utwory / premiery w sieci

Mroczna miłość

Alexandra Berková

Olga Słowik

Fragment powieści Alexandry Berkovej Mroczna miłość, w tłumaczeniu Olgi Słowik. Prezentacja w ramach projektu „Tłumaczenia na język polski 2018”.

W budzie

Co też ludzie są w sta­nie znieść, spa­ra­li­żo­wa­ni stra­chem przed samot­no­ścią…
Czy­li jak się pozna­li­śmy: dobra. – poszłam, to zna­czy, powie­dzie­li mi – nie: myśla­łam – po pro­stu było to gdzieś napi­sa­ne – nie wiem – wszyst­ko jed­no – że tam­tę­dy, że to jest moja dro­ga – że tędy, a potem dalej, że to jest ten kie­ru­nek – że tam­tę­dy, a potem dalej, póź­niej, nie teraz: teraz to tak tyl­ko, nic poważ­ne­go, tyl­ko przy­go­to­wa­nia, pra­ca nad sobą i takie tam – ale szczę­ście to to, co dopie­ro przyj­dzie, kie­dy sobie na nie zasłu­żę i będę się sta­rać, dopie­ro to, co przyj­dzie potem, to wła­śnie to życie, to szczę­ście, któ­re zna­my i któ­re­go tak chce­my –
bia­ły dom z duży­mi okna­mi, taras, przed nim soczy­ście zie­lo­ny traw­nik, na nim bia­łe krze­sła i stół, za sto­łem sie­dzi on, rosły i krzep­ki, sze­ro­kie ramio­na, duże bia­łe zęby – wachla­rzy­ki zmarsz­czek od uśmie­chu, wie pani, mięk­ki swe­ter z dzia­ni­ny, w któ­ry tak dobrze się wtu­lić – i leciu­teń­ko szpa­ko­wa­cie­ją­ce skro­nie –
dla­te­go że jeste­śmy razem już dłu­go i nasze szczę­ście jest trwa­łe –
a ja, mają­ca odwa­gę poka­zać całe­mu świa­tu, że moja bie­li­zna jest lśnią­co bia­ła, przy­cho­dzę z pra­wej stro­ny i z uśmie­chem poda­ję mu aro­ma­tycz­ną kawę – aro­ma­tycz­ne cia­sto – aro­ma­tycz­ną mgieł­kę do cia­ła
a on mnie przy­tu­la i śmie­je się do mnie – a ja się śmie­ję do nie­go, dwo­je wyką­pa­nych, roze­śmia­nych dzie­ci bie­gnie do nas po zie­lo­nej mura­wie, żeby nas przy­tu­lić i z ape­ty­tem zabrać się za kawę –cia­sto – mgieł­kę do cia­ła – z boku, w tle, stoi nowy samo­chód – też na raty –
Po pro­stu spo­kój, miłość i obję­cia – że to wszyst­ko będzie, ale dopie­ro potem. Teraz mam się zająć sobą i sma­ro­wać sobie buzię tym kre­mem, cała resz­ta przyj­dzie sama –
No to poszłam –

