utwory / premiery w sieci

Mała

Magdalena Dampz

Fragment prozy Mała Magdaleny Dampz. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści”.

38.

Pew­ne­go razu Tata zabie­ra Małą do swo­jej rodzin­nej wio­ski. Odwie­dza­ją Dziad­ka, zwa­ne­go wła­ści­wie Dru­gim Dziad­kiem, bo tego pierw­sze­go Mała wca­le nie pamię­ta – umarł, gdy Mała była jesz­cze w wóz­ku. Ale i Dru­gie­go Dziad­ka Mała led­wo co roz­po­zna­je, bywa­ją tu prze­cież tak rzad­ko.
Dzia­dek miesz­ka w maleń­kim dom­ku z jed­nym poko­ikiem. Nawet nie ma gdzie usiąść, bo na jedy­nym drew­nia­nym krze­śle sie­dzi Dzia­dek w czap­ce z dasz­kiem, więc Mała sado­wi się na ogrom­nym łożu. Pie­rzy­ny prze­sła­nia­ją jej widok. Wszę­dzie łażą koty, nigdy tylu na raz nie widzia­ła. Pach­nie kożu­chem z mle­ka pro­sto od kro­wy, któ­ry pomie­sza­ny jest z innym zapa­chem, trud­no uchwyt­nym, nie­co odstrę­cza­ją­cym, ale jed­no­cze­śnie cie­płym i swoj­skim. Dzia­dek sma­ży na patel­ni zebra­ne w lesie kanie, któ­re wyglą­da­ją jak zło­ci­ste słoń­ca.
Po połu­dniu Tata zabie­ra Małą na wzgó­rze. W dole pły­nie rzecz­ka i Tata opo­wia­da legen­dę:

Daw­no temu, na tym wła­śnie wzgó­rzu, teraz pokry­tym gęstym lasem, stał gród oto­czo­ny warow­nym murem. Pano­wa­ła w nim Zła Pani, o któ­rej szep­ta­no, że ma we wła­da­niu złe moce. Jej służ­ka, bar­dzo bied­na, ale uczyn­na i pięk­na, codzien­nie nosi­ła wodę z rze­ki oka­la­ją­cej gród. Pew­ne­go dnia jed­nak opa­dła z sił, naczy­nia wypa­dły jej z rąk i potłu­kły się. Za to prze­wi­nie­nie Zła Pani zbi­ła ją dotkli­wie. Ale wte­dy służ­ka w gnie­wie wyrze­kła prze­kleń­stwo: – Nie­chaj gród ten zapad­nie się pod zie­mię! – Co też sta­ło się w tej samej chwi­li. Zła wład­czy­ni poto­czy­ła się w dół, do rze­ki. Na jej dnie zamie­ni­ła się w ogrom­ny kamień.

Po dziś dzień w gęstwi­nie drzew moż­na dostrzec Złą Panią w kare­cie. A gdy w Noc Świę­to­jań­ską nad leżą­cym w głę­bi­nie gła­zem poja­wi się mło­dzie­niec bez grze­chu, kamień roz­stą­pi się, a z jego wnę­trza wyło­ni się pięk­na służ­ka. Mło­dzie­niec poj­mie ją za żonę i odzie­dzi­czy wszyst­kie bogac­twa zgro­ma­dzo­ne w gro­dzie. Będą żyć dłu­go i szczę­śli­wie.
– Legen­dy są lep­sze niż baj­ki – doda­je Tata – bo zawsze jest w nich szczyp­ta praw­dy.
Mała nada­rem­no wpa­tru­je się w chasz­cze. Kona­ry drzew ukła­da­ją się w prze­dziw­ne kształ­ty, ale żaden z nich nie przy­po­mi­na kare­ty. A gła­zu na dnie rze­ki nie war­to szu­kać, bo i tak otwo­rzy się tyl­ko przed chłop­cem – myśli.


Ostat­ni zeszyt Taty nosi tytuł „Zapi­ski Zawa­łow­ca”. Mają one kształt zapi­sków Kur­ta Von­ne­gu­ta i Tral­fa­ma­dor­czy­ków.

