wolne. Idealna okazja do zdrady. Wisi nad tobą widmo prowincjonalnej infamii. Histeryczne fanatyczki z kółka różańcowego już śliną się do wizji stosu, na którym zapłonie twój mleczny korpus. Miejscowi dewoci z nagła ostrzą scyzoryki potępienia, mroczni grabarze intensyfikują telluryczne namiętności. Twe truchło zostanie zhańbione, a kości obgryzione przez psy dingo. Zostaniesz pierwszym potępionym Hajlówki, zakałą czerstwej prowincji, wielkim bluźniercą. Tu nikt nigdy nie był z ciebie dumny. Od teraz będziesz na wiecznym cenzurowanym.
W akcie desperacji wysyłasz do Jezusa sms o treści: „zapraszam do współpracy”. Godziny mijają. Odpowiedź nie nadchodzi. Wiesz, że jest już raczej po herbacie. Odchodzisz od zmysłów. Uważasz, że nie ma dla ciebie ratunku. Zostaniesz odsądzony od czci i wiary, poddany ostracyzmowi lokalsów, na wieki przeklęty. Wszelkie związki z lokalną społecznością będą systematycznie odcinane. Zostaniesz wydziedziczony z własnego mikrokosmosu, z ciepłej macierzy, z małej ojczyzny. Nie masz nadziei, nie znajdujesz w sobie słów pocieszenia. Jesz kanapkę, pijesz zsiadłe mleko, palisz ostatniego papierosa skazańca. Drapiesz się po pępku, walisz głową w ścianę, kopiesz stopą w drzwi. Poddajesz się, czekasz na nieuniknione. Wypatrujesz kata.
Na działce twojego starego, podłego pijusa, pijesz taniego bełta do ścięcia białka pospołu z Bożydarem. Jest to wasz pożegnalny trip, finalna libacja, ostatnia wieczerza. Sądzicie, że nie zostało wam wiele czasu. W każdej chwili oczekujecie wizyty Starego w towarzystwie lokalnych organów ścigania, rzeczonych psów gończych Hajlówki. Będzie to z całą pewnością spektakularny nalot, w którym szyki zewrą stróże prawa i obrońca moralności. Jerry, January i Stary. Śnięta Trójca. Wskrzeszony zostanie płomień świętej zemsty. Pijecie łapczywie i wielkodusznie. Pragniecie zniszczyć do cna swoje młode organizmy nim nadejdzie świt. Wtem! Słyszycie głosy, kroki, szelest. Twoje serce zamiera. Spodziewasz się najgorszego. Twoim pijanym w sztok oczom ukazuje się postać Jezusa (sic!); wisusa, skunksa, gałganusa. Pod dachem wiaty sterczy rozmazany czerep, a długie blond włosy świecą skąpane ciepłym blaskiem, jakby złocistą aureolą. Masz otwartą szeroko buzię. Bożydar czyni znak krzyża, choć nigdy nie przestąpił progu jakiejkolwiek świątyni. Jezus uśmiecha się szelmowsko i powiada w te słowa: „Szukałem was, a teraz wy przyszliście do mnie. Wchodzę w ten układ skurkowańce.”