i była tam taka buda, a wewnątrz sieć, a w niej był on, brud­ny i spo­co­ny, mio­tał się w sie­ci i w łań­cu­chach, wycią­gał do mnie ręce i jęczał, i pro­sił, i wołał mnie po imie­niu, i był taki opusz­czo­ny i samot­ny–
a moje dziw­ne ja mówi­ło: widzisz go? jaki jest nie­szczę­śli­wy? zosta­wisz go tak? kie­dy tak cię pro­si? jego życie zale­ży teraz od cie­bie! co z tym zro­bisz? no…?
Więc zaczę­łam wyplą­ty­wać go z tej sie­ci, bo tak trze­ba, nie myśleć o sobie i poma­gać bliź­nim, i takie tam, żeby­śmy byli poży­tecz­ni, żeby nas ktoś kochał, żeby­śmy dosta­li od Boga piąt­kę –
roz­plą­ty­wa­łam węzły i luzo­wa­łam łań­cu­chy, sta­ra­łam się uwol­nić go z tej sie­ci, aż wresz­cie zna­lazł się na zewnątrz–
a ja wewnątrz –
zwią­za­na –
a on wstał i rzu­cił na mnie koc.
Krzy­cza­łam, na co to sobie pozwa­lasz, ty głup­ku? Prze­cież ci pomo­głam, wypuść mnie!
No dobrze: co chcesz? Zgwał­cić mnie? Okraść? No dalej, na co cze­kasz?
Słu­chaj, o co ci cho­dzi? Chcesz poroz­ma­wiać? Dobra, zdej­mij ze mnie ten złom i poga­da­my: czu­jesz się samot­ny? Nie ma się co dzi­wić, w tej dziu­rze – to wszyst­ko two­je? ta buda? sam ją wybu­do­wa­łeś? i miesz­kasz tutaj? tyl­ko ty? gdzie masz rodzi­nę? masz jakąś w ogó­le? ty nie umiesz mówić? to cho­ciaż poki­waj gło­wą, cho­le­ra, sły­szysz mnie?! – słu­chaj, jak jesteś nie­mo­wa, jak masz jakiś pro­blem, może­my się doga­dać…
Boże, ale z cie­bie dureń –
No to masz mnie tutaj – tyl­ko po co?
Pobij mnie albo mnie zgwałć, krzycz! No mów a nie gap się!
Wiesz, czym jesteś? ja ci powiem, czym jesteś, jesteś zwy­kłym dup­kiem, sły­szysz?! Sady­sta i dupek!
No mów już wresz­cie, do cho­le­ry!!
I roz­wiąż mnie. To boli! Roz­wiąż mnie albo – no dobra: pro­szę! Więc ja cię pro­szę, czy był­byś tak uprzej­my i mógł mnie roz­wią­zać? Pro­szę!
Dobra – masz mnie tutaj na zie­mi, zwią­za­ną, na brud­nych deskach, zapła­ka­ną… zado­wo­lo­ny? tego chcia­łeś?
Mówi­łam do nie­go, pro­si­łam, pła­ka­łam, despe­rac­ko, przy­mil­nie, gniew­nie – a on mil­czał, nie­po­ru­szo­ny mil­czał – bez wyra­zu, nie­ru­cho­mo, mil­czał w mil­cze­niu – to ma potwor­ną moc, pani dok­tor, brak reak­cji. Nie­ro­bie­nie nicze­go. Prze­ra­ża­ją­cą moc…
Kie­dy potem zamil­kłam, poszedł gdzieś do tyłu w ciem­ność zająć się swo­imi zabaw­ka­mi. A ja tam leża­łam, zwią­za­na pod kocem – bez sło­wa, bez ruchu.

Jego zabaw­ki:
Kred­ki, farb­ki, lal­ki, figur­ki, szma­tecz­ki, brzy­tew­ki, skal­pel­ki, noży­ki, krze­seł­ka elek­trycz­ne, żoł­nie­rzy­ki, czoł­gu­sie, samo­lo­ci­ki, gra­na­ci­ki, rakiet­ki, wyrzu­teń­ki rakie­to­we, broń maso­we­go rażon­ka, bom­becz­ki ato­mo­we, pie­chot­ka zmo­to­ry­zo­wa­na, jed­no­stecz­ki saper­skie, szta­bik gene­ral­ny… wszyst­ko sta­ran­nie uło­żo­ne i przy­kry­te szmat­ką…
Bazgrze coś na papie­rze, nie patrząc na mnie. Bazgrze zawzię­cie, bazgrze i bazgrze, sapiąc przy tym wście­kle, przy­spie­sza mu oddech, kie­dy doci­ska kred­ki, te swo­je idio­tycz­ne kred­ki, miaż­dży ich sta­ran­nie naostrzo­ne szpi­ce, kur­de, chło­pie, ty to masz siłę, pozo­sta­ły­mi odłam­ka­mi żło­bi bruz­dy w papie­rze, zawzię­cie, ze zło­ścią łamie te swo­je idio­tycz­ne kred­ki, potem odrzu­ca je i bie­rze nowe, skom­le, śli­ni się, zgrzy­ta zęba­mi i sapie, miaż­dży, nisz­czy ten papier, tego wro­ga, nad któ­rym zwy­cię­ża, dopó­ki nie zosta­ną z nie­go same strzę­py, któ­re potem roz­ry­wa, dobi­ja pię­ścia­mi i zmia­ta na zie­mię. Spo­co­ny dyszy póź­niej z wyczer­pa­nia. Potem wsta­je i idzie kop­nąć mnie z całej siły.
Leżę tam, zwią­za­na pod kocem, obo­la­ła od kop­nia­ka, łapię oddech, a moje dziw­ne ja mówi mi: widzisz, teraz jest zado­wo­lo­ny; tak ma być, to dzię­ki tobie mu ulży­ło, to ty mu pomo­głaś, a on za to uczy­ni cię teraz szczę­śli­wą, jak to jest w baj­kach…

