Morze Karaluchów (1)
Mecenas Śmiałobojny wracał do domu wiosennym popołudniem w stanie takiej rześkości i ożywienia, w jakim własny syn nigdy go nie widywał. Miał lat blisko sześćdziesiąt i syna lekkoducha, który – niezdolny do wyrobienia sobie pozycji w świecie – przysparzał mu nieustannych zmartwień. Dzień był jednak pogodny, pełen zamglonego słońca. Mecenas szedł właśnie swobodnym krokiem i namiętnymi spojrzeniami, których blasku nie przyćmiewała tym razem obecność syna, ścigał piękne kobiety, gdy wtem usłyszał, że ktoś go woła.
Od progu oświetlonego słońcem zakładu fryzjerskiego biegł ku niemu syn we własnej osobie, bez marynarki i z rękawem podwiniętym powyżej łokcia.
– Tato, tato, popatrz, jakie piękne cięcie!
Pokazywał przy tym głęboką ranę zadaną na przedramieniu długim i precyzyjnym cięciem brzytwy. Krew spływała obfitym strumieniem, lecz młodzieniec uśmiechał się z satysfakcją. Mecenas oniemiał z przerażenia na ten widok, nie zdążył jednak wypowiedzieć ani słowa, gdyż syn pewnym ruchem drugiej ręki rozciągnął brzegi rany i zaczął wyjmować coś ze środka. Oto ukazał się długi kawałek sznurka, potem wyszła rurka makaronu. Syn podał te przedmioty ojcu, który wziął je, po czym spojrzał w głąb rany.
Rana była szersza, niżby się zdawało, o sinych ściankach, na jej dnie zaś można było dostrzec coś w rodzaju krwawego szlamu, z którego wynurzały się różne rzeczy. Oto ćwiek, parę kulek śrutu, ziarnka ryżu. Młodzieniec wyciągnął ze środka również bąka o zlepionych skrzydełkach i błękitnego przezroczystego robaczka, lecz natychmiast ze wstrętem odrzucił oba daleko od siebie. Robaczek z uporem usiłował wpełznąć na lakierki mecenasa, ale młodzieniec strącił go z powrotem w proch.
– A więc to tak? – zaprotestował robak chrapliwym głosem.
– A niech cię diabli, co robiłeś tam w środku? – odparł młodzieniec, nie przykładając wielkiej wagi do incydentu. – A teraz w drogę! – I, zwracając się do ojca, dodał: – Nie zgub tego. – Wręczył mu przedmioty wydobyte z rany i chwycił go gwałtownie za rękaw, pociągając za sobą. Ojciec podążył za nim, potykając się, z rękami pełnymi szlamowatych i zakrwawionych przedmiotów, nie wiedząc, gdzie wsunąć ćwiek, sznurek i całą resztę.
W porcie silny wiatr nie sprzyjał przygotowaniom do odbicia. – Trzymaj! – krzyknął do mecenasa syn, podając mu koniec długiego szotu. – Naciągnij go mocno. Mecenas zdołał wreszcie zgromadzić w jednej ręce powierzone mu przedmioty, drugą ujął linę i ją naprężył. Zaczynały padać duże krople deszczu, wezbrane fale rozbijały się o dziób łodzi skierowanej na pełne morze i mecenas był już zupełnie przemoczony od bryzgów wody. Maszty, kadłub i kil trzeszczały i skrzypiały, gwałtownie napinał się szarpany szot. Spoglądając w górę, mecenas zobaczył, że szot utrzymuje ogromnych rozmiarów żagiel, wydęty przez wiatr. Był już u kresu sił: – Hej, wy tam! – krzyczał na każdego, kto się zbliżał, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdyby przynajmniej mógł posłużyć się drugą ręką – wtedy musiałby jednak upuścić trzymane przedmioty. Wreszcie podszedł do niego mężczyzna o drewnianej nodze. – To wy je macie, przyjacielu? – spytał groźnie. Ubranie zdradzało ważną osobę, może samego kapitana.
– Ja… ja… – jąkał się mecenas.
– Skończmy z tym gadaniem, zaczynamy. – I zawołał: – Ten od sznurka!
Do przodu wysunął się zezowaty marynarz o nagim torsie. Kapitan wziął z rąk adwokata sznurek i wręczył go mężczyźnie. Ten przyjął go bez zbytniej wdzięczności i oddalił się, mamrocząc coś pod nosem. – Do diabła! – mruknął wyraźnie, kiedy znalazł się w pewnej odległości, i ze złością zaczął bawić się sznurkiem.
