Morze Karaluchów (2)
Na wodzie unosiło się sennie kilka wielkich karaluchów, kołysanych łagodną falą, którą wywołało przejście statku. Nieco dalej widać było następne, a im bliżej otwartego morza, tym bardziej woda gęstniała od robali, ciemniejąc w blasku tropikalnego słońca.
Kapitan, a w ślad za nim mecenas, skoczyli gwałtownie do drugiej burty. Statek był już prawie otoczony przez karaluchy. Obaj rzucili się w kierunku dziobu. Stamtąd ukazał im się widok dość niezwykły. Jak okiem sięgnąć, pod rozpalonym sklepieniem nieba roztaczało się bezkresne, czarne jak atrament morze o żałobnym blasku: nieprzebrana masa karaluchów pokrywała tak gęsto całą powierzchnię, że nie przenikała spod nich nawet woda. W głębokiej ciszy wyraźnie dawał się słyszeć suchy chrzęst pancerzy roztrącanych dziobem okrętu. Statek sunął powoli, z trudem, natychmiast po jego przejściu karaluchy z powrotem zbijały się w ciasny mur.
Kapitan jak oszalały zbiegł na dolny pokład, aby z bliska przyjrzeć się owadom.
– Tędy, tędy! – krzyczał po drodze do marynarzy. – Chodźcie tutaj, patrzcie! Trzeba utłuc to wstrętne robactwo!
Karaluchy, zwyczajnych rozmiarów, jedne większe, drugie mniejsze, nie różniły się zbytnio od swych lądowych braci. Tylną, delikatniejszą część ciała pokrywały bruzdy. Za każdym przypływem fali długie czułki robaków lekko drgały. Kapitan z krzykiem wbiegł z powrotem na pokład.
– Wy sukinsyny! Trzeba coś zrobić, mówię wam, trzeba je ukatrupić!…
Wareg dopadł go w jednej chwili i chwycił za nadgarstki.
– Ty psie, bezwstydny pyszałku! – zaryczał głucho. – To taka twoja odwaga?
Nadbiegli pozostali mężczyźni. Wszyscy trzęśli się, niektórzy szczękali zębami.
– Jeśli myślicie, że zapuścimy się na te wody… – zaczął któryś, zdobywając się na odwagę.
– Próżniacy! Za darmo zamierzacie jeść mój chleb! Chcecie dotrzeć na wyspę, a trzęsiecie się na widok paru nędznych karaluchów?
– Zróbmy przynajmniej coś, żeby odpłynęły – dorzucił inny marynarz.
– Durnie! Chcecie je rozdrażnić, żeby zaatakowały nas i przygniotły ohydnymi odwłokami?
– My… my… – zaczęli wszyscy razem – my chcemy zawrócić, wyspa nas już nie obchodzi. Chcemy się stąd wydostać. Za wszelką cenę, a jeśli to konieczne, przejdziemy nawet po waszym trupie. – Mężczyźni zbliżali się, groźni. Statkiem, którym nikt już nie sterował, zarzucało niebezpiecznie, a wśród społeczności karaluchów zapanował niepokój.
– A więc to tak? – zagrzmiał Wareg. Szybkim ruchem wyciągnął zza pasa oba pistolety. – Płyniemy na wyspę i na wyspę was dowiozę, czy chcecie tego, czy nie. Wszyscy na miejsca, i strzeżcie się, jeśli wam skóra miła! Zresztą to już bez znaczenia, czy zawracamy, czy też płyniemy dalej. – Faktycznie karaluchy zwierały ciasno swoje zastępy tuż po przejściu statku i teraz całe morze było czarne, jak okiem sięgnąć, aż po linię horyzontu.
W tym momencie z rufy rozległy się krzyki i dał się słyszeć gwałtowny tupot. Nadbiegł jeden z mężczyzn w pirackim kapeluszu.
– Wielki Waregu, robak uciekł! – Więzień, umieszczony na podłodze pod szkłem, skorzystał prawdopodobnie z zamieszania i umknął, prześlizgując się przez szparę pomiędzy dwiema deskami.
Wareg, a w ślad za nim inni rzucili się w kierunku rufy. Uciekinier wydawał się nie do odnalezienia. Wreszcie dostrzeżono go, gdy z trudem pełznął po pokładzie, zamierzając dotrzeć do luku. Dopadli go w jednej chwili. Czując nadciągającą burzę, robak odwrócił się dumnie i wyprostował niewielki łebek. Mężczyźni instynktownie utworzyli koło: w środku, oko w oko, stanęli obaj rywale.