Przy­niósł skądś coś na tale­rzu i zaczął mnie kar­mić. Z rze­czo­wym sku­pie­niem alu­mi­nio­wą łyż­ką wpy­chał mi głę­bo­ko do gar­dła żół­to­zie­lo­ną gala­re­tę. Zaczę­łam się dusić. Język zwi­nął mi się w gar­dzie­li, zapcha­ło mi to też nos, roz­kasz­la­łam się. Nie­za­do­wo­lo­ny pokrę­cił gło­wą i pal­cem wska­zu­ją­cym spró­bo­wał wydłu­bać mi tę pap­kę. Jego nie­ob­cię­ty pazno­kieć dra­pał mi pod­nie­bie­nie. Potem pró­bo­wał wepchnąć mi tą masę przez uszy do gło­wy. Robi­łam uni­ki i krztu­si­łam się – ziry­to­wa­ny rzu­cił mi w twarz łyż­kę tej masy i poszedł w róg zająć się swo­imi zabaw­ka­mi.

Kie­dy nie zaj­mu­je się swo­imi zabaw­ka­mi, cho­dzi wokół mnie, zata­cza­jąc duże krę­gi. Z dystan­sem, żebym nie mogła go dotknąć; obser­wu­je mnie ze sku­pie­niem. Nie prze­szka­dza mu mój brud. Lubi brud. Sam jest brud­ny i śmier­dzi.

Nie mówi do mnie. Nie mówi ze mną. Nawet w chwi­lach spo­ko­ju, kie­dy ze sku­pie­niem bazgrze kred­ka­mi po moim cie­le – kie­dy jeź­dzi po mnie swo­imi czoł­gu­sia­mi i pro­wa­dzi swo­je bitew­ki – nawet kie­dy mnie obwą­chu­je – nawet wte­dy nie odpo­wia­da na moje pyta­nia: mil­czy. Kie­dy się odzy­wam, nie­ru­cho­mie­je, jak­by ska­mie­niał, patrzy w bok i cze­ka, aż się zamknę, a potem splu­wa na rysu­nek i ze zło­ścią ście­ra mi go łok­ciem ze skó­ry. Potem po pro­stu robi dalej to, co zaczął.

Obu­dzi­ło mnie wier­ce­nie się pod kocem: klę­ka i pró­bu­je mnie zapłod­nić. Sapiąc sta­ra się wepchnąć we mnie swo­je zwiot­cza­łe przy­ro­dze­nie, dyszy, jęczy i wście­ka się – potem mnie kopie i odcho­dzi.

Mil­czy – mil­czą­co mil­czy – nie­ru­cho­mo, bez wyra­zu. Cza­sa­mi mam­ro­cze coś sam do sie­bie, ale ze mną mil­czy jak głaz. Nie, głaz jest okre­ślo­ny – infor­mu­je o sobie: do gła­zu moż­na się przy­bli­żyć, jest gorą­cy albo zim­ny – głaz nie wzdry­ga się przed doty­kiem, nie ucie­ka wzro­kiem, nie kopie mnie znie­nac­ka i nie bie­gnie potem scho­wać się gdzieś z tyłu za jakąś brud­ną szma­tą…

Winię się za jego nędzę. Za jego strach, jego zwiot­cza­łe, śmier­dzą­ce, bla­de cia­ło. Jego noc­ne pła­cze i sko­wyt gdzieś z tyłu, jego tłu­ste wło­sy, peł­ne łupie­żu – Boże – gdy­by mnie roz­wią­zał, umy­ła­bym go…
Uśmiech­nę­łam się. Kop­nął mnie i zaczął się gło­śno chi­cho­tać. Ten kop­niak nie był jakiś okrut­ny. Czu­je się lepiej. Z tyłu za dywa­nem są scho­dy na dół. Jest tam chy­ba piw­ni­ca. A może to nie piw­ni­ca: albo cięż­ko tam pra­cu­je, albo spo­ty­ka się ze swo­imi boga­mi. W każ­dym razie wra­ca stam­tąd nie­zmier­nie zmę­czo­ny.