– Ten od ćwieka! – Nadeszła kolej na następnego i jeszcze na dwóch dalszych. Ten, który otrzymał ziarnka ryżu, schował je na gołej piersi pod trykotową koszulką.
– Uważaj, psie! – warknął kapitan, unosząc pejcz i gładząc rękojeść pistoletu.
Teraz lało już jak z cebra. Mecenasowi, który mógł wreszcie dzierżyć szot oburącz, wydawało się, że podtrzymuje całe szare niebo, jakby miało za chwilę zerwać się z uwięzi i ulecieć. Potężny oddech, dobywający się z krateru płuc na powietrze, wciągał linę w orbitę siły mecenasa. Wydało mu się, że mógłby tak trzymać żagiel przez całą podróż, aż do przybycia na wyspę.
– Na co czekamy? – krzyczał bosman z przedniego pokładu.
– Na Lukrecję – usłyszał w odpowiedzi.
Statek trzeszczał i rozwijał skrzydła, jakby pragnął poddać się naporowi fal, lecz mecenas stawiał opór dmącemu od morza wiatrowi.
A oto wreszcie i Lukrecja. Zjawiła się popychana gwałtownie przez dwóch dość muskularnych mężczyzn, przybranych w trójgraniaste pirackie kapelusze. Była półnaga, z jedną piersią na wierzchu, z której za każdym szarpnięciem jej towarzyszy tryskał strumień mleka. – Tędy, tędy – kapitan prowadził prosto do mesy. – Stójcie! – krzyknęła hardo Lukrecja. – Zatrzymajcie się, muszę załatwić pewną potrzebę! – Puścili ją na chwilę, a wówczas Lukrecja zbliżyła się do burty i, ująwszy sutki w dwa palce, siknęła w morze obfitymi strumieniami mleka, najpierw z jednej, potem z drugiej piersi. – Całkiem nieźle, jak na dziewicę! – odezwał się czyjś cyniczny głos.
Nadchodziła noc. Zdjęto trap. Podniesiono kotwicę. Nieoczekiwanie, na przekór wysiłkom mecenasa, wielki żagiel zwisł bezwładnie i zaczął lekko wydymać się w drugą stronę. Silny powiew wiatru pchnął statek w kierunku pełnego morza. Światła portu oddalały się w gęstniejącym mroku. Pojawił się jeden z marynarzy i zawiesił linę na haku. Mecenas, uwolniony od ciężaru, mógł lepiej przyjrzeć się temu, co działo się dokoła niego i jego towarzyszy podróży. W mesie zgromadzili się już wszyscy, brakowało jedynie syna mecenasa.
– Mówię wam, że to jest fregata – twierdził kapitan.
– Nie, to szkuner, to brygantyna – upierali się bosman i marynarz od sznurka.
– Nie wtrącajcie się do nie swoich spraw – pienił się kapitan, zwracając się do tego od sznurka.
– Pamiętajcie, że to wasza kolej na pełnienie warty. – Marynarz wyszedł, trzaskając drzwiami. – Kulki śrutu do steru! – komenderował dalej kapitan. Wyznaczony marynarz także opuścił pomieszczenie. Każdy z nich ściskał kurczowo w lewej ręce przedmiot, który odróżniał go od innych.
– No więc jest to fregata.
– Do usług, kapitanie – przytaknął bosman.
Dopiero wówczas mecenas spostrzegł, że w rogu sali leży Lukrecja, ma związane na plecach ręce i skrępowane nogi. Z obu jej obnażonych piersi nadal tryskało mleko, tworząc na podłodze kałużę i rynsztok.
– Drogo was to będzie kosztowało – mówiła Lukrecja. – Mój ojciec, senator Gulgot, z pewnością zdoła mnie uwolnić. Rozwiążcie mnie, łotry!
– Prawdziwie mleczna dziewica, ale osesek by się nie pożywił, podobne to raczej do anyżówki – powiedział kapitan i wszyscy się zaśmiali. – Słuchaj, ślicznotko, zaraz przyjdzie Gmatwacz i z nim będziesz się układać. Nam nic do tego.
– Zlitujcie się choć trochę, nie widzicie, ile mleka tracę?! – Dziewczyna szamotała się w przypływie wściekłości.
Z pokładu dobiegł obecnych pośpieszny dźwięk rogu; wszyscy w kajucie podnieśli się i przywołali na twarze wyraz szacunku, mamrocząc:
– Oto on, nadchodzi.
