Poznałam Gorana na jednym z festiwali poezji. Jego włosy zaczęły wtedy siwieć – teraz są już całkiem białe, a on, jak przypuszczam, sądzi, że to „część jego nowego seksapilu”, jak mi kiedyś powiedział. Niby to żartował, a jednak podejrzewam, że naprawdę tak myśli. Chciałam go spytać, czy przerzedzone włosy i ten połyskliwy niby-skalp w kolorze najpierw stopionego, potem stwardniałego wosku są również częścią „nowego seksapilu”, ale się powstrzymałam. On nie przyjmuje żadnej krytyki. Zaraz się złości, a kiedy poczuje złość, zaczyna się obrażać – i tak mijają dni, póki się nie poniżysz, żeby wreszcie przestał być nie do zniesienia, i, dajmy na to, „przypadkiem” wyrecytujesz jeden z jego utworów. Jakiś czas temu był wkurzony, bo nie chciałam przeczytać tego, co napisał poprzedniej nocy.
– Nie mam teraz czasu, jutro – powiedziałam. – Jutro.
– Nie masz czasu dla trzech wierszy, tak?
Wyczułam gniew w jego głosie i chciałam cofnąć to, że go odepchnęłam, ale już było za późno. Cokolwiek bym powiedziała, byłoby nie tak. Dlatego nawet nie otworzyłam ust.
– No, to idź na spacer, poleseruj sobie – powiedział i trzasnął drzwiami.
„Leserować” – tego słowa używa zawsze, gdy przygotowuję zajęcia na następny dzień. Bo skoro naprawdę znam historię, to przecież nie muszę przygotowywać się do zajęć. „Jeśli wiesz, to wiesz” – powiedział kiedyś, patrząc mi bezczelnie prosto w oczy.
Zresztą jego wierszy naprawdę nie chcę czytać, a tym bardziej słuchać – niekiedy naraża mnie na takie męki. Kiedy byliśmy jeszcze zakochani i nie mieliśmy dzieci, często uprawialiśmy seks, potem on szeptał mi wiersze do ucha, leżeliśmy zdyszani i spoceni. Kiedyś wiersze były o kwiatach, głównie orchideach – bo „przypominały mu piczki” – jak południowe wiatry, jak zmory, jak morska bryza. Wspominał też o egzotycznych przyprawach, tkaninach, o cynamonie i aksamicie. Że niby ja smakuję jak cynamon, miękka jestem jak aksamit, moje włosy pachną morzem – jednak ja wiem, że to nieprawda, bo kiedyś matka powiedziała mi, że moje włosy śmierdzą. Nawiasem mówiąc, w takich chwilach jego słowa strasznie mnie podniecały. Wciąż pragnę się z nim kochać, chociaż często nie jest od razu gotów, więc muszę przywoływać obrazy i słowa przez niego wyszeptane, żeby mi się nadal chciało, kiedy on poczuje wreszcie ochotę.
Teraz już tego nie robi, dzięki Bogu. Przez tę jego tak zwaną twórczość już naprawdę nie mam chęci w ogóle czytać poezji, choćby nawet jednego utworu, a co dopiero mówić o tym, żebym słuchała, jak on recytuje swoje wiersze. Niestety, ostatnio muszę to robić, czy tego chcę, czy nie, czasem dlatego, o czym już mówiłam, że Goran bardzo się złości i nie mogę ani siebie, ani dzieci uchronić przed naszym konfliktem. Odkąd przestaliśmy się często kochać, Goran zaczął recytować mi swoje wiersze na głos, zamiast pozwolić, żebym sama je przeczytała. Kiedy widzę, jak stoi na środku salonu w mocnym świetle lampy, które podkreśla jego kulfonowaty nos i nieświeży kolor skóry na twarzy, zaczynam rozumieć, że jego poezja tak naprawdę wcale nie jest dobra. Często nie odnosi się do niczego, poza opowieścią o tym, jak on pisze swoje wiersze. Myślę, że to go na serio ekscytuje. Nawet seksualnie.
Oto przykład:
Przynosi z sobą zapachy jak jesień
spływające
jak krople deszczu w oczach słowa
tworzą z niej mój wiersz
Może to nie jest najlepszy przykład, ale tylko to znam na pamięć, bo ostatni wers „słowa tworzą z niej mój wiersz” kiedyś mu „przypadkiem” wyrecytowałam, żeby przestał się wreszcie złościć. To znaczy właściwie wymruczałam – to mu szczególnie schlebia, bo od zawsze pragnął, by któryś kompozytor uwiecznił jego wiersze w muzyce. On nie rozumie, że to niemożliwe. W jego wierszach nie ma rytmu, a często nawet jakiegokolwiek sensu. To wszystko są puste frazy poutykane to tu, to tam w rozmaitych utworach, by jakiś prostak pomyślał, że to brzmi jak Bóg wie co, kiedy natknie się na egzotyczne słowo, na przykład „cynamon” albo „aksamit”. Ja też tak myślałam, kiedy byłam młoda i głupia, i dawałam się łapać na takie numery.