Wareg mierzył pogardliwym wzrokiem leżącego u stóp insekta. Ów uważnie przyglądał się olbrzymiemu nieprzyjacielowi. Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie robak przemówił: – Robercie Śmiałobojny – odezwał się zwykłym chrapliwym głosem, nie okazując najmniejszego ożywienia – gdybyś rozgniótł mnie obcasem, byłbyś zwykłym tchórzem. I tak nim zresztą jesteś, bo nie robisz tego tylko dlatego, że się mnie boisz. W ten sposób nasz pojedynek nigdy się nie rozstrzygnie. Dlatego też chcę zaproponować ci układ, jaki zawierają zwykle ludzie honoru. Posłuchaj: pozostawmy wybór samej Lukrecji – będzie należała do tego z nas, który potrafi kochać ją lepiej. Przyjmujesz?
– Nie interesują mnie, robaczyno – z równym spokojem odparł Wareg – ani twoje obelgi, ani twoje propozycje. Wsadźcie go z powrotem pod szkło albo raczej zamknijcie w pudełku od zapałek. Stamtąd już nie ucieknie.
Mężczyźni ruszyli się z miejsca dopiero na widok pistoletów Warega. Opór ich nie był już podyktowany wyłącznie obecnością karaluchów. Odrzucenie wyzwania mocno obniżyło w ich oczach autorytet wodza. Ponadto zamknięcie przeciwnika w pudełku od zapałek wydało się tym nieokrzesanym awanturnikom szczytem małoduszności.
Wkrótce jednak cała wrogość siłą rzeczy wygasła; droga odwrotu była odcięta, za wszelką cenę należało posuwać się naprzód, torować sobie przejście wśród chrzęstu unoszących się na powierzchni wody pancerzy. Męczący ów manewr i towarzyszące mu napięcie prędko wyczerpały energię załogi.
[…]
Od czasu do czasu jakiś mniej senny karaluch wdrapywał się na burtę i maszerował spokojnie po pokładzie, przyjmowany z respektem przez załogę, która obawiała się rozjątrzyć jego towarzyszy. Wareg podniósł ostrożnie jednego z nich i postąpił parę kroków w stronę dziewczyny. Jej twarz przybrała barwę fioletową, a zaraz potem powlekła się śmiertelną bladością. Dziewczyna zagryzła jednak wargi i nie powiedziała ani słowa. Wareg przysunął insekta do jej twarzy, a potem delikatnie położył go z powrotem na deskach pokładu.
– To na nic… na…wet w ten spo…sób nic nie wskóracie – powiedziała dziewczyna, szczękając zębami. – Robercie Śmiałobojny, nie dość, że macie łupież, to jeszcze jesteście podłym tchórzem. Słyszałam, jak on rzucił wam wyzwanie, a wy… wy – słowa jej się plątały i nie mogła mówić dalej.
Kapitan, z nagim torsem lśniącym od potu, trzymał się w niewielkiej odległości, usiłując dobrać się do beczułki z wodą. Wareg dostrzegł ten manewr.
– Dostaliście już waszą rację, zmykajcie stąd – upomniał go.
– Wielki Waregu, ja płonę, umrę, jeśli nie…
– Zmykajcie w tej chwili – powtórzył Wareg, unosząc zwisającą z nadgarstka szpicrutę.
– Dobrze, zabijcie mnie, ale wiedzcie… muszę wam powiedzieć, że… dziewczyna ma rację! Tak, nie przyjęliście wyzwania robaka, już… my nie mamy już do was zaufania. Ja, my… wszyscy nienawidzimy was. – Mężczyzna opadł na ziemię wyczerpany i trawiony gorączką.
– Ty psie! – wysyczał przez zaciśnięte zęby Wareg i potrącił nogą bezwładne ciało. Lecz kapitan wydawał się martwy. – Ty psie! – Wareg wyładowywał złość na jego znieruchomiałym ciele. – Jeżeli raz jeszcze wtrącisz się w te sprawy… – Potem, zmieszany, zwrócił się do dziewczyny:
– Zrobiłem to dla ciebie, Lukrecjo. Jeżeli chcesz tego, to się zgadzam. Teraz. Zaraz.
Lukrecja zaśmiała się drwiąco. Wareg obudził szarpnięciem jednego z mężczyzn w pirackim kapeluszu i jeszcze na wpół zaspanemu kazał przynieść pudełko z robakiem. Zerwał się lekki wietrzyk. On to wraz z wieścią o niezwykłym widowisku, która błyskawicznie obiegła statek, w jednej chwili ożywił odrętwiałą bandę. Wszyscy cisnęli się na rufę, teatrum osobliwego pojedynku.
– Chcę to zobaczyć na własne oczy – mówił niemalże rozweselony ochmistrz – chcę zobaczyć, jak robak będzie się z nią kochać. Diabła tam, w jaki sposób taki robaczek może kochać się z dziewczyną?
Wydobyto robaka z pudełka.
– No i? – zapytał pogardliwie.
– No i – odparł Wareg – przyjmuję wyzwanie. Zaczynamy. Gotowi?
– Zawsze do usług.
– A ty, Lukrecjo, jesteś gotowa?
– Tak.
Rzucono losy. Pierwszeństwo przypadło w udziale Waregowi.
(przełożyła Anna Wasilewska)