Dziewczyna zamilkła na chwilę, ogarnięta niepokojem. Z zewnątrz wciąż dobiegały bojowe dźwięki rogów. U szczytu schodków otworzyły się drzwi – mecenas ujrzał swego syna w glorii fanfar i z kamiennym obliczem władcy. Ów przystanął na chwilę, zmierzył oczyma zebranych, a potem dostojnym krokiem zszedł po schodach. Miał na sobie wysokie, sięgające niemal po pachwiny buty z błyszczącej skóry, z wielkimi srebrnymi klamrami. Ze szczeliny pomiędzy pludrami a wysoką cholewą wyglądało nagie ciało. Cieniutka jedwabna tunika z dekoltem sięgającym pępka ledwie okrywała mu ramiona; talię ściskał złocony pas, a zza pasa wystawały dwa pistolety i sztylet. Z przegubu prawej dłoni zwisał pejcz.
Jakże się zmienił! Mecenas nie poznawał już syna! Jego wzrok przykuwały silne ręce, a przede wszystkim małe podkręcone wąsiki, jak również, prawdę mówiąc, złote kółka w uszach i lekko ondulowane włosy.
– Dostojny Gmatwaczu – odezwał się kapitan, chyląc się w ukłonie. – Dziewczyna…
– Prosiłem już, żebyście zwracając się do mnie, używali właściwego tytułu – wysyczał młodzieniec z lodowatą uprzejmością, w której czaiła się groźba. – Nie słyszycie, jak to źle brzmi?
– Wielki Waregu – podjął znowu kapitan – okażcie wyrozumiałość dla mojej ignorancji… Dziewczyna…
– Jaka znowu dziewczyna? – przerwał mu Wareg. Przemówił głosem tak przytłumionym, że rozmówca musiał nachylić się w jego stronę, aby dosłyszeć.
Kapitan wskazał na Lukrecję, która niczym dzikie zwierzę zza krat, z oczami płonącymi nienawiścią, wpatrywała się w nowo przybyłego.
– Dobrze, w porządku – uśmiechnął się szatańsko Wareg. Po czym zwrócił się do Lukrecji: – Poznajesz mnie, mała?
– Robert! Robert Śmiałobojny! Wy! – wykrzyknęła nagle Lukrecja. – Mój Boże!… – Z piersi bluznęło jej mleko, wstrząsając gwałtownie ciałem dziewczyny. Lukrecja, pokasłując, upadła policzkiem na podłogę. Wareg, znieruchomiały pośrodku mesy, ze skrzyżowanymi ramionami, spokojnie i bezlitośnie ciągnął dalej:
– On to we własnej osobie! Co powiecie o tym nieśmiałym chłopcu, który wielbił was w milczeniu, wśród nieustannych drwin waszych i waszych przyjaciółek? Znaliście, od dawna znaliście jego dla was uczucia i bawiliście się jego cierpieniem. Otóż, ostrzegam, okoliczności się zmieniły i zalecałbym trochę więcej pokory.
Dziewczyna drżała na całym ciele, nie odpowiadając.
– Mój ojciec – wybuchnęła wreszcie – mój ojciec, senator Gulgot…
– Ojciec wasz, senator Gulgot – odparł Wareg – znajduje się teraz dokładnie trzysta osiemnaście mil stąd (i to pod wiatr). W tej sytuacji warto przybrać bardziej filozoficzną postawę. Jeżeli okażecie posłuszeństwo, niczego wam nie zabraknie. Tak musiało się stać – dodał jakby do siebie. Potem pochylił się, by zbadać sutki dziewczyny, która próbowała się opierać.
– Uspokójcie się! – powiedział rozkazującym tonem Wareg.
– Przystawcie węże – zwrócił się do kapitana. Ten zbliżył się pospiesznie do kredensu i wyjął nieduży kosz. – Prędko, otwórzcie. – Kapitan zawahał się. – Powiedziałem: otwórzcie – powtórzył Wareg, zniżając głos. Kapitan uniósł pokrywę kosza. Pozostali marynarze, wyraźnie przerażeni, rzucili się do schodów. – Dokąd biegniecie, zwierzęta?! – Wareg przygwoździł ich wściekłym spojrzeniem.
Z dna kosza uniosły się dwa senne węże, wypełzły na podłogę tuż obok stóp znieruchomiałego mecenasa, zwróciły powoli łby najpierw w prawo, potem w lewo, jakby chciały się rozejrzeć, po czym bez wahania skierowały się w stronę Lukrecji. Każdy z nich przypił się do jednego sutka i oba zaczęły ssać mleko.
(przełożyła Anna Wasilewska)