Octavio czyści auto z trocin, które są dosłownie wszędzie: w uszczelkach, za skrzynią biegów, pod siedzeniami i w tapicerce, i myśli, że już dawno sam przesiąkł ich fakturą – skórę ma jak z drewna, na knykciach wyrasta mu kora.
W wielkim fordzie chowa łańcuchy, piły i przedłużacze splątane jak kable chińskich słuchawek ze stołecznego metra. W szparach między skrzyniami i na przednim siedzeniu grube rękawice ochronne, nie do zdarcia – dostał je kiedyś od żony. Wściekała się, gdy przychodził po wyrębie zraniony: „Musisz uważać na siebie, tylko mi zmartwień dodajesz”. Zerka na zegar w tablicy – kilka minut po pierwszej. Żałuje, że zasnął, w dodatku z pełnym pęcherzem i rękoma zarzuconymi na głowę. Przez to chce mu się sikać, a palce są sztywne jak kłody. Przeklina swoją głupotę.
Patrzy przez szybę, gdzie Diego i Czujka wyskakują właśnie z camionety: błyskają bronią i biegną do przodu, do lasu, do pozostałych, którzy w gęstym tłumie zbijają się na końcu drogi. Zwykle jest ich sześciu, góra ośmiu, ale dzisiaj przybyli dużą grupą, każdy z latarką przypiętą do biodra – stado świetlików w mogile lasu. Stoją, krzyczą do siebie nawzajem, wytężają czerwone od drzazg i braku snu oczy. Szykują maszyny i kablem ciągną prąd. Ryk piły odbija się nagłym echem od sosen, a kiedy dociera do uszu Octavia, ten otula chłopca siedzącego na tylnym siedzeniu i szepcze swą obietnicę bez pokrycia:
– Zaraz będę z powrotem. Ahorita vuelvo.
To jak południowy koncept czasu – jakiś punkt pomiędzy „jest” a „będzie”, mogący znaczyć zarówno „zaraz wrócę”, jak i „nie wrócę wcale”, i kiedy Octavio szepcze te słowa synowi, żaden z nich nie jest pewny, kiedy zobaczą się znowu – ani czy w ogóle. Mimo to dziecko rozchyla sklejone powieki, wodzi spojrzeniem za ojcem i, nagle uspokojone, zasypia.
Wszyscy wiedzą, że czasu jest niewiele, a roboty dużo – zwykle tną do piątej, później ładują drewno i układają w stosie geometrycznych belek. Z takim balastem suną z powrotem do miasta. Ładunek leży jak na katafalku. W podwórkach zaczeka na dalszy transport. Wyruszy na zachód, do portu, w słońcu przepłynie przez ocean, tam trafi do fabryki.
Musi tylko podłączyć piłę do przetwornicy, ściąć pięć małych jodeł albo dwie duże i wrócić. Sprawdzić, co z chłopcem, pojechać do domu i zaczekać kilka dni na przesyłkę. Z grubej koperty wyciągnąć plik banknotów. Na każde pytanie odpowiedzieć: „Nie wścibiaj nosa, mały”. Łatwizna.
Octavio odłącza się od zaparkowanych aut w stronę tłumu, naciąga rękawice ze snu i czapkę – spod nakrycia głowy błyskają nieprzytomne oczy, nieprzytomne i szeroko otwarte, otwarte od paraliżującego strachu. Wokół powietrze staje się nagle tak gęste, że nie sposób oddychać, ale Octavio jest już przyzwyczajony, w jego płucach cyrkulują trociny, a w żyłach – żywica. Jaśnieją ostrza pił i las odpowiada trzaskającymi konarami. Kiedyś spod koron nie dojrzałbyś słońca, choćbyś wytężał wzrok z całej siły, a teraz samotne drzewa rzucają długie cienie.
Kiedy idzie, mimowolnie przymyka oczy. We wspomnieniu ma siedem lub osiem lat i jest w lesie sosnowym z dziadkiem, który w jednej ręce trzyma długą piłę z szerokimi uchwytami na końcach, a w drugiej parę grubych rękawic, i z takim wyposażeniem tłumaczy technikę wycinki. Jego głos brzmi, jakby był zwielokrotniony, jakby dochodził ze studni lub jaskini, prosto z ziemskich trzewi.
„Musisz słuchać uważnie, bo drugi raz nie powtórzę. Najważniejsze, żebyś zaczął od klina. Robisz rzaz poziomy, później tniesz ukośnie. Nadążasz? Dobrze, a teraz obchodzisz drzewo… Tniesz powoli, precyzyjnie. Tak, bardzo dobrze. Ono ci podziękuje. Spójrz, cały czas rosło w ziemi, nie mogło się ruszyć, a ty przywracasz mu wolność”.
Octavio odmierza właściwą odległość od ziemi, dotyka piłą pnia.
Najpierw rzaz poziomy.
Cięcie ukośne.
Wykonanie klina.
Przed końcowym cięciem obchodzi drzewo, rozglądając się wokół. Dwunastu takich jak on uwija się przy tym samym zadaniu: naciągają rękawice, okulary ochronne, odpalają piły. Wysoki mężczyzna stoi przy camionecie i pali papierosa. On jest tutaj strażnikiem, gwarantem bezpieczeństwa, w dziadkowym żargonie — „czujką”.
„Zawsze musicie mieć czujkę, tak na wszelki wypadek”.
Słychać głośny trzask. Po chwili kolejny. Jeszcze następny. Drzewa padają z łoskotem.
„One wam dziękują”.