Boże, jaka ja byłam głupia, to po prostu niebywałe. Nie mogę sobie tego wybaczyć. No cóż, opowiem, jak się poznaliśmy, mówiłam to już wcześniej, na festiwalu poezji. Byłam tam w roli tłumaczki, bo zanim zaczęłam wykładać historię, dorabiałam sobie właśnie jako tłumaczka. W salonie wielkiego hotelu, w którym wszystkich nas, poetów i tłumaczy, ulokowano, spotkaliśmy się któregoś wieczora i śpiewaliśmy razem folkowe utwory. Teraz wiem, że ci pożal się Boże poeci chcieli poczuć się ważni – nie tylko wiedzą, że piszą poezję, nie tylko są takimi wrażliwymi ludźmi, ale znają się też na muzyce tradycyjnej, oczywiście, są muzykalni, umieją śpiewać. I wtedy pojawił się Goran. Na potrzeby tego wieczoru był ubrany w białą koszulę haftowaną w tradycyjne wzory. Muszę przyznać, że wyglądał świetnie. Goran był naprawdę przystojny. Jeśli dobrze się zastanowię, to właśnie dlatego się w nim zakochałam. Miał umięśnioną klatkę piersiową, wyglądała jak dobrze wykonana rzeźba, ramiona i ręce mocne, silne – chciałabyś, żeby bez końca cię trzymały w objęciach, nie puściły, nie pozwoliły odejść, żeby dokądś cię prowadziły.
Tak czy owak, Goran nie siedział jak inni, tylko stał z boku, opierał się o ścianę, obserwując wszystko z pochyloną głową. Wreszcie doczekał się chwili, gdy wszyscy ucichli, wyprostował się i zaczął śpiewać ludową pieśń – jestem pewna, że to było „More sokol pie”, sokół wodę pije, bo wiem, że innej nie zna. Tak teatralnie zawodził z oczami zamkniętymi i głową odchyloną do tyłu, i tak mu tańczyła grdyka góra–dół w gardle, że przypominał mi koguta, który wydaje z siebie to swoje „kukuryku”. Wyglądał śmiesznie, a jednocześnie patrzyłam na jego ręce i ramiona, wyobrażając sobie, że mnie do siebie przyciąga. Kiedy przestał zawodzić, doczekał się braw i spojrzał w moją stronę. Oczy miał lekko załzawione, pewnie z powodu wysiłku przy kukurykaniu. I wtedy dopiero wydały mi się przepełnione smutkiem. Nagle poczułam, że chcę go pocieszyć, co zrobiłam tego wieczora w jego pokoju. I tak to się wszystko zaczęło. Nie przestawał bywać na festiwalach poezji – jeździ tam za każdym razem, gdy tylko pozwala mu na to praca, z której, nawiasem mówiąc, nie najlepiej się wywiązuje. Mogę sobie tylko wyobrażać, co wyprawia na tych festiwalach poezji. Po pierwsze, zabiera walizkę wypełnioną do połowy swoimi cienkimi tomikami w kiepskich plastikowych okładkach. Większość z nich przetłumaczono na angielski i kilka bałkańskich języków, żeby inni mogli przeczytać jego wypociny. Ja nie władam językiem, który go interesuje, na wysokim poziomie, więc na razie nie zmusza mnie, bym go tłumaczyła, to aż dziwne. Myśli, że nie interesuje mnie poezja, nie rozumiem jej, bo ostatnio nie wykazywałam przesadnego zaciekawienia tym, co robi. A tłumaczenia jego wierszy są straszne. Nie chodzi o zawartość wierszy – to i tak pustka – one są po prostu gramatycznie niezborne, pełne błędów. Bo to on jest taki marny. Chce, żeby tłumaczyli wiersze, ale nie ma zamiaru za to płacić. Dlatego zawsze znajduje jakieś biedne młode dziewczyny, które zapewne uwodzi swoim dojrzałym „seksapilem”, a one tłumaczą mu bez zapłaty albo za minimalne honorarium. Kilka razy słyszałam, jak się z nimi targuje – jako nagrodę daje im dziesięć egzemplarzy swojej książki. Naprawdę się za to wstydzę, ale co ja mogę zrobić.
Kiedy już wraca z festiwalu poezji, pokazuje mi zdjęcia zrobione aparatem cyfrowym. Często daje go komuś, by ten ktoś go sfotografował. I dlatego ma mnóstwo zdjęć, jak recytuje poezję, stojąc za pulpitem, do mikrofonu, z jednym z tomików swoich wierszy w ręce. Na wszystkich ma „twarz poety” – co mu powiedziałam otwartym tekstem, bo to mu schlebia, nie wiem czemu – jego brwi są lekko uniesione, jedna bardziej niż druga, jakby był zatroskany, ale i wzruszony. Klatka piersiowa wypchnięta do przodu. Włosy świeżo umyte, lekko falują na wiosennym wietrze w nadmorskich miejscowościach, gdzie szczególnie lubi bywać na festiwalach. Na innych zdjęciach pojawiają się często kobiety, rzadziej mężczyźni. Młodych dziewcząt, hostess festiwalowych, ja się nie boję. Nie wierzę, że on im się podoba, bo jest dla nich zbyt stary i śmieszny. Dlatego myślę, że uwodzi inną kategorię kobiet. To są te damy, trochę grubsze, z fałdkami w pasie i pod pachami, gdzie stanik wrzyna się w tłuszcz. Chodzą w czerwonych albo czarnych, opinających ciało bluzkach. Włosy najczęściej też czarne, a na ustach czerwona szminka. Czasem na głowie mają dramatyczne kapelusze. Wielka, błyszcząca biżuteria zdobi ich tłuste palce i szyje. Chcą emanować dojrzałą kobiecością, pragną pachnieć cynamonem i mieć głos miękki jak aksamit. A niech tam. Może Goran im pomoże. Mnie już wszystko jedno.
Jednak czasem w nocy przytula się do mnie i mówi: „Orchideo, otwórz się”, i ja się otwieram.