Okres jego sta­rań repro­duk­cyj­nych był trud­ny. Pró­bo­wał czę­sto i bez­sku­tecz­nie – a przez te nie­zdar­ne sta­ra­nia absur­dal­nie wzbu­dził we mnie pra­gnie­nie praw­dzi­we­go zespo­le­nia – a do tego nie da się przy­zwy­cza­ić. Ze zgro­zą sły­sza­łam, jak wzdy­cham, jak wycho­dzę mu naprze­ciw, jak sta­ram się mu pomóc, jak mówię, że gdy­bym nie była zwią­za­na, gdy­bym mia­ła wię­cej prze­strze­ni i wol­ne ręce, mogła­bym mu – mogli­by­śmy razem –
Nie zauwa­ża mnie. Zawsze sku­pia się w peł­ni tyl­ko na swo­ich bez­sku­tecz­nych sta­ra­niach – potem poiry­to­wa­ny wsta­je, kopie mnie – po czym cza­sa­mi sły­chać, jak tam z tyłu wali gło­wą w ścia­nę.

Cza­sa­mi roz­sta­wia wokół mnie świecz­ki, zapa­la je, a potem stoi opo­dal nie­ru­cho­mo, z opusz­czo­ną gło­wą i cze­ka, aż wypa­li się ostat­nia świe­ca.
Stoi tak dłu­go w mil­cze­niu. Wszyst­ko robi w mil­cze­niu.

Nawet nacię­cia na moich rękach i nogach wyko­nu­je rze­czo­wo, bez namięt­no­ści, bez zło­ści i bez słów. Ryje we mnie nożem, ze sku­pie­niem, powo­li, nie głę­bo­ko – tyl­ko tak żeby widzieć krew – a potem uważ­nie obser­wu­je te czer­wo­ne struż­ki, jak się wiją i ście­ka­ją po skó­rze na dół.
Na począt­ku krzy­cza­łam, pro­si­łam, żeby mnie zosta­wił albo żeby lepiej mnie zabił – w mil­cze­niu cze­kał, aż zamilk­nę – a potem ciął dalej – i cicho, pyta­ją­co pod­niósł gło­wę, jak­by cze­kał, że zno­wu zakrzy­czę. Czę­sto pra­co­wał tak bar­dzo powo­li– i bar­dzo dłu­go obser­wo­wał póź­niej try­ska­ją­cą krew. Cza­sa­mi brał ją na palec i sma­ko­wał. Potem tro­skli­wie wycie­rał mi rany, żeby skó­ra się zro­sła. Pomy­śla­łam, że przy­naj­mniej nie­dłu­go umrę na jakieś zaka­że­nie – ale opie­ku­je się mną bar­dzo sta­ran­nie. Na wycie­ra­nie ran ma pude­łecz­ko z środ­ka­mi dezyn­fek­cyj­ny­mi. Pie­cze mnie to. Przy­naj­mniej jakiś kon­takt.

Teraz czę­ściej zaj­mu­je się swo­imi zabaw­ka­mi. Bazgrze na papie­rze jakieś czar­ne boho­ma­zy i cza­sa­mi patrzy w moim kie­run­ku, jak­bym była ich pier­wo­wzo­rem. Czar­no-czar­nych kłę­bów – czar­no-czer­wo­no-czar­nych wście­kłych kłę­bów – czar­no-czer­wo­no-żół­to-czar­nych roz­sier­dzo­nych­kłę­bów, któ­re prze­ra­żo­ne samy­mi sobą opusz­cza­ją papier –
któ­ry on wście­kle mię­to­si, wście­kle tar­ga, wście­kle gry­zie i wście­kle je.

Sta­ram się do nie­go mówić: jak się nazy­wasz, pytam, ile masz lat, gdzie masz rodzi­ców? Był­byś nawet ład­ny, gdy­byś się na przy­kład umył, powie­dzia­łam mu raz, ale rzu­cił na mnie koc. Zaczę­łam kasz­leć i się dusić. Wstał, zdjął mi koc z twa­rzy i przez chwi­lę mnie obser­wo­wał. Potem usiadł na mnie, żebym wie­dzia­ła, że jestem jego. Że do nie­go nale­żę. Żebym wie­dzia­ła, że trzy­ma mnie tu zwią­za­ną tyl­ko dla­te­go, że zale­ży mu na mnie i mnie chce. Dla­te­go, że mnie kocha…

