XY i Zet biorą polowy ślub, ale zanim to się stanie, wyznają sobie krótkie zdania
Odpowiedzi na pytania zapisał na małych karteczkach, pierwotnie stworzonych do podtrzymywania więzi. Przed oczami miał widok ściółki, mnożącej się pod narożną lodówką, dywan z „kochanie” i „będę spóźniona”, w każdym odcieniu różu, w ludzkiej podczerwieni. Bez dopływu światła, bez dowodu, że kogokolwiek jeszcze obchodzą
stygnące zupy i koła tłuszczu na drewnianym stole, ustawionym przodem do okna. Potem te karteczki ułożył kolorystycznie, od najbardziej widocznej do nieistniejącej, ułożył, i przeczytał wróżbę, według której później postąpił, bo tak bardzo im ufał, tak bardzo dobrze je znał.
***
— Kocham cię jak najdalszy zakątek świata — ogłosił, kiedy stała do niego tyłem. Oddzielała śliwki od pestek, wkładała między nie palce lub wykałaczkę, potem je podważała, a kiedy to robiła
zwężała wzrok do minimum, do najcieńszej z żyjących żył. Ograniczało to paletę kolorów i szanse na potencjalny uszczerbek (w monochromie życie było ostrzejsze i czystsze). Na końcu dzieliła też pestki, dzieliła je na brzydkie i całkiem znośne, nazywała je i wrzucała. W obu przypadkach do worka, który ścielił czerwony kosz.
Za oknem toczyła się dyskusja o to, kto powinien wygrać, kto powinien odejść, jako wygrany, a kto zostać i patrzeć.
— I nie opuszczę cię do skutku.
Zet odwróciła się. A pestki wykorzystały to i wydusiły się, w ramach wojny.
***
— Nie wiem, czy rozumiem to zestawienie – stała przed nim prosto, w skrojonej na wazon sukience. Pasowali do siebie krokiem i kształtem paznokcia, jego skarbowaną od ciepła płytką, lekkim różem.
Z nich całych nieruchome były tylko głowy, studiujące czterdziestocalowy ekran. Po drobnych szarpnięciach wracały do punktu wyjścia, do czarnego garniaka i mówiącego ciała, ściskającego niewidzialną partnerkę
w dokładnie opisany sposób, w pożądanej przez widzów talii. Na wyświetlaczu zebrał się kurz.
— Pierwszy taniec musi być tak dobry, jakby miał być ostatnim
Jego głos był spokojny, bo chociaż tego był pewny.
***
Na polu, które wybrali, wykoszono koło i dojście do tego koła, o szerokości dwóch metrów. Goście przyszli głównie na boso, bo tego lata było łatwo o otarcia. Ale ogólnie to było trudno, tego lata i przed nim też, czasy były ciężkie same w sobie, z wielu niepowiązanych powodów.
rzeczy rozbijały się, reszta stygła.
Ubrali się w kolor, jaki narzuciła pogoda. I zdecydowali się na kilka przysiąg, niezwiązanych ze sobą jak ten okoliczny stan, na wypadek innych ksiąg, na wypadek nie uznanych słów. Ubrali się w osiem warstw, w osiem kultur i zestawów praw, uzbroili się
w osiem głów, poważanych na każdym z wybrzeży. Bo najbardziej bali się niedomówień i braków wstępów.
Najpierw byli prości, z równymi stopami i nietknięciem. Kiedy zaczęli pląsać, to było jakoś w połowie; materiały wpijały się i rolowały, skóra była mokra i zdezorientowana, nieoswojona, z tak wielką ilością pytań i parafek.
Ich kurczenie się nastąpiło nagle. Po diable i trzygłowym bogu, który mógłby ich strącić palcem, poczuli, że warstwy są cięższe. Że ramiona zginają się, jak niedzielny pomuzyczny stelaż, kolana zbliżają się, z tęsknoty za suchą ziemią. Że linii horyzontu jest już bliżej do kopuły; że wszystko jest wielkim, rozpędzonym drzewem, tylko oni sami – nie.
A goście już stoją, i tworzą z rąk fale. Umieszczeni w odpowiednich odstępach i pod nadzorem samozwańczego mistrza ceremonii.
Fotograf wspiął się na czubki, żeby ciągle ich widzieć, a niebo uklękło, żeby słońce mogło prześwitywać z ich nosów (nieprzerwanie). I każdy z wielkich łbów pochylił się, jakby miał zamknąć
całe ciała w wielkie koła, odjechać, i nie zostawiać za sobą. Słowa przysięgi nagłośnił sound system:
— Jeśli by rozpruć wszystkie swetry na świecie, to wełny, która by z nich została, starczyłoby na rozpętanie wojny. Nie zostałoby nam wtedy nic innego, jak tylko dwukrotnie złożyć chusteczkę, poddać się i obsmarkać, z zazdrości.
— Gdyby współczucie ubrało twoje buty, uwierzyłabym, że słońce nie może być kształtem. Że słońce może, ale nie musi, zdradzić mi gdzie zaczyna się zachód a kończy południe. Dając mi imię koloru wyznaczasz tu punkt zaczepienia.
***
— Strąćmy się, zanim zrobią to za nas — szepnęła mu, w ramach dziewiątej przysięgi,
i zrzucili, każdą z możliwych warstw.
chwycili się i stoją: dwa nagie ziarenka, bez błogosławieństwa
mój rower odjechał, jakby go ukradli.