***

Zapi­ski Zawa­łow­ca

21 gru­dzień… Pobie­ra­li mi krew czwar­ty raz. Podej­rze­wam, że maga­zy­nu­ją ją na potrze­by przy­szłej wal­ki z UFO… Naj­pierw prze­pi­sa­li mi pro­pra­no­lol, a po trzech dniach kate­go­rycz­nie zabro­ni­li go zaży­wać.

***

Znów trup na dzie­siąt­ce. Sio­stra-Ślicz­not­ka naj­pierw roz­dzie­la, a potem zabie­ra nam ter­mo­me­try. Po trzech minu­tach. – W ten spo­sób wszy­scy na sali są osła­bie­ni, bo mają obni­żo­ną tem­pe­ra­tu­rę! – opo­nu­ję.
Stwier­dza­ją u mnie zapa­le­nie mię­śnia ser­co­we­go. Od zepsu­tych zębów ponoć. Mam czte­ry do lecze­nia, a sie­dem do wyrwa­nia. Kie­ru­ją mnie do den­ty­sty, a następ­ne­go dnia mówią, żeby pod żad­nym pozo­rem lecze­nia nie zaczy­nać.
Z tego wszyst­kie­go zaczy­na mnie boleć ząb. Zatru­wam go sta­rą meto­dą: tro­chę popio­łu ze Spor­tów na zapał­kę owi­nię­tą waci­kiem. I już po bólu.

***

Kolej­ny wyje­chał noga­mi do przo­du spod czwór­ki…
Wizy­ta: Wcho­dzi Dok­tor Zawadz­ki, rzu­ca okiem na kar­ty dwóch pacjen­tów, pyta, jak się czu­je­my, następ­nie wbie­ga pie­lę­gniar­ka i woła – Tele­fon do pana! – Cze­go tam zno­wu chcą? – rzu­ca Zawadz­ki i wybie­ga z sali. I już po wizy­cie.

***

Godzi­na 13:13. Tro­chę roz­mów, tyle, na ile chło­pa­ki na sali mają siły. Prze­chwał­ki, kto, co, kie­dy i za ile. Henio: w cza­sie imie­nin kole­żan­ki z pra­cy wlazł po pija­ku na par­kan, potem widocz­nie z nie­go spadł, a jak się obu­dził w rowie, dzie­cia­ki mogły wresz­cie popi­sać się wier­szy­kiem, któ­ry nagle oka­zał się praw­dą:
Na podwó­rzu jest kału­ża
A z kału­ży się wynu­rza
Hipo­po­tam powia­da­cie?
Nie! To tata po wypła­cie.
Skoń­czy­ło się na inten­syw­nej tera­pii, ponoć zawał, ale jakoś się z tego wyka­ra­skał.
Mnie nikt nie prze­bił, bo nikt nie był już tak nie­ży­wy jak ja – z mar­twych powsta­ły, Łazarz – dali mi ksy­wę chło­pa­ki – bo śmierć kli­nicz­na to jest coś! A na zwol­nie­niu byłem potem tyl­ko dwa tygo­dnie, cho­ciaż dali mi osiem. – Co ma wisieć, nie uto­nie – skwi­to­wał Henio. – Kto pije i pali, ten nie ma roba­li – odpar­łem i osu­ną­łem się na podusz­kę, bo jakoś mdło mi się zro­bi­ło i ser­ce zatrze­po­ta­ło jak zra­nio­na gęś.

***

Godz. 10:07, nie ma co robić. Chło­pa­ki na sali za sła­bi nawet na grę w kar­ty, poza tym Zawadz­ki napi­sał w kar­cie lecze­nia, że wsta­wa­łem z łóż­ka, choć powi­nie­nem leżeć. A więc leżę i spi­su­ję prze­szłe zda­rze­nia.

