Polecane narzędzie: grzmot w mieszkaniu
Zamiast niszczyć wszystkie dzieciaki w okolicy, możemy bez rozlewu krwi sprawić, by w mieszkaniu czy domu, z którego dobiegają rozdzierające serce okrzyki pokoju, zapanował grzmot.
Wymaga to ogromnej siły woli (pewna praktyka dużych orkiestr może wskazać nam właściwą drogę). Raz wzniecony grzmot działa samoczynnie, na tyle długo, że już żadne krzyki nie przebiją się przez barierę dźwięku. Lepiej nie używać fanfar, a nawet wyimaginowanych instrumentów dętych, które powodują ból głowy. Po co sprowadzać na siebie takie kłopoty?
Z grzmotem, pod warunkiem, że jest łatwy do opanowania, możemy przez półtorej godziny wytrzymać sąsiedztwo łobuzów w apogeum zabawy i krzyków. Dłużej będzie trudno.
Czas się ruszyć.
Poza tym zawsze należy uciekać ze szkół. Po dwudziestu latach wciąż może to budzić wspomnienia.
Atak szczytowy
To betka ukręcić komuś łeb, ukręcić dziesięć łbów, wyrwać z podłogi jęczącą starą pannę wraz z krzesłem, w które wrosła, i zrobić to tak nagle, że rozbije czaszkę o meble, a z krzesła odpadnie noga. Do tego wystarczy najmniejsza złość, o ile jest prawdziwa, natomiast żeby złapać górę w Alpach, którą ma się przed sobą, żeby odważyć się ją schwycić siłą, by nią potrząsnąć, potrzeba konkretnej chwili, tego domaga się owa imponująca nudziara, która stoi przed nami od miesiąca. Oto miara, a raczej mierność człowieka.
Ale do tego potrzebny jest gniew, gniew. Taki, który nie odpuszcza żadnej komórce (nawet drobniutkie rozproszenie jest kategorycznie niemożliwe), gniew, który dłużej nie może, który nie mógłby już ustąpić (a prawie wszyscy ustępują, jak wtedy, gdy kawałek jest nieproporcjonalnie duży).
Więc i mnie się to kiedyś przydarzyło. Nie, nie miałem w tamtym czasie żadnych pretensji do tej góry, z wyjątkiem jej wiecznej obecności, która opętała mnie w ciągu dwóch miesięcy. Ale skorzystałem z ogromnej mocy, jaką dał mi do dyspozycji gniew pochodzący z włóczni wymierzonej w moją dumę. Mój gniew w pełnym rozkwicie, w swoim kulminacyjnym punkcie, napotkał tę wielką, zawstydzającą górę, która drażniąc się z moją wściekłością, czyniąc ją ogromną, rzuciła mnie, beznamiętnie, na siebie samą jak na masę, która naprawdę mogłaby zadrżeć.
Czy ona się trzęsła? W każdym razie posiadłem ją.
Atak prawie nie do pomyślenia, z zimną krwią.
To jest jak dotąd mój szczyt obrazy.
Człowiek-bomba
Nie, nie mam fabryki ani narzędzi. Jestem jednym z rzadko spotykanych ludzi-bomb. Mówię „rzadko”, bo jeśli są inni, to dlaczego pewnego dnia się nie ujawnili? To prawda, możliwe, że tak było. Musimy być ostrożni.
„Wybuchnąć, pewnego dnia to może być niebezpieczne” – myśli opinia publiczna.
Po morderstwie – pieszczoty. „Niech sobie gada – myśli opinia publiczna – ale jeśli nadal zabija, jeśli pogrąża się w zabijaniu, jeśli w końcu dokona zabójstwa”, społeczeństwo, zawsze sędzia w swojej prostej duszy, przygotowuje się na potępienie.
Ale nadszedł czas, bym zamilknął. Powiedziałem za dużo.
Pisanie jest zdecydowanie narażone na nadmiar.
Jeszcze jedno słowo, a potknąłbym się o prawdę.
Poza tym już nie zabijam. Wszyscy znużeni. Skończył się kolejny czas w moim życiu. Teraz będę malować, farby są piękne, gdy wychodzą z tubki, a czasem nawet później. Tak jak krew.