Korony zostawiają, interesują ich tylko pnie. Uwijają się przy nich jak mrówki. Po kilku godzinach większość jest w ciężarówce. Czujka chwali ich klaśnięciami.
Do świtu półtorej godziny! – ogłasza i zbiera flegmę z przełyku. Plwocina ląduje na samosiejce jodły. W księżycowym świetle ma kolor dymu papierosowego, rozciąga się w glucie nad zdeptaną ziemią, wreszcie spada na ściółkę.
Octavio ogląda zaflegmioną roślinę i myśli, że o świcie będzie już w mieście. Wróci, zdejmie ubrania i zaśnie przy pierwszym kontakcie z pościelą. Przyśni mu się jakieś inne życie; to sprzed kilku lat, zobaczy żonę pozującą do zdjęcia: jak składa z palców serduszko przed pępkiem, puszcza mu całusa, raz, dwa, trzy, „uśmiech”. Obudzi się w środku nocy. Ale na razie stoi w ciemnym lesie i rozpina rozporek. Strumień moczu rozbija się o pień sosny i wsiąka w wyschniętą ziemię. Octavio aż mruczy z ulgi.
– Ty oblechu zaszczany. – Czujka zjawia się znikąd, jest wyraźnie pijany. Jeśli to jest nasz gwarant, myśli Octavio, to nie wróży to dobrze. – Poszedłbyś lać gdzieś… Jak wdepnę w te szczochy, to chyba cię…
Nagle z lasu słychać wrzask, wrzask tak gwałtowny, że rzężenie piły jest mu zaledwie akompaniamentem, i Octavio staje wyprostowany jak pień, i nie wie, co robić, i myśli tylko: o co chodzi, o co chodzi?, a spod drzew, prosto z nocy, zaczynają wylatywać mężczyźni. Po dwóch, po trzech, całą grupą wyskakują w ataku. Zamiera z ręką w bokserkach, jeszcze nie podciąga spodni, jakby w jego mózgu instynkt ucieczki odliczał dopiero do startu. Mężczyźni nacierają z ukrycia i podbiegają drogą do aut. Ledwie ich widać w ciemności, mają ciemne koszule i apaszki na głowach pod kolor, i cali są czarni, jakby wychodząc z lasu, wynieśli noc na ramionach. Tylko oczy błyskają żądzą odwetu. Karabiny i kamizelki ochronne na piersi. Ciężkie od wilgoci spodnie. Broń, paski, nogawki wsunięte w buty. Flagi z orłem trzymającym węża. Pierwsi, już podbiegając do tłumu, celują na wprost lufami, zaczynają wrzeszczeć i grozić, i padają pierwsze strzały, a kiedy padają pierwsze strzały, to czas jakby przyspiesza i wszystko odbywa się tak szybko, że Octavio nie jest w stanie zarejestrować niczego z tego fermentu, więc myśli tylko o tym, by jak najszybciej dobiec do samochodu, do dziecka zostawionego na tylnym siedzeniu.
Tłum chowa się pod drzewami i miesza w chaosie, tak że ludzie patrzą po sobie: raz za ramię, raz przed siebie i jeszcze raz za ramię, ale już nikt nie wie, kto jest kim, i czy ci za autem to nasi, czy tamci, a jeśli tamci, to skąd się tu wzięli, skąd? Octavio przeciska się z powrotem, pod nogami ma ślady krwi, ciemne i błyszczące, niedługo wsiąkną i zamienią się w nawóz. Jakieś drzewo wyrośnie w tym miejscu, pomyśli później Octavio, co wyda mu się ciekawe. Natrafia na karabin wycelowany prosto w serce i uskakuje w ostatnim momencie, a potem sam wyciąga pistolet i wali na oślep przed siebie, i krzyczy, i warczy, tak właśnie, warczy.
Zatrzymuje się przed zaflegmioną jodełką – teraz oprócz plwociny jest tam również krew. Ciało Czujki wyglądałoby na nietknięte, gdyby nie czarna dziura w policzku, przez którą wylewa się czerń. Octavio zakrywa usta, czuje falę wzbierającą z żołądka. Bardziej niż przestraszony, czuje się oszukany. To nie przypomina czegokolwiek, o czym mówił dziadek, nie tak wyobrażał sobie zwracanie drzewom wolności. Myśli, że najlepsza możliwość to powrót do wozu, robi więc krok w kierunku zaparkowanych aut i czuje, jak wnętrzności wywijają mu kozła. Jeszcze tylko chwila, jeszcze kilka metrów.
Wskakuje do wozu, prosto na tylną kanapę. Słyszy skądś słowa żony: „Tylko mi zmartwień dodajesz”, zupełnie jakby między nimi nie było teraz tego największego możliwego dystansu, jakby oboje byli martwi, albo oboje żywi, albo po prostu jakby Elena siedziała tuż obok niego. „Już nigdy więcej… już nigdy więcej nie zetnę żadnego drzewa. Obiecuję”. Ona go słyszy, jest tego pewien.
– Tranquilo, Homero, tranquilo. Wróciłem. – I z wyrzutami sumienia: – Przepraszam. Tak bardzo przepraszam.
Homero López ma teraz siedem lat i jeszcze nigdy nie był tak przerażony. Zatyka uszy i chowa głowę pod ramieniem ojca. Obaj zamierają w bezruchu, ufając, że śmierć widzi tylko ruch, widzi tylko to, co łatwo namierzyć. Siedzą tak, nie mówiąc i nie patrząc na szybę, jakby bali się zobaczyć przez nią coś strasznego.