Adolf Poświatowski reżyseruje ciche dni
chodź, pogwarzymy sobie.
trzymaj te palce w futrze,
ale drap mnie za uchem.
jest we mnie pokusa, by zmilczeć.
raz. a potem raz jeszcze. i tak
aż do końca. wciąż nie rozumiesz
języka, w którym płód jest błędem,
a grób próbą, której nikt nie przechodzi.
rozkrajasz mnie na części, w każdej z nich upychasz gwiazdę.
zamiast mojego głosu słyszysz wszechświat:
skrzypi, trzeszczy, ciągle rośnie.
wewnątrz jestem w strzępach, jestem kłębkiem nerwów.
i nie ma zbawienia, nie ma nawet zabawy.
ale chodź, pogwarzymy sobie. będę ci mruczeć, aż uśniesz bez słowa.
Amelia Hertzówna opowiada o zaginionym rękopisie
nie wiedziałam, że rękopisy nie płoną,
więc swój spaliłam doszczętnie. zajął się jak pochodnia.
zginęli wszyscy bohaterowie, nie tylko Karol.
myślę, że to jego siostra, Zofia, pchnęła mnie do tego kroku,
ta, która w moim położeniu już dawno by nie żyła,
ta zdeterminowana, nieskłonna do dyskusji.
nie wiem, co by się stało, gdyby wróciła do Stanów.
pewnie nie rodziłyby się siostry, a lustra
byłyby wytopionym piaskiem pokrytym srebrem, niczym więcej.
Orszulka zostawia tacie wiadomość
ja zawsze za wszy mówiłam, za wszy śpiewałam,
brałam w obronę każde stworzenie, papo.
tylko nie siebie. sobie nie umiałam powiedzieć:
hej, mała, jakoś to będzie. są takie sytuacje,
w których zostaje tylko śmiech i piec
na dziesięć zdrowasiek. złe wieści gryzą w oczy jak dym –
widziałam wasze łzy, choć odwracaliście wzrok jak oparzeni.
krzew oliwny? blaga. byłam la cucaracha,
chociaż nie znałam tej meksykańskiej piosenki,
chociaż nie wiedziałam, gdzie leży Meksyk,
chociaż nie było Meksyku. życie mnie zdeptało,
a wy odprawialiście nade mną dziwne rytuały,
których cel umykał mi razem z oddechem.
dziś, papo, w naszych kieliszkach znalazłaby się cucaracha,
na naszych ustach znalazłby się uśmiech,
w naszych gardłach znalazłby się ogień.
krzyczałabym do życia: idź sobie,
skoro i tak chcesz puścić mnie kantem. a ono szłoby w zaparte:
a skąd, to tylko taki żart, pretekst dla trenów.
jeszcze wrócisz w to wszystko, w to nic dobrego, w ten istny meksyk.
zawsze za wszy będziesz śpiewać, za karaluchy pod poduchy,
a twój papa usiądzie z tobą pod lipą w ciepły wiosenny dzień.
nikomu nieznana suflerka zamyka się w muszli
kiedyś nasz głos był jak szum morza –
ucho przykładało się do muszli, z której dobiegał szept
przywodzący na myśl zagubiony tekst.
w naszych rękach były losy spektakli – chwila nieuwagi
i świat tracił rytm, gubił wątek, nie miał słów.
cały stawał się oczekiwaniem.
wtedy niepostrzeżenie wprawiałam rzeczywistość
w ruch. wystarczyło małe drganie. kolejne, coraz większe,
fale przywracały zagubioną płynność.
kiedyś nasz głos był jak szum morza. później roztrzaskali muszle.
ja swoją ocaliłam. chronię się w niej jak krab pustelnik,
ale w przeciwieństwie do niego nie dam się eksmitować.
znam swoją skorupę. stale będę emitować szum.
Anna Mochalska pisze wiersz o poecie, który pisze wiersz o chłodzie
pytali mnie po wielokroć, gdzie lęgnie się smutek,
jakby za pierwszym razem nie słyszeli odpowiedzi:
obojętnie gdzie, wszędzie, ale zawsze w niskiej temperaturze.
unikali podróży jak lodu, bali się chłodu
wpełzającego powoli do wnętrza przez skórę.
mówili, że ich jest za cienka, nieszczelna,
a moja trwała i sucha jak pergamin.
teraz mówią o mnie szeptem, tylko w cieple:
ten, który na pewno zamarzł, choć nie znaleźli ciała.
a ja nadal w bieli skuwam smutek jak lód.
powoli przymarzają do mnie samotność i spokój.