***

Od zawsze inte­re­so­wa­ły mnie tune­le i tajem­ne przej­ścia. Stud­nię na naszym podwó­rzu prze­szu­ki­wa­łem każ­de­go lata. Star­sze sio­stry zabez­pie­cza­ły mnie na linie, a ja zsu­wa­łem się po brze­gach cem­bro­wi­ny, dopó­ki nie dotkną­łem lodo­wa­te­go i ciem­ne­go lustra wody.
Zanu­rza­łem się w niej powo­li, wstrzy­mu­jąc oddech coraz dłu­żej, co tre­no­wa­łem wie­lo­krot­nie na powierzch­ni. Obma­cy­wa­łem ośli­złe ścian­ki w poszu­ki­wa­niu tajem­nych przejść.
Potem nie było mi dość naszej stud­ni, w któ­rej nic nie zna­la­złem, więc zapusz­cza­łem się na inne podwó­rza, pyta­jąc albo i nie pyta­jąc gospo­da­rzy.
W koń­cu prze­rzu­ci­łem się na bada­nie oko­licz­nych zale­sio­nych wzgórz. Pra­gnie­nie zna­le­zie­nia cze­goś, co ozna­cza­ło­by, że rze­czy­wi­stość ma jesz­cze jakieś dru­gie dno, zawład­nę­ło mną niczym czar. Pra­gną­łem zna­leźć cokol­wiek: już nie tunel czy przej­ście pro­wa­dzą­ce do cze­goś, co było skry­te przed naszy­mi ocza­mi, ale choć­by jakiś maleń­ki znak, któ­ry wska­zy­wał­by na to, że poza naszym życiem w małej wsi, roz­cią­ga­ją­cej się mię­dzy torem kole­jo­wym, wiją­cą się rzecz­ką a pola­mi zasia­ny­mi owsem, rze­pa­kiem i kar­to­fla­mi, kry­je się coś wię­cej.
Wszyst­ko mogło nosić w sobie jakąś tajem­ni­cę – strych ple­ba­nii, dwo­rek w zaro­śnię­tym ogro­dzie, wyko­pa­ne w zie­mi zie­mian­ki, w któ­rych ludzie trzy­ma­li kar­to­fle i jabł­ka na zimę, prze­strzeń pod mostem kole­jo­wym bie­gną­cym ponad rzecz­ką.
Żyłem jak w gorącz­ce. Gdy nad­cho­dzi­ły cie­plej­sze dni, wra­ca­łem do domu dłu­go po zapan­dię­ciu po zmro­ku. Może win­ne były temu opo­wie­ści – nasze­go ojca oraz nauczy­cie­la geo­gra­fii, któ­ry czy­tał nam „Wyspę skar­bów” pod­czas lek­cji.
Aż w koń­cu nad­szedł dzień, w któ­rym trud poszu­ki­wań został wyna­gro­dzo­ny. I to w dodat­ku w dwój- albo i w trój­na­sób…

***

Dali mi wypis na siód­me­go stycz­nia, ale mogę wyjść już szó­ste­go wie­czo­rem. Nie ma tu już niko­go z daw­nej eki­py, wszy­scy wró­ci­li do domów. Ser­ce się uspo­ko­iło. Nie czu­ję już takich bólów. Zwol­nie­nie dali na cały kolej­ny mie­siąc, ale ja nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym tak dłu­go jesz­cze żyć bez muzeum i pra­cow­ni…

***

Dzien­nik zawa­łow­ca, któ­ry zawa­łow­cem nie był, oraz wspo­mnie­nia arche­olo­ga ury­wa­ją się na ostat­nim dniu poby­tu w szpi­ta­lu. Zapi­ski koń­czy saty­rycz­ny wier­szyk i notat­ka, że do Henia z Osie­ka (koło skle­pu, pierw­szy blok, dru­ga klat­ka) pójść trze­ba z litrem żyta.

***

Doty­kam opusz­ka­mi pal­ców pisma w linio­wa­nym, pożół­kłym zeszy­cie. Czu­ję wgłę­bie­nia na papie­rze od przy­ci­ska­nia dłu­go­pi­su. Ślad po nim, któ­re­go nie ma od tak wie­lu lat. Nama­cal­ny dowód jego ist­nie­nia, jego pro­ce­sów myślo­wych, ślad, któ­ry ma zna­cze­nie tyl­ko dla mnie, któ­ry prze­pad­nie naj­póź­niej za kil­ka­dzie­siąt lat, gdy umrę ja, bo nie ma już żad­nych innych potom­ków, ani niko­go, dla kogo te zapi­ski mia­ły­by jakie­kol­wiek zna­cze­nie.