Każ­dy dzień jest tro­chę inny, pani dok­tor. Na pod­sta­wie tego, czy deski są chłod­ne, wil­got­ne, czy roz­grza­ne, potra­fię dość dokład­nie odgad­nąć, jaka jest pogo­da. Nie widać, co jest na zewnątrz. Więc – co logicz­ne – nie widać też, co jest tutaj. Nie widzą tego ani ludzie, ani słoń­ce. Zresz­tą, na począt­ku powie­dzia­no mi, że to jest moja dro­ga – trud­no ocze­ki­wać, żeby szedł tędy ktoś inny –

Przy­zwy­cza­iłam się. Mówię sobie, cóż, inne mają gorzej, naj­waż­niej­sze, że nie jestem sama, naj­waż­niej­sze, że kogoś mam. Prze­cież na swój spo­sób mnie kocha, a trzy­ma mnie tu tyl­ko dla­te­go, że mnie chce. Tak, żebym mu nie ucie­kła: zale­ży mu tyl­ko na mnie. Kocha mnie. Na pew­no mnie kocha, prze­cież je moje odcho­dy…

Mogła pani odejść.
Co?
Mówię, że mogła pani spo­koj­nie odejść. Prze­cież wie­dzia­ła pani, że te łań­cu­chy są tak napraw­dę dość sła­be.
Ach, co za non­sens!
Mogła pani odejść! Uciec! Prze­cież tego pani chcia­ła!
Nie mogłam! A nawet jeśli – on mnie potrze­bu­je, więc dla­cze­go bym to robi­ła? Co by beze mnie począł: chce mnie, sam mnie zła­pał. Cza­sa­mi pod­kra­da się w nocy, przy­wie­ra do mnie i ogrze­wa mi ple­cy. Ten żywy dotyk jest przy­jem­ny – ale muszę uda­wać, że śpię; jak tyl­ko się zorien­tu­je, że jestem obu­dzo­na, zni­ka gdzieś w rogu i osten­ta­cyj­nie gło­śno czymś łosko­cze, klnie z kred­ką w ręku albo gło­śno gwiż­dże, żebym wie­dzia­ła, że mnie nie potrze­bu­je, nie zwra­ca na mnie uwa­gi, nie zale­ży mu na mnie… Dzień w dzień pie­czo­ło­wi­cie mi to oka­zu­je: dzień w dzień. Pie­czo­ło­wi­cie. Jest od tego zależ­ny. Komu udo­wad­niał­by swój brak zain­te­re­so­wa­nia, gdy­by nie ja? Nad kim roz­ko­szo­wał­by się swo­ją prze­wa­gą, swo­ją siłą, gdy­by nie ja?

O autorach i autorkach

Alexandra Berková

ur. 2 lipca 1949 roku w Trenčínie na Słowacji, pisarka, scenarzystka, publicystka. Jej utwory prozatorskie charakteryzuje często odważny eksperyment formalny, który pisarka zastosowała w wykorzystującym różnorodne zabiegi intertekstualne debiutanckim zbiorze opowiadań Knížka s červeným obalem (1986), w parodystyczny sposób opisującym stereotypowy „los kobiecy”. Proza ta została bardzo dobrze przyjęta zarówno przez krytyków, jak i czytelników, o czym świadczy m.in. sprzedaż 60 tys. egzemplarzy. Recepcja wydanych następnie nowel Magorie (1991) oraz Utrpení oddaného Všiváka (1993) nie była już tak jednoznaczna – również dlatego, że są jeszcze bardziej wymagające dla czytelnika/czytelniczki: cechuje je eksperymentalna forma, rezygnacja ze spójnej fabuły czy liczne nawiązania intertekstualne (w przypadku drugiego tytułu także stylizacja biblijna). Opublikowana w 2000 r. Temná láskastanowi kontynuację eksperymentalno-ekspresyjnej linii twórczości Berkovej, przy jednoczesnym mocnym akcentowaniu problemów społecznych, przede wszystkim sytuacji kobiet w patriarchalnej instytucji heteroseksualnego małżeństwa. Obok „wysokiej literatury” Berková tworzyła od lat 80. scenariusze seriali i filmów telewizyjnych, które poruszały głównie tematy związków międzyludzkich, najczęściej problemów małżeńskich, lecz również relacji między matką a córką. Zmarła 16 czerwca 2008 roku w Pradze.

Olga Słowik

ur. w 1990 r., bohemistka, doktorantka na Uniwersytecie Karola w Pradze, tłumaczka, lektorka języka polskiego.