***

Jaką wyobraź­nią trze­ba dys­po­no­wać, jakim zaufa­niem, sza­leń­stwem czy samo­za­par­ciem trze­ba się wyka­zać, aby w legen­dach opo­wia­da­nych przez star­ców we wsi dopa­trzeć się nie ziar­na, lecz całe­go kor­ca praw­dy? Następ­nie prze­ryć oko­li­cę wzdłuż i wszerz w poszu­ki­wa­niu Wzgó­rza Cza­row­ni­cy i w dodat­ku – uwa­ga – je odna­leźć?

***

Na każ­dym zdję­ciu, któ­re posia­dam, trzy­ma w dło­ni kie­li­szek, lamp­kę, butel­kę albo kufel. W wie­ku lat trzy­dzie­stu ma twarz napuch­nię­tą, rzad­ko strzy­żo­na bro­da się wydłu­ża, oczy są pod­krą­żo­ne. Wyglą­da na co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat.

Jesz­cze przed trzy­dziest­ką zaczy­na skar­żyć się na bóle w splo­cie sło­necz­nym i dusz­no­ści. Do tego docho­dzą zawro­ty gło­wy i lęk. Migo­ta­nie przed­sion­ków, nie­do­mknię­cie komo­ry sera i zastaw­ki, ból korzon­ków – obi­ja mi się wów­czas o uszy, co spra­wia, że wyobra­żam sobie Tatę jako dom pełen zaka­mar­ków, kory­ta­rzy, sekret­nych przejść i skrzy­pią­cych, led­wo przy­mknię­tych drzwi. Albo jako drze­wo tra­wio­ne cho­ro­bą od korze­ni, co zresz­tą pasu­je do nazwi­ska, któ­re mi pozo­sta­wił, naj­bar­dziej kaszub­skie­go z kaszub­skich, ozna­cza­ją­ce­go w rze­czy samej i cał­kiem prze­kor­nie to naj­sil­niej­sze z drzew.

W wie­ku lat trzy­dzie­stu dwóch prze­ży­wa swo­ją wła­sną śmierć. Umie­ra kli­nicz­nie pod­czas ope­ra­cji. Po kil­ku tygo­dniach rzu­ca się ponow­nie w wir pra­cy i nie­koń­czą­cych się obcho­dów jubi­le­uszy i świąt, oble­wa­nia naro­dzin i chrzcin, imie­nin i rocz­nic. W wie­ku lat trzy­dzie­stu trzech prze­żył już trzy, czte­ry, a może nawet pięć żyć. Tyl­ko życia rodzin­ne­go tyle, co kot napła­kał.

***

Odcho­dzi kil­ka dni po moich uro­dzi­nach, na któ­rych się nie zja­wił. Gdy bóle są nie do wytrzy­ma­nia, przed ocza­mi lata­ją mu mrocz­ki i zata­cza się jak kom­plet­nie pija­ny, choć tej nocy na picie nie miał już sił, Mama wzy­wa pogo­to­wie. Przy­czy­na jego śmier­ci pozo­sta­je nie­wy­ja­śnio­na. Wszyst­kie orga­ny wewnętrz­ne po pro­stu prze­sta­ły funk­cjo­no­wać o godzi­nie 22:50. Tak, jak­by prze­pa­li­ły się wszyst­kie lamp­ki naraz od nad­mier­ne­go uży­wa­nia, a dom zatrza­snął swe drzwi raz na zawsze.

O autorze

Magdalena Dampz

ur. w 1975 r. Prozaiczka, eseistka. Publikowała w takich pismach, jak „Undergrunt”, „Portret”, „Przegląd Artystyczno-Literacki”, „Filipinka” i „Cogito”. Mieszka w Winterthur w Szwajcarii.